piątek, 31 sierpnia 2012

#1124 - PKS 05: Daniel Gizicki

W cyklu PKS pokazujemy,  jak wygląda warsztat polskiego komiksiarza. Czy przypomina kuchnie, w której z najróżniejszych składników artyści według swoich tajnych przepisów wyczarowują swoje dzieła, czy raczej warsztat, gdzie w mozole ciężkiej, codziennej pracy wykuwane są zeszyty i albumy, a może coś jeszcze innego? Zobaczycie sami! A jeśli jesteś twórcą i chciałbyś zaprezentować zacisze swojej pracowni - zgłoś się do nas! Dziś przed nami... Daniel Gizicki!

Właściwie to ja nie mam się czym chwalić, bo jako scenarzysta nie potrzebuję takiej masy różnych urządzeń, które wykorzystują rysownicy. I generalnie jest tak, że miejsce mojej pracy jest wszędzie. Coś tam sobie wymyślam, obracam w głowie i kombinuję. Jak jakiś pomysł wyjątkowo mi się spodoba ląduje w podręcznym palmtopie (zdjęcia 001 i 002) (na zdjęciu 002 konspekt notatki do 4 rozdziału „Postapo”), z którym to urządzeniem się nigdy nie rozstaję. O dziwo palmtop ten to taka trochę „droga bez powrotu” dla pomysłów. Niestety ilość wymyślanych fajnych rzeczy a ilość czasu by przy tym usiąść na poważnie to dwa oddzielne kontinua.
W pełnie przenośne studio komiksowe (dop. KZ)
Aż trudno uwierzyć - te literki potem zamieniają się w album! (dop. KZ)
Jednak od czasu do czasu się zdarza, że w końcu mam czas by zacząć dłubać w jakiejś historii na całego. Od momentu kupna laptopa trochę się sytuacja zmieniła, bo wcześniej pracowałem jeno na stacjonarnym komputerze. Teraz jednak mieszkając pomiędzy dwoma mieszkaniami (moim i mieszkaniem mojej dziewczyny) to piszę gdzie się da – przenośny komputer to jeden z najlepszych wynalazków w historii! Mimo wszystko lubię najbardziej mały kącik, który mam w swoim pokoju (zdjęcie 003). Siedząc na raz przy dwóch komputerach mam najwyższy komfort i wydajność pracy.

Główny proces twórczy odbywa się na laptopie, natomiast na monitor pieca rzucam sobie notatki, efekty riserczu w sieci czy jak w tym przypadku mapkę (tu akurat zdjęcie gdy pracowałem nad scenariuszem pewnej gry). Jak widać na stoliku walają się też notatki w formie tradycyjnej, akurat nie ma na tym zdjęciu palmtopa – nie mam pojęcia dlaczego. Gdzieś tam za monitorem ukrywają się głośniki – słucham dużo muzyki podczas pisania – najchętniej ambientu albo jazzu. Choć w przeciągu kilku ostatnich lat zauważyłem, że najlepiej sprawdzają się ponad godzinne sety LTJ Bukema. Na papierosa chodzę do kuchni – która jest też ważnym miejscem pracy, bo tam wpada dużo pomysłów do głowy, ale nie chce mi się zmywać, żeby robić zdjęcie. 

czwartek, 30 sierpnia 2012

#1123 - Stormwatch vol.1: The Dark Side

Super-grupa Stormwatch zadebiutowała w 1993 roku w barwach Image Comics, będąc superbohaterskim zespołem, jakich wiele na komiksowych padole. Herosi stworzeni przez Jim Lee i Brandona Choia z wysokości unoszącej się na ziemskiej orbicie stacji pilnowali porządku na naszej planecie. Ich działalność była sankcjonowani przez fikcyjną międzynarodową organizację Narodów Zjednoczonych.

I pewnie "Stormwatch" pozostałby kolejnym, ginącym w natłoku podobnych produkcji tytułem, gdyby nie przybycie Warrena Ellisa w 1996. W lipcu, wraz z numerem #37 Brytyjczyk przejął stery w serii i skierował ją na nieco inne tory. Pojawiły się motywy grozy, seria zaczęła epatować seksualnością, a do jej treści przemycane były komentarze społeczne i polityczne. Komiks zaczął mieć więcej wspólnego z tym, co działo się wtedy w Vertigo, niż z klasycznymi, trykociarskimi produkcjami, z którymi dzielił swoje pochodzenie. W sierpniu 1998 roku większość członków zespołu została zmasakrowana przez kosmiczne xenomorfy. Ci, którzy przetrwali atak, dalej kontynuowali swoją pracę pod banderą nowego on-goinga zatytułowanego „Authority”. Pozbawiani kontroli ze strony jakiegokolwiek rządu decydowali o tym, co jest dobre dla ludzkości, a co nie. Z ich kilkoma pierwszymi przygodami polski czytelnik mógł się zapoznać dzięki wydawnictwu Manzoku.

Po tym, jak uniwersum WildStorm zostało ostatecznie zaanektowane przez DC Comics, wiele fajnych postaci i interesujących pomysłów znalazło się w wydawniczym limbo. Na szczęście nie „Stormwatch”, które stało się częścią Nowej 52. Odświeżeni przez Paula Cornella funkcjonują w nowym uniwersum DC, jako superbohaterska „grupa trzymająca władzę”. Kontrolowani przez członków tajemniczego Shadow Cabinet zajmują się ochroną naszej planety przed globalnymi zagrożeniami. Przez wiele setek lat działali w ukryciu unikając rozgłosu, od którego nie stronią współcześni, ubrani w kolorowe trykoty herosi. Stormwatch są bohaterami prosto ze spiskowej teorii dziejów – niczym masoni, Żydzi albo inny pakt antycznych racjonalnych myślicieli kształtuje historię świata pod przykrywką „ochrony obywateli”. Pomysł może nie poraża oryginalnością (wypisz-wymaluje marvelowskie „S.H.I.E.L.D.”), ale stwarza mnóstwo ciekawych możliwości.

W skład zespołu wchodzą byli członkowie starego Stormwatch i Authority, a więc Jack Hawksmoor, Apollo, Midnighter, Inżynier, Jenny Quantum, ale również J`onn J`onz, czyli Martian Manhunter z JLA. Zespołem dowodzi urodzony podczas Wielkiego Wybuchu, Adam One, swoimi mocami przypominający nieco starego Doktora. Innymi, całkowicie nowymi postaciami, wymyślonymi przez Cornella są Projectionist z mocami kontrolowania mass-mediów i Harry Tanner, superbohaterski odpowiednik Nicola Machiavelliego. Fabułą pierwszego tomu zatytułowanego „Dark Side” są próby zwerbowania do zespołu Apolla, gdy zainfekowany przez obcego Księżyc zaczyna zagrażać naszej staruszce Ziemi. Ale to tylko początek, zapewniam. W komiksie dzieje się dużo i szybko – niespodziewanych zwrotów akcji nie zabraknie! 

„Stormwatch” w pewien sposób ucieleśnia największy paradoks amerykańskiego przemysłu komiksowego. Teoretycznie twórcy, w przeciwieństwie do swoich kolegów z branży filmowej nie muszą przejmować się budżetem czy ograniczeniami technologicznymi. Jedynym ogranicznikiem jest ich wyobraźnia i (teoretycznie) nic nie stoi na przeszkodzenie w realizacji najbardziej śmiałych i efektownych pomysłów. Wylatujący ze słonecznego jądra heros okładający się z Księżycem zamieniony w wielkiego potwora? Proszę bardzo! Szkopuł tkwi gdzie indziej. Nad Cornellem dyszą redaktorzy ględzący ciągle o wynikach sprzedaży, straszący kasacją tytułu i nie dają mu rozwinąć skrzydeł. Po „Stormwatch” widać pewien pośpiech. Akcja rozwija się bardzo szybko. W takim tempie, że brakło miejsca na satysfakcjonującego rozwinięcie fabuły, odpowiednią ekspozycję i zarysowanie charakterów postaci, a narracja jest mocno skompresowana. Szkoda, że Cornell nie może liczyć na taki kredyt zaufania, jakim może pochwalić się Johns, który mógł dowolnie rozciągnąć fabułę swojego „Green Lanterna”.

To samo tyczy się oprawa graficznej. Szkoda, że na stanowisku grafika nie zatrudniono żadnego rysownika z pierwszej ligi. Miguel Sepulveda to wyrobnik, jakich wiele, któremu naprawdę dobre kadry zdarzają się sporadycznie. Przeważają te słabsze, choć w porównaniu z innymi tytułami relaunchu nie powinienem narzekać. Mogło być o wiele gorzej.

„Stormwatch” miało potencjał, aby stać się jednym z najlepszych tytułów Nowej 52. Po raz trzeci, wielka szkoda, że Paul Cornell, jeden z najbardziej utalentowanych scenarzystów branży jest tak cholernie nie doceniania i (kolejny raz!) nie dostał szansy, na jaką zasługiwał. Choć w porównaniu z „Authority” „The Dark Side” wypada słabiej, jest wciąż jedny, z najfajniej prezentujących się komiksów z pierwszej fali DCnU.

środa, 29 sierpnia 2012

#1122 - Rzut za 3: Before Watchmen (02)

Pierwsza partia "Before Watchmen" została już wydana. W lipcu pojawiły się na amerykańskim rynku trzy zeszyty z nr. 2 na okładce. Miesiąc sierpień przyniósł natomiast premierowe przygody Doktora Manhattana i Rorschacha, na które czekam najbardziej. Poniżej kila słów na temat pierwszego "Ozymandiasza", "Nite Owla" i kolejnego numeru "Minutemen". Nie chcąc nikomu psuć frajdy z poznawania ich fabuł skupiłem się na kilku wątkach, które mnie najbardziej poruszyły w tych zeszytach.

"Before Watchmen - Ozymandias" #1 – Len Wein i Jae Lee

Bez zbędnego owijania w bawełnę - ten zeszyt to jedna z najlepszych krótkich historii, jakie kiedykolwiek czytałem. I nie ma w tym krztyny przesady, do której jestem skory.

Pierwszy numer originu Ozymandiasza będzie można kiedyś postawić obok takich komiksów jak "Daredevil: The Man Without Fear" czy Batman: Year One" (oba autorstwa Franka Millera). Ze wszystkich wydanych dotychczas komiksów o strażnikach ten bowiem najmocniej wpisuje się w gatunek historii o narodzinach superbohatera.

Zmęczyłem się już historiami o początkach herosów. Może dlatego, że wszystkie kinowe produkcje eksploatując ten temat, niemal zawsze kierując się tymi samymi tanimi chwytami. Najnowsza odsłona przygód Spider-mana to doskonały przykład. Mimo wielkiej chęci autorów do przedstawienia świeżej historii otrzymujemy tylko kalkę dzieła Sama Raimiego, aż do momentu założeniem kostiumu.  A przecież można w inny sposób - patrz pierwszy Batman Nolana. Na szczęście w przypadku Ozymandiasza nie można mówić o stereotypach i kliszach, bo sama postać w żadnym przypadku nie jest klasycznym bohaterem. I mimo tego, że opowieść o tym, jak najmądrzejszy człowiek na świecie przeobraża się w strażnika o pseudonimie Ozymandiasz sprawia wrażenie typowo komiksowej, to wcale taka nie jest.

Len Wein snuję historię o półbogu, który zna swoją wartość i ma świadomość swojej wyższości nad innymi ludźmi. Scenarzysta skupia się na młodości bohatera prezentując go jako wyobcowanego dzieciaka, którego inteligencja wyróżnia wśród rówieśników. To właśnie ta część jest najmocniejszą stroną komiksu, bo dzięki niej zaczynamy sympatyzować z Adrianem. Przez to że, znamy zakończenie jego dziejów, jeszcze bardziej go rozumiemy. Mimo tego, że komiks przedstawia nam nowe wątki z życia Veidta, to w żaden sposób nie obdziera go z aury tajemniczości.

Ale to, co czyni ten komiks nieprzeciętnym, jest jego forma graficzna.

Jae Lee poznałem dawno temu, przy okazji jakieś wielkiej naparzany w świecie mutantów Marvela. Powiem szczerze  - kompletnie mnie wtedy nie zachwycił. Jego styl rysownia jednak z biegiem czasu ewoluował. To, co pokazał w tym komiksie jest nie do opisania. Dosłownie każdy kadr w tym komiksie jest małym arcydziełkiem, doskonale współgrającym z boską naturą głównego bohatera. Rysunki są idealne, a duża w tym zasługa kolorów nałożonych przez June Chung, które nadają prawdziwej malarskości temu zeszytowi. Sprawiają również, że historia staje się bardziej wymowna. Gdy Adrian opowiada o wydarzeniach ze starego kontynentu dominują ciepłe kolory sepii, przywołując na myśl stare fotografię i europejski dekadentyzm, natomiast Ameryka jest pokazana w zimnych barwach odpowiednich dla metropolii i nowoczesności. Co ciekawe, całość czasem przypomina ilustrację do jakiegoś lovecraftowskiego horroru. Jeśli przypomnieć sobie zakończenie "Strażników" to nawiązania do H.P. Lovecraftem stają się jeszcze bardziej widoczne. Komiks podzielony jest na trzy rozdziały. Młodość Adriana przepełniona samotnością i bólem odmienności, wyprawa do Turcji śladami Aleksandra Macedońskiego, która jest prawdziwą podróżą w głąb siebie i powrót do Stanów gdzie nasz bohater zaczyna budować imperium Veidt Enterprises. Z każdym etapem rysunek Jae Lee ma coraz większą siłę przekazu, a wszystko dzięki szalonej mieszance steampunku, pop-artu, fin de siècle i kultury bliskiego wschodu . Piękne!

Jest w tej historii coś intrygującego i romantycznego. Coś, co obudziło we mnie uczucie, które czułem czytając moje pierwsze semicowe zeszyty – atmosfera przygody i nadprzyrodzonych mocy. Czekam na więcej!

"Before Watchmen - Nite Owl" #1 – JM Straczynski, Joe Kubert i Andy Kubert

To chyba jakiś zamierzony cel. Po każdym dobrym numerze watchmenowskiego eventu przychodzi pora na kolejny spadek formy. W przypadku "Nite Owl" ten spadek okazał się najmocniejszy. To niestety najgorszy numer z dotychczas wydanych. Sztampowy, nudny i napisany bez wyczucia tematu.

Trzy wielkie nazwiska zabrały się za tworzenie tego prequela. Kubertowska relacja - ojciec i syn - doskonale uwypuklała stosunki pierwszego Puchacza z jego następcą, Danielem Dreibergiem. Nazwisko Straczyńskiego natomiast przypominało jak bardzo klasycznie superbohaterską postacią jest Nocny Puchacz. Tak mocne trio twórców miało oznaczać, że najmniej interesujący członek Strażników nareszcie nabierze znaczeń i kolorów.

Jak się okazało po lekturze autorzy nie tylko nie mieli pomysłu na ciekawe opowiedzenie tej historii, ale także nieudolnie skopiowali pomysły Alana Moore`a. Klimat komiksu, uproszczenie historii, banalność postaci przypomina drukowane masowo komiksy z początku lat 90-tych, które za nic w świecie nie chciały iść drogą rewolucji wyznaczoną przez Moore'a. Tak więc, wykorzystując postać przez niego stworzoną, Straczyński dokonał prawdziwego zamachu na to, o co twórca "From Hell" walczy od lat. Na próżno doszukiwać się w tym komiksie ukrytych znaczeń, czy głębokich analiz kolesi w trykotach albo jakichkolwiek ciekawych treści.

Czytając ten komiks ma się jakieś dziwne wrażenie, jakby autorzy odrabiali nudne zadanie domowe i marzyli, aby jak najszybciej je skończyć. A przecież mimo tego, że Daniel wydaje się postacią nudną na tle innych bohaterów, to jest jedną z najlepiej opisanych przez Moore'a postaci. Dzięki temu autorzy mają naprawdę wielkie możliwości, aby o nim opowiedzieć. A po lekturze pierwszego zeszyty wydaje mi się, że już wiem, w jakim kierunku pójdą kolejne numery. Nie będzie tam ludzkich problemów superbohatera, lecz typowa sensacja. Jeśli miałbym ochotę czytać takie rzeczy, to na pewno nie sięgałbym po komiks umieszczony w uniwersum "Strażników".

Jedynie, co można pochwalić, to oldschoolowa kreska Andy`ego Kuberta, która idealnie pasuje do tej postaci. Szkoda, że nie pasuje do innowacyjności "Strażników"". Mimo, że fajnie się na to wszystko patrzy, to jednak chciałoby się zobaczyć coś bardziej niekonwencjonalnie i drapieżnego.
 
"Before Watchmen - Minutemen" #2 - Darwyn Cooke

Te słowa już padły, ale powtórzę się – "Minutemen" to jak na razie najlepszy tytuł prequelowskiej serii (razem z Ozymandiaszem). Drugi numer tylko to potwierdza moją opinię. Czuje, że mógłbym zawierzyć wszystkie pieniądze Darwynowi Cooke`owi i w ciemno kupować każdy stworzony przez niego komiks. On nie tylko idealnie imituje kreskę z lat 50-tych, ale wie jak odmalować urok tej epoki. Nie dziwne więc, że ubrana w gustowny trencz Sally Jupiter wygląda jakby była wyrwana z chandlerowskiego kryminału, a od grającego rolę narratora Hollisa bije urok podstarzałego Granta z filmu "Charade". Niesamowicie klimatyczna sprawa.

Można pomyśleć, że to, w co są ubrani bohaterowie komiksów to błahostka. Ale przecież to jest idealna forma zagęszczenia klimatu. Dla mnie takie szczegóły mówią o tym, jak bardzo swojej pracy poświęca się autor. Cooke w swoją robotę wkłada wiele serca. Może się to wydawać zabawne, ale podczas lektury pierwszego "Comediana" w pewnej scenie w barze bardzo przykuł moją uwagę jego strój. Jak wiemy ubranie jest w pewnym stopniu formą komunikatu mówiącego o tym, jacy jesteśmy. Widok Eddiego Blake w krawacie w czasach największego kulturalnego buntu XX wieku kompletnie mi nie pasował. To nie jest wizerunek Blake`a, jakiego znam. To albo niedbalstwo albo lenistwo autora.

Czyżby Komediant wyszedł właśnie z jakiegoś biura? Wybaczcie, ale Don Draper to nie jest. Oczywiście, jak już mówiłem to tylko szczegóły, ale w przypadku "Minutemen" to one sprawiają, że ten komiks tak dobrze się czyta. Jeśli dodać do tego podawany z wyczuciem humor, intrygę i plejadę świetnie napisanych postaci to otrzymamy coś, co szkoda przeoczyć. Szczególnie, że Cooke wie, jak opowiedzieć tę historię i wykorzystać potencjał każdego z członków Minutemenów. Wypatruje z niecierpliwością następnego numeru!

wtorek, 28 sierpnia 2012

#1121 - Biegun

Zwykle po komiksach robionych „na zamówienie” nie oczekuje zbyt wiele dobrego. Tego typu produkcje zwykle dotowane przez lokalne samorządne, finansowane z funduszy unijnych, publikowane przez IPN lub przygotowywane z jakiejś (historyczno-rocznicowej) okazji najczęściej przechodzą bez echa. I nie ma ich co żałować, bo zazwyczaj nie przedstawiają zbyt wielkiej artystycznej wartości. Choć, rzecz jasna, zdarzają się od tej reguły wyjątki. Takim właśnie wyjątkiem jest „Biegun”.

Album autorstwa Tobiasz Piątkowskiego i Jarosława Gacha został wydany nakładem Instytutu Marka Kamińskiego. Na wieść o tym wiedziałem już czego się spodziewać – to będzie rzewna laurka na część pierwszego zdobywcy obu biegunów, w której upozowany na superherosa Kamiński będzie zmagał się z z własnymi słabościami i siłami natury, aby wreszcie zatriumfować. Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że Kamiński ograniczył się tylko do napisania wstępu i odegrania epizodycznej rólki. Fabuła zbudowana jest bowiem wokół losów Mateusza, Janka i Tomka. Losy trójki przyjaciół z dzieciństwa zostało podzielone przez tzw. życie, ale skrzyżują się znowu, kiedy jeden z nich będzie potrzebował pomocy. Więcej z fabuły zdradzać nie będę, opis wydawcy obecny w Internecie i na ostatniej stronie komiksu zdradza z niej dość, aby trochę efekt zaskoczenia. 

Piątkowski i Gach odwalili kawał dobrej roboty. O kresce rysownika znanego z takich tytułów, jak „Alicja po drugiej stronie lustra” czy „Legend warmińskich” trudno powiedzieć coś więcej, poza tym, że jest solidnym rzemiechą. W realistycznej konwencji dość sprawnie operujący ołówkiem, choć pozbawiony jakiś szczególnych cech, dzięki którym można byłoby się zachwycać jego pracą. Niekiedy zdarzają mu się nieco słabsze kadry, ale raczej trzyma fason. Co innego Piątkowski, który wyraźnie ponad przeciętność się wybija. Trudno się jednak dziwić – to ten sam scenarzysta, który był współtwórcą znakomitych sensacji spod znaku „Status 7” („Overload” i „Breakoff”) oraz czekających o wiele zbyt długo na kontynuację „Pierwszej brygady”. Sprawnie nakreślone charaktery postaci, którym daleko od papierowości. Fabuła skomponowana z dużym wyczuciem dramatyzmu, w której retrospekcje przeplatają się ze współczesną akcją. Elementy „sponsorskie” będące miłym dodatkiem do fabuły, dołączone bardzo gustownie. Aż żal, że nazwisko Piątkowskiego tak rzadko pojawia się na okładkach komiksowych albumów, bo to ścisła, krajowa elita.

Historia Mateusza, Tomka i Janka jest typową opowieścią, która ma dodawać sił. Inspirować. Pokazywać, że nie ma rzeczy niemożliwych, do odważnych świat należy, a w Polsce B da się na chybcika zaimprowizować biegun północny. Przez obecność takiego „pozytywnego przekazu” komiks włącza się w nurt literatury przeznaczonej dla upadających na duchu. Trochę w stylu niesławnego Paolo Coelho, będącego duchową strawą dla poszukujących odpowiedz na palące pytania egzystencjalne.

Piątkowski i Gach na szczęście uniknęli mentorskiej maniery podpowiadania „jak żyć” i skupili się na opowiadaniu prostej, ale dość poruszającej (choć bez przesady) historii o sile przyjaźni, pokonywaniu przeciwności losu i odnajdywaniu swojej życiowej drogi. Zrobili to w taki sposób, że udał im się mnie przekonać, że to, co przydarzyło się bohaterom „Bieguna”, może przytrafić się każdemu. Oczywistym było, że nie unikną przy tym patosu, ale przy odpowiedniej dawce humoru, udało się utrzymać jego stężenie na znośnym poziomie.

„Biegun” komiksem wybitnym może i nie jest, ale, jak pisałem, to kawał porządnej komiksowej roboty, której autorzy nie będą musieli się wstydzić po latach. Może to jeszcze nie poziom „Tragedyi płockiej”, ale po pracę Gacha i Piątkowskiego warto sięgnąć, pomimo dość wysokiej ceny.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

#1120 - Rzut za 3: Aneksja Vertigo

Powrót „synów marnotrawnych” do regularnego uniwersum DC był bardzo odważnym posunięciem. Bohaterowi, tacy jak Swamp Thing czy Animal Man fantastycznie odnaleźli się w świecie Vertigo – czy przenosiny z ich naturalnego środowiska okazały się udane? Jeff Lemire i Scott Snyder podjęli się niebywale ambitnego zadania. Musieli sprostać dokonaniom swoich poprzedników, Granta Morrisona i Alana Moore`a, którzy przy „Animal Manie” i „Swamp Thingu” ciężko pracowali na miano mistrzów komiksu. Jak się im udało? O tym za chwilę, najpierw przyjrzę się mrocznemu wcieleniu Ligi Sprawiedliwości.

„Justice League Dark vol.1 – In the Dark” (Peter Milligan i Mikel Janin, Daniel Sampere)

Pomysł wydawał się absolutnie znakomity. Wziąć śmietankę bohaterów z przeszłością w Vertigo, z Johnem Constantine`m, Shade`m i Madame Xanadu na czele, dołożyć do tego przedstawicieli mistycznej części uniwersum DC (Zatannę i Deadmana) i stworzyć komiks o przygodach zespołu antybohaterów zajmujący się problemami, z którymi zwyczajni, bardziej kolorowi bohaterowi nie potrafią sobie poradzić. Przecież to samograj, który w rękach przyzwoitego scenarzysty mógłby stać się prawdziwym przebojem. Skoro zadziałało w „Trenchcoat Brigade” czemu miałoby się nie udać w Nowej 52? Szkoda, że za „JL Dark” zabrał się Peter Milligan, który ostatnimi czasy kompletnie nie potrafi odnaleźć swojej pisarskiej formy. „In the Dark” to komiks żenująco słaby. Bohaterowie zachowują się kurczaki z poobcinanymi głowami, biegające bezsensownie tam i z powrotem. Intryga poprowadzona jest nieudolnie, zamiast fabuły dostajemy ciągłą retardację, tanie cliffhangery, przegadane dialogi. Atmosfery nie ma za grosz, a zakończeniu jest pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Na domiar złego Constantine zachowuje się jak ostatnia ciota. „JLD” nie ratuje fajnie poprowadzona postać Deadmana czy próba ucieczki od klisz charakterystycznych dla „komiksu drużynowego”. Nie udaje się to również rysownikom, Mikelowi Janinowi i Danielowi Sampere. Milligan – dostajesz ode mnie pierwsze ostrzeżenie.

„Animal Man vol.1 – The Hunt” (Jeff Lemire i Travel Foreman, Victor Ibanez, Marco Rudy)

Wstyd się przyznać, ale niestety nie miałem jeszcze okazji zapoznać się z przełomowym runem Granta Morrisona, który uchodzi za jeden najambitniejszych i najciekawszych projektów komiksowych. Na przestrzeni trzech trejdów Morrison w swojej najlepszej ponoć formie postmodernizuje na potęgę. Dekonstruuje koncepcję superbohatera, jak i cały gatunek super-hero, eksperymentuje z „czwartą ścianą”, sięga po wątki metafizyczne i społeczne zaangażowane, ze szczególnym uwzględnieniem praw zwierząt. W porównaniu z dokonaniami szalonego Szkota, Jeff Lemire, autor nowej inkarnacji „Animal Mana” jest bardzo konserwatywny, szczególnie pod względem formalnym. W nowej serii przedstawia Buddy Bakera, jako człowieka spełniającego się w roli ojca i męża, a nie młodzieniaszka ganiającego superłotrów po mieście. W przeciwieństwie do innych herosów na emeryturze nie tęskni obsesyjnie do trykotu, choć jak zachodzi potrzeba, wyjmuje go z szafy. To dość nieszablonowe podejście, co trzeba pochwalić. Lemire zdecydował się na dość realistyczną konwencją, rezygnując w typowego dla komiksu superbohaterskiego przygodowo-fantastycznego sztafażu stawiając na psychologiczną wiarygodność, ale nie oznacza to, że komiks cierpi na brak akcji. Wręcz przeciwnie! „The Hunt” to rasowy horror, który, co w przypadku komiksu nie zdarza się często, trzyma w napięciu, potrafi wzbudzić obrzydzenie, a nawet przestraszyć. Z pewnością wielka w tym zasługa rysownika Travela Foremana, który swoim ascetycznym, ale bardzo szczegółowym rysunkiem potrafi doskonale oddawać różne okropieństwa. Rodzinie Bakerów, jak i całemu świata zagraża wielkie niebezpieczeństwo – świat zwierząt (reprezentowany przez Animal Mana) i roślin (Swamp Thing) musi zmierzyć się z siłą, zwaną Rot. Pierwszy trejd stanowi ledwie wstęp do większej historii opowiadającej o starciu sił natury z siłami rozkładu.  Jeszcze nie wiem, jak ono się skończyło, ale on-going „Animal Mana” jest niewątpliwe jednym z najlepszych, jakie podarowała na Nowa 52.

„Swamp Thing vol.1 – Raise Them Bones” (Scott Snyder i Yanick Paquette, Marco Rudy, Sean Parsons, Micheal Lacombe)

Powrót Swamp Thinga do regularnego uniwersum DC był planowany od pewnego czasu. W 2010 Potwór z Bagien był ważnym elementem wielkiej sagi Geoffa Johnsa zawartej w „Blackest Night” i „Brightest Day”. Do pisania jego on-goinga przymierzany był literat China Mieville i szkoda, że z tego pomysłu nic nie wyszło, bowiem nowy on-going Potwora z Bagien prezentuje się co najwyżej przeciętnie. W przeciwieństwie do Jeffa Lemire`a, który gruntownie przemyślał koncepcję Animal Mana, Scott Snyder, jakby pochłonięty realizacją innych projektów („Amerykański Wampir”, „Batman”) nie przyłożył si odpowiednio. „Raise Them Bones” to dość konwencjonalne super-hero w klimatach grozy, pozbawione czegokolwiek, co mogłoby go wyróżnić wśród podobnych tytułów. Jedyne, za co warto go pochwalić to bardzo umiejętnie odnoszenie się do tradycji swoich wielkich poprzedników, głównie wspomnianego we wstępie Alana Moore`a. Snyder ze zręcznością i szacunkiem retconuje poplątane losy Aleca Hollanda tworząc w miarę spójną i przekonującą mitologię Potwora z Bagien. Poza tym to nieźle napisane czytadło, ze świetną oprawą wizualną, ale tylko wtedy, gdy ołówek dzierży Yanick Paquett. Jego wysmakowane, intensywne, bardzo plastyczne rysunki robią naprawdę dobrze. Kiedy jednak oddaje go któremuś ze swoich zastępców – Rudy`emu, Parsonsowi czy Lacombe`owi – mimo, że zachowują spójność stylistyczną, nie prezentują się już tak efektownie.

niedziela, 26 sierpnia 2012

#1119 - Komix-Express 151

Kolejny wielki odchodzi. Po Moebiusie i Joe Kubercie świat komiksowy stracił w tym roku Sergio Toppiego. Włoski mistrz urodzony w Mediolanie dożył sędziwego wieku 80 lat. Choć zaczynał jako ilustrator w branży reklamowej, dość szybko zadebiutował, jako twórca komiksowy. W 1966 roku opublikował swoją pierwszą opowieść obrazkową na łamach "Il Corriere dei Piccoli". W początkowym okresie swojej twórczości współpracował z Carlo Tribertim i Milo Milanim, z którym stworzył cykl komiksów historycznych. W 1976 roku nawiązał współpracę z magazynem "Il Giornalino", na łamach którego opublikował wiele ze swoich najlepszych dzieł. W swojej karierze współpracował również z "Linus", "Corto Maltese", "Un uomo un’avventura". Jego kunszt ceniony był na całym świecie, intensywnie publikowano go szczególnie na rynku frankofońskim i w Hiszpanii. W Polsce zdążył ukazać się jedynie jeden album jego autorstwa. Egmont w kolekcji "Plansze Europy" wydał "Opowieści Szeherezady", wysmakowaną wizualnie opowieść inspirowaną arabskimi baśniami tysiąca i jednej nocy. Doskonale zdaję sobie sprawę, że tych kilka słów zupełnie nijak ma się do jego dorobku i dokonań. Jeśli wielkość twórcy można zmierzyć ilością jego następców, to Toppi będzie jednym z tych największych. Wpływów jego dokonań można szukać w pracach takich twórców, jak Frank Miller, Bill Sienkiewicz, Walter Simonson, David Mack, Ashley Wood, Alex Maalev, a także u naszego Przemka Truścińskiego. Niech mu ziemia lekką będzie.


We wtorek 28 sierpnia odbędzie się Międzygalaktyczny Dzień Publicznego Czytania Komiksów. Organizatorzy tegorocznego MFKiG wraz ze Stowarzyszeniem Twórców "Contur" i Łódzkim Domem Kultury podchwycili ideę Dnia Publicznego Czytania Komiksów i zapraszają na Pasaż Schillera w godzinach od 12.00-20.00. W tym czasie łodzianie będą mogli poczytać albumy Timof Comics i Egmont Polska. Odbędą się również konkursy z komiksowymi nagrodami, będzie można posłuchać muzyki inspirowanej komiksami i oczywiście dokonać komiksowych zakupów. Idea czytania opowieści obrazkowych przyszła oczywiście zza Oceanu i ma na celu zmienić postrzeganie tego medium, jako infantylnej rozrywki dla dzieci. Data Międzynarodowego Dnia Publicznego Czytania Komiksów nie jest przypadkowa, bo przypada w rocznicę urodzin amerykańskiego mistrza opowieści obrazkowych - Jacka "Króla" Kirby`ego, współtwórcy panteonu klasycznych marvelowskich ikon, takich jak Spider-Man, Fantastyczna Czwórka, Hulk czy X-Men.

We wrześniu tego roku ukaże się "Gniazdo światów". Antologia komiksów do scenariuszy Bartka Biedrzyckiego będzie pierwszym komiksem wydanym przez Dolną Półką premierowo dostępnym w sieci całkowicie za darmo. Pierwotnie album miał ukazać się na papierze. W "Gnieździe światów" znajdą się prace pochodzące z lat 2007-2012, publikowane pierwotnie na łamach "Kolektywu", "Komiks Forum" czy w "Kulturze Liberalnej". Głównie są to szorty, w większości zamykające się w kilku stronach, z których najdłuższy liczy ich sobie 10. Dominującym tonem tego zbiorku będzie różnorodność - tematyka rozciąga się od Batmana, przez kosmos, Jezusa, Indian, aż po... morderców. Wśród rysowników, z którymi godai współpracował można wymienić nazwiska, takich twórców, jak Robert Adler, Łukasz Okólski, Maciej Pałka czy Bartek Kuczyński. Dokładny spis treści jest dostępny jest na stronie DP.

Zza Oceanu - autorski duet znany z "Superman: Birthright" bierze się za Hulka - Mark Waid i Leinil Francis Yu zasiądą za sterami nowego on-goinga pod tytułem "Indestrucitble Hulk". Waid, po znakomitym odnowieniu postaci Daredevila, bierze się za zielonego giganta w ramach inicjatywy Marvel NOW! i jego projekt nie zapowiada się niestety równie frapująco. Ale czy rok temu ktokolwiek spodziewał się, że nowy DD stanie się jedną z najciekawszych superbohaterskich pozycji za Oceanem? Z jednej strony scenarzysta chce wrócić do korzeni tej postaci, a z drugiej - zabrać ją tam, gdzie jeszcze nigdy jej nie było. Po przymusowym rozdzieleniu aspektów Bannera i Hulka w runie Jasona Aarona nasz naładowany promieniami gamma siłacz znowu wróci do klasycznej, nadanej przez Stana Lee i Jacka Kirby`ego, postaci. Ale będzie pracował dla S.H.I.E.L.D. - Waid podkreśla, że istotną rolę w jego komiksie będzie ogrywała Maria Hill. Zagrożenia z którymi będzie się musiał zmierzyć Hulk również będą nietypowe jak dla niego - wśród łotrów wymieniani są Frost Giants, Psycho-Mana, Kanga i Attumę, a wśród miejsc które odwiedzi znajdą się Microversum, Jotunheim i Lemuria. Receptą na Hulka według Waid ma być pisanie dużych, epickich fabuł dla zielonego monstrum, a bardziej kameralnych, wyciszonych historii dla Bannera.

Z taśmy filmowej - Matt Murdock wraca do domu. Prawie przesądzone jest, że prawa do filmowej adaptacji przygód Daredevila, którymi do tej pory dysponował Fox wygasną. Wytwórnia prawdopodobnie nie zdąży przed 10 października rozpocząć zdjęć do nowego obrazu z Człowiekiem bez Strachu w roli głównej. Zbyt późno reżyser Joe Carnaham zabrał się za projekt opuszczony przez Davida Slade`a i za nanoszenie poprawek do gotowego niemal scenariusza. Filmowiec miał bardzo ambitny plan wystylizowania DD na sensacyjne kino z lat siedemdziesiątych, w stylu "Serpico", jak najpełniej oddając atmosferę panująca w Hell`s Kitchen i oddając hołd pracy Franka Millera. Pojawiły się również plotki, jakoby prawa do Daredevila miałyby pozostać w Foxie (przez jakiś czas przynajmniej) w zamian za możliwość skorzystania z filmowych wizerunków Silver Surfera, Galactusa i kosmicznej menażerii, która z pewnością przydałaby się Marvel Studios w pracy nad "Guardians of the Galaxy". Fox jednak stanowczo zaprzeczył tym doniesieniom, potwierdzając, że wiążą z "Fantastic Four" wielkie plany i nie chcą osłabiać swojej najmocniejszej marki.

I jeszcze dwie krótkie, ale rozwojowe informacje, o których zapewne w przyszłości będę jeszcze pisał. Jedna zza Oceanu, druga z naszego lokalnego piekiełka. Jeszcze nie zdążyła opaść euforia na wieść o prequelu "Sandmana", a Neil Gaiman (ponoć!) już pracuje nad kolejnym komiksem! Tak przynajmniej uważa Colleen Doran, rysowniczka, z która Neil stworzył jeden z numerów "Sandmana". Wspólnie pracują nad nowa powieścią graficzną, która ma zostać wydana przez Dark Horse Comics. Tyle wiadomo na pewno - wszystko wskazuje na to, że komiks nie będzie oparty na nowym scenariusza Gaimana, tylko na którejś z jego literackich miniatur. A tymczasem Centrala zapowiedziała wydanie antologii kobiecego komiksu. Tam gdzie Timof nie może, to Słomka może da radę. "Polish Female Comics. Double Portrait" to ponad 130 stron komiksów autorstwa 20 artystek komiksowych z naszego kraju, okraszonych 20 fotografiami. Całość w języku angielskim, bo rzecz przeznaczono jest dla odbiorców spoza Polski. Projektowi będą towarzyszyły wystawy w całej Europie i zapowiada się arcyciekawie!

#1118 - PKS 04: Tomasz Kleszcz

W cyklu PKS pokazujemy,  jak wygląda warsztat polskiego komiksiarza. Czy przypomina kuchnie, w której z najróżniejszych składników artyści według swoich tajnych przepisów wyczarowują swoje dzieła, czy raczej warsztat, gdzie w mozole ciężkiej, codziennej pracy wykuwane są zeszyty i albumy, a może coś jeszcze innego? Zobaczycie sami! A jeśli jesteś twórcą i chciałbyś zaprezentować zacisze swojej pracowni - zgłoś się do nas! Dziś przed nami... Tomasz Kleszcz! 

Nie zaczyna się podobno zdania od kiedyś. Więc... dawno, dawno temu czytywałem "Dra. Slumpa", w którym mistrzunio Akira Toriyama pokazał swoją siedzibę narysowaną z lotu ptaka. Strasznie mi się to spodobało! Już wtedy marzyłem o byciu prawdziwym komiksiarzem i narysowaniu kiedyś czegoś takiego dla fanów. 

Cóż, do prawdziwego komiksiarza mi daleko, a do posiadania fanów jeszcze dalej, no ale od czegoś trzeba zacząć. Okazja na Kolorowych Zeszytach trafiła się w sam raz więc tadam - oto moje stanowisko pracy:
klikajcie po większy obrazek!
Postanowiłem zrezygnować ze zdjęć, bo nic by na nich nie było widać poza chaosem, bajzlem i zalegającymi wszędzie książkami, komiksami i papierami. Tak więc macie taki szkic techniczny rozmieszczenia poszczególnych elementów w stanie pierwotnym, z prawie całkowitym zachowaniem skali! Dziś, podobnie jak z linią brzegową Antarktydy, nie wszystko widać spod warstwy lodu, więc uwierzcie mi na słowo, że lepsze to. niż zdjęcia. Pokój ma 11 m2.

piątek, 24 sierpnia 2012

#1117 - Powrót komiksów do kiosku

W zeszłym tygodniu w komiksowie wybuchła prawdziwa bomba – na forum Gildii, na Kzecie i w paru innych miejscach niektórzy fani kadrów i dymków z zdziwieniem i radością odkryli, że w kioskach pojawiły się komiksy. Na każdą kieszeń, świetne wydane i od Marvela. Czyżby kolorowe zeszyty (czy też w tym przypadku – albumy) powróciły do matecznika przypadkowego czytelnika i można wieszczyć rychłe odrodzenie masowego rynku?

Uważałbym jednak z popadaniem w nadmierną euforię. Pierwszy tom „The Amazing Spider-Man” J. Micheala Straczynskiego otwiera Wielką Kolekcję Komiksów Marvela, w ramach której na nieco bardziej cywilizowanych rynkach ukazało się w sumie 60 trejdów. Na razie wydawnictwo Hachette wciąż wstrzymuje się z oficjalnym ogłoszeniem pojawienia się kolekcji, tak jakby chciało wybadać rynek czy pomysł chwyci. Udało mi się ustalić, że premierowy tom został wydany, jako „edycja limitowana” (cokolwiek miałoby to znaczyć). To może tłumaczyć dlaczego „Powrót do domu”, kosztujący tylko 14,90, wydaje się być dostępny tylko w wybranych miastach i punktach sprzedaży. Czy Pajęczak został rzucony na próbę? „Nie potwierdzam, nie zaprzeczam” – w takim tonie otrzymałem odpowiedz od samego wydawnictwa. Oczywiście, docelowo poszczególne albumy mają być dostępne wszędzie – w salonikach, stoiskach z prasową, kioskach, Empikach i Kolporterach, czyli tam, gdzie zwykle można kupić inne tytuły z kolekcji Hachette. Nie udało mi się zdobyć informacji o nakładzie kolekcji – co nie dziwi. Nie wiadomo również, czy przeprowadzono jakieś badania głębokości rynku komiksowego w Polsce. Zresztą, tych znaków zapytania jest również więcej…

30 sierpnia premierę będzie miał drugi tom kolekcji i będzie nim znany polskim czytelnikom „Astonishing X-Men: Obdarowani”. Komiks Jossa Whedona i Johna Cassaday`a ma kosztować 29,90 (za kolejne będzie trzeba zapłacić już 39,90 złotych). Potem, w dwutygodniowych odstępach ukaż się „Iron-Man: Extremis” Warrena Ellisa i Adiego Granova (na którego motywach oparta będzie trzecia część filmowego „Irona”) oraz „Avengers: Dissasembled” Briana M. Bendisa i Davida Fincha, który również ukazał się na polskim rynku. Takie są plany – ale wcale nie oznacza to, że już teraz można szykować się na kioskowe łowy. Z innego źródła w Hachette dowiedziałem się bowiem, że decyzja o wystartowaniu z kolekcją ma dopiero zapaść. Kiedy? Do końca 2012 roku. I komu tu wierzyć? Cóż, w każdym razie trzeba być dobrej myśli!

Tomasz Sidorkiewicz z Mucha Comics potwierdził, że zajmuje się przygotowaniem polskiej edycji. „Jesteśmy odpowiedzialni za wykonanie tłumaczenia, redakcji i opracowania graficznego wnętrza albumu – rola Muchy kończy się na przesłaniu materiałów gotowych do druku” – powiedział Sidorkiewicz. Z tego wynika, że po stronie Hachette jest zadbanie o odpowiednią dystrybucję, dobranie nakładu, ustalenie odpowiedniej ceny i dobór tytułów. Nie mówiąc już o szeroko pojętym marketingu i reklamie, wszak to gigant na rynku kioskowych kolekcji jest wydawcą, więc to jemu zależy na zysku. Już wkrótce ma zostać uruchomiona promocyjna machina z reklamą w telewizji włącznie. Co ciekawe, Mucha sama była zaskoczona tak szybkim pojawieniem się premierowego wydania i dowiedziała się o nim z zamieszania z internetów!

Redaktora kolekcji potwierdziła, że nie ma jeszcze oficjalnego harmonogramu wydawniczego polskiej wersji Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela. Nie należy zatem sugerować się listą tytułów zamieszczoną w ulotce dołączonej do pierwszego albumu – to tylko propozycja. Pojawił się również pomysł ankiety, w której czytelnicy mogli wskazać pozycję, które wydają im się najbardziej atrakcyjne. A patrząc na listę pozycji wydanych na rynku brytyjskim – wybór jest doprawdy znakomity. Kolekcja stanowi prawdziwy przekrój po przebogatej ofercie Marvela. Wystarczy spojrzeć na nazwiska twórców, którzy przyłożyli rękę do poszczególnych komiksów - Frank Miller, Alan Moore, Chris Claremont, Grant Morrison, John Byrne, Warren Ellis, Mark Millar, Garth Ennis, Kevin Smith, Robert Kirkman, Jeph Loeb, Mike Zeck, Joss Whedon, Bryan Hitch, Alex Ross, Kurt Busiek, John Cassaday, Roger Stern, David Micheline...

Obok prawdziwych klasyków, które do dziś tworzą kanon komiksu superbohaterskiego („Dark Phoenix Saga”, „Ostatnie łowy Kravena”, „Born Again” czy „Weapon X) znajdą się również „klasyki”, które ucieszą głównie fanów kalesoniarzy – mam na myśli takie pozycje, jak „Demon in the Bottle” z Iron-Manem, epickie „Secret Wars”, pierwszy trejd „Ultimate Spider-Man” czy „Avengers: Forever”. Pozycje słabe („Son of M”, „Road To Damnation”, „World War Hulk”), przeplatają się doprawdy znakomitymi rzeczami („Spider-Man: Blue”, „Ultimates”, „Civil War”). Jednym słowem – dla każdego coś miłego.

Przekleństwem polskiego czytelnika mogą być duble. Z listy 60 tytułów w Polsce w całości lub częściowo wydano w sumie 24 pozycje, jeśli moje rachunki się zgadzają – dwa tomy „Amazing Spider-Mana” i jeden „New X-Men” ma na swoim koncie Dobry Komiks. W katalogu Egmontu znajduje się „Eternals”, „Wolverine” (o ile chodzi o mini-serię Chrisa Claremonta i Franka Millera), „Daredevil: Diabeł Stróż”, jeden tom „Ultimates” i „1602”. Mandragora wydała „Road to Damnation”, „Wolverine: Origin”, „Punishera” w wersji Gartha Ennisa (dwa tomy) i „Dark Phoenix Sagę” w ramach jednego z essentiali z mutantami, Mucha – „Avengers: Dissasembled”, „Avengers: Ucieczka”, „Ród M”, „Marvels”, „Tajną Wojnę”, dwa tomy „Astonishing X-Men”. W latach dziewięćdziesiątych nakładem TM-Semic ukazało się pierwsze wydanie „Dark Phoenix Sagi”, „Ostatnie Łowy Kravena”, „Weapon X” i fragmenty „Birth of Venom” oraz „Ultimate Spider-Mana”, już jako Fun-Media.

Problemem dla niektórych może być dość specyficzna forma edytorska zaproponowana przez Hachette. Trejdy poszczególnych serii spięto w jedną kolekcję i wyróżniono charakterystyczną oprawą graficzną, która nie każdemu może się podobać. Estetycznie nijak się to ma do polskich edycji czy standardu Marvela. Czy taka forma wydawnicza spodoba się polskiemu czytelnikowi, z lubością rozprawiającego o folijkach, którego oko wypatrzy każdą niezgodność rodzimej wersji z oryginałem?

#1116 - Powrót Mrocznego Rycerza

"Jeśli jesteś człowiekiem, Winston, to ostatnim. Twój gatunek wymiera, a za spadkobierców ma nas. Czy nie pojmujesz, że zostałeś sam jak palec? Wypadłeś poza nawias historii; nie istniejesz."
- "Rok 1984" George Orwell

"Ale nigdy nie wspominają tego ponurego. Nie mówią o tym okrutnym. O tym, który nie potrafi latać ani zgniatać stalowych sztab gołymi rękami. O tym, którego wszyscy się bali i który śmiał się z całej reszty zawistnych tchórzy. Nie, o nim nigdy nie mówią. Wspomnijcie go, a zobaczycie, jak Dibny walnie szczęką w blat baru."
- Fragment artykuły "Złote czasy", autorstwa Jamesa Olsena dla "The Daily Planet"
 

Zanosiło się na to od dłuższego czasu. Wiatr przyspieszył, ptaki nagle obniżyły lot. Alec Holland narodził się na nowo, Jean Grey stała się wszechpotężną istotą. Wszystko wskazywało na nadchodzące wielkie zmiany. Aż nastał rok 1986, który miał już na stale zmienić świat superbohaterów i kolorowych zeszytów. Burza się rozpętała.

Tym ckliwym wstępem pozwolę sobie zacząć recenzję, która tak naprawdę nigdy nie powinna zostać napisana. Są dzieła, z którymi nie ma się żadnych szans polemizować. "Batman: Powrót Mrocznego Rycerza" to komiks, który zasługuję tylko na deszcz superlatyw.

Strażnik Gotham przeszedł na emeryturę. Od wielu lat nikt go nie widział. Bruce Wayne zaszyty w swojej wili walczy z demonami przeszłości i cierpi, widząc jak jego miasto znów zaczyna gnić. Gdy zda sobie sprawę, że jest dla niego ostatnią deską ratunku, mimo podeszłego wieku i schorowanego ciała raz jeszcze postanowi włożyć swój strój i stawić czoła złu. Ale próba oczyszczenia miasta z brudu zbrodni może okazać się dla niego jego ostatnią krucjatą. Stary Wayne, który nigdy nie rozprawił się z tragiczną przeszłością, targany wspomnieniami i jarzmem kostiumu łamie ustalony przez siebie kodeks superbohatera. Przekraczając narzucone zasady wchodzi na drogę, która zaprowadzi go prosto do samodestrukcji. Opętany chęcią zemsty Mroczny Rycerz zrobi wszystko, aby osiągnąć cel i bez względu na konsekwencje. Pokonanie szalejącego po ulicach Gotham gangu, dwóch odwiecznych wrogów, a nawet samego Człowieka ze Stali może jednak przerosnąć możliwości starego Batka.

Ale znacznie trudniejsze wyzwanie stanęło przed Frankiem Millerem. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku postać Batmana wciąż była postrzegana przez klisze utrwalone w serialu z Adamem Westem w roli głównej. Choć komiksowi twórcy odchodzili od tego wzorca, to Miller uznał, że konieczna będzie terapia szokowa. Nikt przed nim nie przedstawił bohatera, jako 55-letniego zniedołężniałego emeryta. Nikt w tak intensywny i przekonujący sposób nie pokazał transformacji jego psychiki. Nikt nie odważył się pokazać Batmana balansującego na granicy poczytalności. To wszystko mogło być dla ówczesnych czytelników nie lada szokiem. Przypuszczam, że nie inaczej było w przypadku formy plastycznej i sposobu narracji.

Frank Miller, jak mało który artysta wie, jak bardzo miasto jest zintegrowane z bohaterem. Gotham w wykonaniu twórcy "Sin City" to miasto dystopijne, które przeraża nie mniej, niż  świat wykreowany przez Orwella w "Roku 1984". Amerykański twórca wymierza cios ówczesnej Ameryce, jej konsumpcyjnemu podejściu do życia, jej brudnej polityce. Według niego największe zło, które zżera Stany, a zarazem miasto Wayne'a, to ogłupiająca telewizja, która niczym w "Sieci" Sidneya Lumeta jawi się jako Wielki Brat manipulujący obywatelami. To właśnie telewizja pełni w komiksie specyficzną formę narracji. Przez cały utwór przeplatają się kadry z programów telewizyjnych (później Todd McFarlane z powodzeniem wykorzystywał ten motyw w "Spawnie"), w których komentowane są bieżące wydarzenia. Miller przedstawia telewizje, jako medium przekręcające fakty i zacierające prawdę. Medium, na którym wychowało się nowe społeczeństwo Gotham z mutantami na czele. Nie żaden ubrany w kolorowy kostium złoczyńca, geniusz zbrodni, ale właśnie banda zorganizowanych chuliganów może przynieść zagładę Gotham.

Dystopijny nastrój odczuwalny jest także poprzez wykorzystanie nadal nierozstrzygniętego konfliktu USA ze Związkiem Radzieckim. U Millera zimna wojna nabiera nowego wymiaru. Karykaturalnie przedstawiony Ronald Reagan wygląda jak szalony rewolwerowiec, który w kowbojskiej kaburze ma tajną broń w postaci Człowieka ze Stali. Superman jest dla niego kartą przetargową do kolejnych kadencji, jak i militarnego zwycięstwa. Miller ukazuje atak Sowietów na fikcyjną wyspę Corto Maltese (nazwa inspirowana włoską serią komiksową) na zasadzie sparafrazowania konfliktu kubańskiego. Przeplatający się przez cały komiks motyw zagrożonej wyspy pokazuje rząd Stanów obsesyjnie zajęty pojedynkiem dwóch mocarstw. Rząd, którego wręcz nie obchodzi to, co złego dzieje się w głębi kraju. Ten antyreaganizm będzie także odczuwalny w innej wielkiej historii komiksowej, która będzie mieć swoją premierę pół roku po wydaniu "Powrotu Mrocznego Rycerza".

Miller stwarza przyszłość, w której panuje dekret zabraniający działalności zamaskowanych superbohaterów, tak jak ustawa Keene'a u Moore`a. Bardzo fajnie Pixar nawiązał do tego w "Iniemamocnych". Superman pracujący dla rządu jest ostatnim superbohaterem, który może używać swoich mocy. Złamanie przez Batmana tej ustawy doprowadzi do wielkiego konfliktu dwóch przyjaciół. Millerowskie zestawienie dwóch największych marek DC to uwypuklenie różnic między tymi dwoma bohaterami. Relacja, na których polegli inni twórcy, tutaj jest olśniewająco prawdziwa. A scena, w której Batman daje łupnia Supkowi cieszy niemożliwie. Generalnie Miller ma smykałkę do stworzenia barwnych drugoplanowych postaci, co udowodnił w "Year One". Przedstawiony tutaj 70-letni Gordon czy też cechujący się dandyzmem Alfred nie tylko uzupełniają historię, ale także doskonale pogłębiają charakterystykę samego Batmana.

Oczywiście wszystkie zabiegi pogłębiające dystopijne nastroje nie powiodłyby się jakby nie były zilustrowane odpowiednimi rysunkami. A, jako że Frank Miller jest w tym komiksie prawdziwym twórcą absolutnym, to otrzymujemy dzieło przemyślane pod każdym względem. Przez lata styl Millera przechodził wiele przemian - począwszy od klasycznego rysunku z mini-serii z Wolverinem z 1982 roku, poprzez wybuchową czarno-białą wariację na temat noir w "Sin City", aż do flirtu z impresjonizmem w "300". Kreskę z "Powrotu Mrocznego Rycerza" można porównać do jego dokonań z "Ronina", w którym po raz pierwszy mogliśmy oglądać jego rysunki w duecie z kolorami Lynn Varley. Typowa dla Millera deformacja postaci i świadome wykorzystywanie brzydoty doskonale pasuje do zdegradowanego społeczeństwa Gotham i wszędobylskiej zbrodni. A dobrana do tego chłodna kolorystyka szarości Varley podkreśla pesymistyczną wymowę tego komiksu.

Co ciekawe, mimo tych wszystkich przewrotów w sposobie opowieści czy samym rysunku, Miller nie odziera Batmana z jego idei. Co więcej stwarza mu godny pomnik wynosząc go na podium najciekawszych bohaterów. Jeśli ktoś kiedyś zapytałby mnie jaka jest najlepsza opowieść z Mrocznym Rycerzem to bez zająknięcia wymieniłbym ten komiks. A nawet dodałbym, że jest to jeden z najlepszych komiksów na świecie.

Zapowiadana od dłuższego czasu komiksowa rewolucja rozpoczęła się. "Powrót Mrocznego Rycerza" na zawsze zmienił podejście do sposobu przedstawiania superbohaterów. Kilka miesięcy po premierze tej historii Zegar Zagłady zbliżył się do godziny 12 i już nic nie miało prawa być takie samo.

czwartek, 23 sierpnia 2012

#1115 - Rzut za 3: Before Watchmen

Już za samo czytanie komiksów pod szyldem "Before Watchmen" można zostać zlinczowanym. Mnie może się oberwać również za to, w jakiej postaci go czytam.

Przez całe życie zarzekałem się, że nigdy-przenigdy nie przeczytam komiksu w postaci cyfrowej. Zasadę tą złamałem dopiero niedawno i zrobiłem to z czystej oszczędności. Byłem tak szaleńczo ciekaw jak wyszedł restart serii z DC, że nie mogłem oprzeć się kupieniu interesujących mnie pozycji za śmieszną kwotę 0.79 euro poprzez aplikację na Ipada. Oczywiście nigdy nie przerzucę się na elektroniczne wersje komiksów, ale pewnie czasami kupię coś, co może mnie przekonać do zainwestowania w jakieś zbiorcze wydanie. Czytanie komiksu przeskakującymi powiększonymi kadrami, mobilny dostęp do swojej kolekcji dosłownie wszędzie to niezła frajda, ale przecież każdy wie, że żaden sprzęt nie zastąpi tej zmysłowej relacji między zapachem i fakturą komiksu, a jego czytelnikiem.

To, że w pewnym sensie przekonałem się do cyfrowych komiksów skłoniło mnie do tego, aby śledzić na bieżąco serię, która wywoła więcej szumu niż śmierć Supermana i klony Spidera razem wzięte. Fajnie jest czytać coś w tym samym czasie, co Amerykanie. Na wstępie zaznaczę, że w żaden sposób nie kibicuje działaniom DC i absolutnie zgadzam się z autorem tekstu. Ale jestem piekielnie ciekawy, w jaki sposób ten projekt zostanie zrealizowany. Pewne jest jedno - jeśli nie przeczytam, to się nie dowiem.

"Before Watchmen - Silk Spectre" #1 – Darwyn Cooke i Amanda Conner

Pierwszym zeszytem, który kupiłem był premierowy numer "Silk Spectre". Jakbym od razu po nim nie przeczytał "Minutemen" #1, to pewnie pożegnałbym się z "Before Watchmen" na dobre. Nie żeby to był aż tak zły komiks, ale pamiętajmy, że to komiks watchmenowski, więc trzeba mu postawić wyższe wymagania.

"Silk Spectre" sprawia wrażenie historii w zupełności oderwanej od uniwersum Strażników. To klasyczna licealna opowiastka o dojrzewaniu, problemach z matką i pierwszej miłości tylko, że tym razem z Laurie Juspeczyk w roli głównej. Nie będącej, powiedzmy sobie szczerze, typem dziewczyny the girl next door. Nixon co prawda ma zostać prezydentem dopiero za 3 lata, zegar zagłady jeszcze nie zaczął tykać, ale mimo to uważam że twórcy powinni chodź odrobinę wprowadzić nastrój orwellowski, którym tak przesiąknięci byli oryginalni "Strażnicy". Jest za wesoło, za kolorowo i za dziewczęco. A no i właśnie! Podobno taki miał być zamysł tego komiksu. W założeniach "Silk Spectre" miała być przeznaczona dla czytelników płci żeńskiej. Dobrze wiedzieć, że trzeba takie rzeczy w dzisiejszych czasach rozdzielać! Kolejny zabieg marketingowy - błagam!

Oczywiście nie można odmówić komiksowi pewnego uroku. Amanda Conner jest rewelacyjną rysowniczką, doskonale odnajdująca się w takich dziewczęcych klimatach. Co ciekawe, jak na kobietę, bardzo często sięga po styl typowy dla produkcji super-hero. W jej rysowaniu postaci kobiecych nie ma w niej odrobiny feminizmu. Są erotycznie przerysowane. Laurie w jej wykonaniu to jeszcze nastolatka, ale jeśli czas w komiksie przyspieszy, to aż boję się pomyśleć, jaki będzie wyglądała, gdy już na dobre przywdzieje strój Silk Spectre.

Mam nadzieję, że autorzy jeszcze pójdą w kierunku który już w niektórych scenach jest zauważalny. W kierunku tego, co najlepsze w latach sześćdziesiątych - seksu, narkotyków i rock&roll'a. Możliwe, że wtedy ten wprowadzający zeszyt zamieni się w coś szalonego i godnego tej postaci. Bo przecież na okładce widnieje znak Rated M, a jak na razie twórcy zaserwowali nam małomiasteczkową sielankę. Czy to cisza przed burza?

"Before Watchmen - Minutemen" #1 – Darwyn Cooke

Widzieliście kiedyś prace Darwyna Cooke'a? W Polsce można było oglądać jego rysunki w wydanym przesz Egmont albumie "Batman: Ego". Jeśli tak, to pewnie jesteście tego samego zdania, co ja. Jeśli chodzi o stworzenie klimatu komiksów ze Złotej Ery zachowując przy tym swój unikalny styl to Cooke jest w tym bezapelacyjnie najlepszy. Chyba nawet nie marzył mi się lepszy twórca do opowiedzenia historii o Minutemenach. I to właśnie jego kreska, nawiązująca do amerykańskiej klasyki będzie motorem napędowym tej serii.

Jak wiemy Golden Age przypada na lata czterdzieste-pięćdziesiąt ubiegłego wieku, a  historia genezy pierwszych zamaskowanych superbohaterów zaczyna się w 1939 roku wraz z pojawieniem się na ulicach herosa o pseudonimie Hooded Justice. Narratorem opowieści jest Hollis Mason pierwszy Nocny Puchacz, który właśnie kończy pisać swoją biografię pod tytułem "Under the Hood". W kilku krótkich opowieściach przybliża nam sylwetki wszystkich ośmiu członków tytułowej drużyny. Te historie pokazują także to, że Cooke nie tylko doskonale rysuje, ale i ma smykałkę do pisania scenariuszy. To po prostu rasowy komiksiarz. Większość z historii jest przedstawiona na dwóch stronach, ale w żadnym wypadku tak krótka forma nie wpływa na ich (wysoką) jakość. Jest wręcz przeciwnie. Te napisane z pazurem opowiastki prowadzone przez doskonałą narrację sprawiają, że apetyt rośnie z każdą przerzucaną (przesuwaną) kartką. Autor delikatnie przekracza granice fantazji poszerzając naszą wiedzę o tych bohaterach. Nie deformuję tego, co stworzył Moore, zarazem łamiąc zasadę, którą przyjął przy pisaniu scenariusza do Silk Spectre, gdzie głównej bohaterce daleko było do je pierwowzoru. Ciężko uwierzyć, że te dwa zeszyty pisała ta sama osoba. Ale to może tylko świadczyć o jego wszechstronności... Albo o sile perswazji wysoko postawionych osób w hierarchii DC.

Nie powinienem tego mówić po pierwszym numerze, ale właśnie dla czegoś takiego warto było zerwać owoc z zakazanego drzewa, które zasiał Alan Moore.

"Before Watchmen - Comedian" #1 – Brian Azzarello i JG Jones

Uwaga spoilery!

Nie jestem jakimś tam znawcą twórczości Briana Azzarello, ale znam jego twórczość na tyle, żeby mieć wyrobione zdanie i pewne oczekiwania. Wiadomość o tym, że obecny scenarzysta "Wonder Woman" i "Spaceman" ma pisać wczesne przygody Komedianta podgrzała atmosferę tego prequela bardziej, niż napalm wietnamską dżunglę. Może za mocne to będą słowa, ale wydaję mi się, że Azzarello wpłynął na współczesne opowiadanie komiksowych historii równie mocno, co sam Alan Moore. Jakby nie było jego "100 naboi" wywołało wręcz erupcję podobnych pozycji w Vertigo.

Ciężko wypowiadać się po zaledwie jednym, krótkim zeszycie, ale niestety mam obawy, że Azz nie poradził sobie z historią Komedianta. Cóż, nikt nie jest doskonały.

Dzięki temu że genezą Blake`a zajął się Darwyn Cooke na łamach "Minutemenów", Azzarello mógł spokojnie pokazać nam zaangażowane politycznie, brutalne życie Komedianta. Jak się okazuje nie mający skrupułów bohater, który zawsze sprawiał wrażenie typowego najemnika, będącego po stronie dla niego bardziej korzystnej, jest wielkim przyjacielem Kennedy`ego. Popołudniowe przepychanki przy rugby z Prezydentem i jego bratem Bobby`m, a w przerwie drink z Jackie to dla niego chleb powszedni. Tak więc powoli wyłania nam się portret Blake, jako człowieka nie do końca zepsutego. Czy na pewno tego oczekiwaliśmy?

Oczywiście, mamy również dawkę tego, w czym Komediant jest najlepszy. Ale czy scena wykonania zadania zleconego przez pierwszą damę (która jest w komiksie istnym władcą marionetek) nie jest dla wszystkich najzwyczajniej przewidywalna?

Domyślam się, że Azzarello chciał namieszać w głowach czytelników, którzy nadal przed oczami mają  sceny otwierające "Strażników" Zacka Snydera, w których Komediant strzela do JFK'a. Pewnie u większości osób obudził się mroczny pasażer, który chciał, aby z przyjaciela prezydenta Komediant przeobraził się w jego mordercę. Niestety, finał komiksu jest zupełnie inny. Autor zapomina, że Blake był w Dallas podczas zamachu, jako ochroniarz Nixona i wysyła go na akcję, która ma na celu zatrzymanie Molocha. Jego misja zostaje przerwana informacją o wydarzeniach z Dallas. Komiks kończy kadr, na którym Moloch wraz z Komediantem w rozpaczy oglądają pamiętne wydanie CBS NEWS, w którym Walter Cronkite podaję informację o śmierci prezydenta.

Uważam że to naprawdę świetna scena. Dwóch wrogów zapomina o waśniach - lubię tego typu momenty. Od razu przypomina mi się doskonałe zakończenie "Zabójczego Żartu". Niestety ostatnia scena nie podniosła mojej oceny tego zeszytu. Oczywiście, nie wiadomo jakie niespodzianki jeszcze Azzarello dla nas przygotował. Niewykluczone, że ten pierwszy zeszyt ma prowadzić do czegoś naprawdę wybuchowego. Na razie jednak otrzymaliśmy komiks mocno przeciętny, jak na możliwości głównego bohatera i scenarzysty. Do gustu także nie przypadły mi rysunki JG Jonesa, którego twórczości wcześniej nie znałem, a z tego co czytam, jest w branży bardzo wychwalany. Niestety dla mnie jego kreska wygląda jakby była zerżnięta z filmowych animacji jakiegoś "GTA".

Chyba zbytnio się czepiam.

środa, 22 sierpnia 2012

#1114 - Somnambule

Anke Feuchtenberger nie jest wymieniana jednym tchem obok takich tuzów europejskiego komiksu, jak Moebius, Bilal czy Andreas. I przypuszczam, że nigdy nie będzie, bo operuje zupełnie w innych rejestrach estetycznych, aby w najbliższym czasie dorobić się miana „klasyka”. Przynajmniej komiksowego. Twórczość niemieckiej artystki dla przeciętnego pożeracza kadrów i dymków wydaje niezjadliwa, trudna, a nawet nieciekawa. Z drugiej zaś strony obawiam się również, że dla krytyków sztuki może okazać się zbyt dosłowna, za mało wyrafinowana, po prostu – zbyt komiksowa, także w tym najbardziej pejoratywnym tego słowa znaczeniu.

Jakby tego było mało, wydaje mi się, że do lektury albumu „Somnambule” balansującego pomiędzy uproszczoną estetyką komiksową, a nowoczesnymi doświadczeniami sztuk wizualnych najlepiej pasują literackie wytrychy.

W „Somnambulach” Feuchtenberger chce uchwycić to, co każdego ranka umyka nam tuż po przebudzeniu. Niekiedy, próbując przypomnieć sobie to, co śniliśmy nocą próbujemy poukładać w jakąś sensowna całość poszczególne wyśnione obrazy. Niemiecka artysta unika zamykania swoich treści sennych w sensy, posługując się dobrze zesznurowaną konwencją opowieści onirycznych. Właściwie nie operuje samą formułą „opowieści” rozumianej, jako ciąg pewnych wydarzeń połączonych ze sobą w ciąg przyczynowo-skutkowy. Więcej – chce uniknąć artystycznej przeróbki treści swoich marzeń sennych, chcąc oddać je w ich najpierwotniejszym kształcie. Wyśnione obrazy lub ich sekwencje zamyka na wskroś komiksowych pracach. Znaczenia snów przybierają formę graficznych zagadek, rebusów, jak w swojej recenzji określił je Damian Kaja świadomie lub też nie nawiązując do Krzysztofa Teodora Toeplitza, pioniera naukowych badań nad komiksem. KTT za Bernardem Touissaintem, wskazuje na właśnie rebusowy układ porządku ikonicznego i lingwistycznego, będący istotą (w pewnym sensie, oczywiście) komiksu. W praktyce Feuchtenberger "czyta" się trochę jak poezję.

W "Somnambulach" Autorski akt twórczy przypomina nieco lunatykowanie, na które zresztą Feuchtenberger cierpiała do 25 roku życia. Jest nieświadomy, wyrwany z karbów logiki poranku, nie podlegający zimnej racjonalizacji. Powtarzający się w kolejnych fantasmagoriach motyw oddzielania głowy od reszty ciała można interpretować, jako wyłączenie rozumu (a także konstytuującego go w pewien sposób języka) i pozwolenia na dojście do głosu temu, co poza nim. To sięgnięcie do tego, co instynktowne, popędowe, pierwotne, a momentami – także zwierzęce. Rysując i pisząc Feuchtenberger jakby śni raz jeszcze ten sam sen, tylko na jawie, odtwarzając nie tylko jego treść, ale również mechanizm formowania się marzenia sennego. Jak sama przyznaje, jej prace powstają intuicyjnie. Nie przygotowuje scenariuszy, zdaje się całkowicie na improwizację, daje się prowadzić swojej nieświadomości. Myślę, że skojarzenia z automatycznym pisaniem będą tu jak najbardziej na miejscu. Tym samym „Somnambule”, obok tego, że jest próbą oddania skrajnie subiektywnych wrażeń i stanów samej autorki, staje się również tekstem eksperymentującym na samym procesie twórczym. Artystkę nie zadowala czczy autotelizm.  Chce przekroczyć granicę dzieląca „pisanie o tworzeniu”, a samo „tworzenie”. Owa ucieczka do snów również ma być sposobem na przeżywanie elementarnej siły literackiej (w komiksie!), ale bardzo specyficznie pojmowanej… 

W „Somnambulach” Anke Feuchtenberger bardzo mocno podkreśla swoją kobiecość. W kategoriach feministycznych owe urwanie głowy to również wyłączenie pierwiastka jednoznacznie męskiego (rozumu) podkreślenie cielesności, która jest domeną kobiet. Przestrzeń senna nasycona jest typową dla płci pięknej seksualnością. Nie tak dosłowna, aby uchodzić za pornografię, nie tak tabuizowaną, jak jej męski odpowiednik, ale wciąż dosłowną, nieokiełznaną, dziką. Zdolną tak tworzyć, jak i niszczyć. Symbolika nocy, księżyca, brak silnego rozdziału pomiędzy ciałem, a umysłem – można by jeszcze długo wymieniać.

Co jednak wydaje mi się najważniejsze – Feuchtenberger, jak podkreśla w wywiadzie pomieszczonym na końcu albumu, wzbrania się przed jakąkolwiek interpretacją. Nie chce, aby jej tekst, a więc po części i ona sama, została zawłaszczona przez dyskurs, który należy do domeny męskiego logosu. Każda próba uchwycenia sensu może to gest symbolicznej przemocy. To zamach na autonomiczność i spójność „Somnambuli”. Żeby posłużyć się tutaj barthes`owską terminologią – tekst Feuchtenberger ma pozostać niezbadaną galaktyką signifiants. Podziwianą, ale nie odbieraną za pomocą uczonych metodologii, opartych na rozumie, roszczących sobie prawa do odczytywania sensu. Psychoanalitycy roztrząsający klasyczne jungowskie czy freudowskie symbole zwyczajnie strywializują „Somnambule” do kilku banalnych klisz, zatracając cały urok pierwotnego tekstu.

I to chyba jest największy problem z tym utworem. Nie można odbierać go za pomocą „szkiełka i oka”, konieczna jest perspektywa „serca”. Trzeba dać się porwać hipnotycznemu rytmowi narracji. Nie myśleć, nie analizować, nie próbować rozumieć, tylko oddać się we władanie swojej nieświadomości. I zachwycać się. Nie dostrzegać momentami silnie skonwencjonalizowanych symboli, tylko dać się wciągnąć. Z pewnością nie każdego przekona takie podejście. Mnie bardzo trudno było się przestawić, tym bardziej, że nie miałem okazji zapoznać się ze zbiorem filmów animowanych, które powstały na podstawie „Somnambuli”. Czy Wam się to uda?

wtorek, 21 sierpnia 2012

#1113 - Wyjście z getta. Rozmowy o kulturze komiksowej w Polsce

Zazdroszczę Sebastianowi Frąckiewiczowi tej książki. I każdy, kto na poważniej zajmuje się lub chce zajmować się pisaniem o komiksie powinien. Bo „Wyjście z getta” to nie tylko lektura z gatunku tych, które można przeczytać na jednym wdechu. Napisana lekkim piórem, ale z pazurem, o dużej wartości poznawczej, przemyślana i spójna, ale przede wszystkim – stwarzające i poszerzająca pole do dyskusji o „sprawie komiksowej”. Stawiane w niej tezy wręcz zapraszają do rzeczowej polemiki, której w branży jest ostatnio jak na lekarstwo. Szkoda tylko, że „Wyjście z getta” będzie miało wartość głównie dla „komiksowa”, z którym tak usilnie na łamach swojego dzieła zmaga się sam autor.

Nie mam najmniejszych wątpliwości, ze dla ludzi spoza naszej niszy „Wyjście z getta” nie będzie aż tak interesujące, jak dla tkwiących w środowiskowym bagienku. Bo zupełnie inną wartość dla fan-boja mają rzadkie, wygrzebane gdzieś z dna szuflady prace autora „Wilq”, ostre (i całkowicie słuszne według mnie) wypowiedzi Moniki Powalisz czy spór pomiędzy Frąckiewiczem, a Szyłakiem (i niejako korespondencyjnie z Woynarowskim), w którym na dobrą sprawę wszyscy się zgadzają, tylko nie potrafią znaleźć wspólnego języka, a będący odbiciem znacznie głębszego podziału, niż dla czytelnika niezorientowanego w komiksowie. Oczywiście, nie jest tak, że chcący dowiedzieć się czegoś o sytuacji komiksu w Polsce zostaną z pustymi rękoma – dla nich przydatne będą wywiady z Łukaszem Rondudą, mówiącym o problematyce obecności komiksu w galeriach, z Adamem Ruskiem rozjaśniającym mroki komiksowej przeszłości, czy choćby Ryszardem Dąbrowski. Prawda jest jednak taka, że Frąckiewicz, wbrew temu, co stoi w podtytule, wcale nie ma ambicji stworzenia pełnego obrazu „kultury komiksowej” (choć na dobrą sprawę nigdzie nie definiuje tego terminu i czytelnik jest zmuszony rozmieć go sposób intuicyjny), tylko głęboko wikła się w środowiskowy dyskurs. Przez to książka wydaje się być rozpięta pomiędzy dwoma, skrajnymi biegunami – między hermetycznym językiem niszy, a ambitną próbą przybliżenia postronnym tego dziwnego i egzotycznego zakątka naszej kultury. Czyżby inaczej się nie dało?

Rację ma Tomasz Pstrągowski, który w swojej recenzji pisze, że czytelnik „spoza” po lekturze „Wyjścia” może dojść do zupełnie kuriozalnych i nie pokrywających się z rzeczywistością wniosków. Poświęcając wiele miejsca relacjom komiksu ze światem sztuki, niszowym (z perspektywy zarówno komiksowa, art-worldu, jak i krytyki literackiej) działaniom Sieńczyka czy Dąbrowskiego albo marginalnemu (artystycznie i komercyjnie) zjawisku komiksu historycznemu tworzy zafałszowany obraz „kultury komiksowej”. Trudno bez wydawców, którzy w największe mierze kształtuje obraz rynku, bez Thorgala i Rosińskiego, bez Jeża Jerzego i „chamskich andergrandów” próbować dać pełen ogląd tematu. Rozumie, że Frąckieiwcz nie chciał po raz setny przepytywać Kołodziejczaka czy Holcmana, stworzyć inną perspektywę patrzenia na pewne sprawy, ale to wcale nie zmienia sytuacji. Inna sprawa, że jak sądzę nie to było celem publicystyki związanego z „Tygodnikiem Powszechnym” i „Polityką”, tylko (tytułowe) wychodzenie z getta.

Forsując swoje tezy (skądinąd bardzo ciekawe) i zderzając je z opiniami swoich rozmówców Frąckiewicz chce przepracować pewne problemy. Rozświetlić je z różnych perspektyw. Dać ich jak najbardziej krytyczny ogląd i wreszcie – stworzyć punkt wyjścia dla dalszej debaty, jednocześnie proponując pewne rozwiązania. Jak mantra powracają więc kwestie braku rynku i pieniędzy, kolekcjonerstwa, traktowania komiksiarzy, jako twórców drugiej kategorii. Słowem – wszystko to, o czym gada się w konwentowych kulurach, na forach, blogach czy pewnym popularnym portalu społecznościowym. Panaceum na wszystkie zdiagnozowane choroby ma być frąckiewczowska idea fixe – wprowadzenie historyjek obrazkowych na salony, do galeryjnego obiegu. To jedyna słuszna droga, którą momentami Frąckiewicz wydaje się opętany, zupełnie zapominając o innych opcjach. O ile jeszcze jestem w stanie zrozumieć odpuszczenie sobie (choć ten temat przewija się w niektórych wywiadach) komiksu, jako medium masowego, o tyle zupełnie nie rozumiem, dlaczego Frąckiewicz tak po macoszemu potraktował wielkie możliwości drzemiące w komiksie sieciowym/cyfrowym. Nie mówiąc już o poszukiwaniu rynków zbytu na terenach do tej pory czysto literackich i zbliżeniu się do swojej starszej siostry, które w ostatnich latach wychodzi komiksowi tylko na dobre.

Jednego Sebastianowi odmówić nie można – pewnej wizji. Projektu krytycznego, realizowanego w tekstach swojego autorstwa, utrzymanego w duchy szyłakowej maksymy – „jedno spojrzenie na komiks – moje własne”. Chwali się, że Frąckiewicz nie zasłania się uczoną metodologia i nie popada w nijakość, a to (niestety) powszechna w komiksowie postawa. Irytuje za to niezachwiana niczym pewność tego, że słuszną, a zarazem jedyną drogą wyjścia komiksu z niszy, jest zdobycie uznania w świecie sztuki. Ten wątek przewija się przez całą książkę, pytanie o relacje komiksu z nowoczesną sztuką pojawia się niemal w każdej z rozmów, a nieprzypadkowo książkę wieńczy rozmowa z Jakubem Woynarowskim, który maluje perspektywy przełamywania barier między tymi dwoma obiegami.

Oczywiście, nikt przy zdrowych zmysłach nie zaprzeczy, że komiks sam w sobie i szeroko pojęta narracja wizualna jest obecna w nowoczesnej sztuce. Koza i Sieńczyk, Woynarowski i Sasnal, story-artowcy i maszinowcy, „Black and White” i „Orbis Pictus” – to tylko kilka przykładów z brzegu. Ale to Frąckiewiczowi nie wystarcza, podobnie, jak nie wystarcza mu już tylko komentowanie komiksowej rzeczywistości. Poznański krytyk jest święcie przekonany, że droga komiksu na Parnas wiedzie przez galeryjne ściany. Z żarliwością jezuickiego akolity próbuje przekonać do swego pomysłu przepytywanych przez siebie twórców, którzy niespecjalnie przekonani są do jego tezy. Dąbrowski przyznaje się do swojej całkowitej ignorancji w temacie. Śledziu wypowiada się w podobnym tonie mówiąc, że „nie mam ochoty go [świata sztuki] poznawać. Nie interesuje mnie”. Potem, naciskany przez Frąckiewicza przyznaje jednak, że mógłby ewentualnie zaangażować się w projekt galeryjny, jeśli wydałby się odpowiednio interesujący. Najmocniejsze słowa padają z usta Krzysztofa Ostrowskiego. „(…) trochę mi to wygląda na łatanie jakiegoś kompleksu. Na zasadzie: w Polsce nikt nie chce czytać komiksów to może chociaż przymusić do tego krytyków sztuki. Oni są w stanie dużo wytrzymać.” I twórca klnącego Chopina trafia w samo sedno.

Krzysztof Masiewicz zwraca uwagę (a wtóruje mu na przykład Marek Turek), że komiks sam w sobie nie jest dziełem sztuki, jako takimi. Jest tekstem. Książką, mówiąc brzydko. Jego naturalnym obszarem występowanie są kioski, księgarnie (a także sieć, należałoby dodać). Mógłby oczywiście funkcjonować w galerii, na takiej samej zasadzie, jak street-art czy plakat, ale wtedy, w takim kontekście mógłby stracić swój ontologiczny status komiksu strojąc się w piórka sztuki korzystającej z narracji wizualnej. I nie ma w tym nic złego – taka zamiana mogłaby mu wyjść na zdrowie. Uświadomienie sobie konwencjonalności środków używanych w komiksie, otwarcie się na konceptualizm, otwarcie się na krytyków, którzy do tej pory zajmowali się sztukami wizualnymi, wreszcie odświeżenie języka poprzez czerpanie z doświadczeń twórców z zupełnie innych rejestrów estetycznych – to tylko kilka pomysłów, które przychodzą mi do głowy w pierwszej kolejności. Ale pytanie o to, czy aby wejście obieg galeryjny nie będzie zamianą jednego getta (komiksowego), na drugie (galeryjne), nieco bardziej elitarne i cieszące się większym społecznym uznaniem wciąż pozostaje otwarte. I Frąckiewicz nie potrafi dać na nie odpowiedzi.

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

#1112 - Ryjówka przeznaczenia

Brakuje w naszym kraju komiksów przeznaczonych dla dzieci. Nie ma w Polsce żadnego wydawnictwa, które na stałe miałoby w swojej ofercie tego typu publikacje. W branży księgarskiej Jest bardzo dużo wydawnictw, wydających piękne, edytorsko dopracowane albumy przeznaczone dla najmłodszych, ale od komiksów ci wydawcy trzymają się raczej z daleka. „Miasteczko Mamoko” czy „Wielki piknik” to tylko wyjątki potwierdzające regułę, że komiks dla dzieci w naszym kraju nie ma się dobrze.

Dlatego cieszy działalność Tomasza Samojlika, który obok Huberta Ronka i Piotra Nowackiego, robi komiksy, dla których grupą docelową są dzieci.

Gdyby ktoś zadał mi pytanie "jaki jest najlepszy polski komiks, przeczytany przez Ciebie w tym roku?” to bez wahania odpowiedziałbym, że „Ryjówka przeznaczenia”. Książka nie została jednak wydana przez wydawnictwo specjalizujące się w publikacjach dla najmłodszych, takie jak Dwie siostry czy EneDueRabe, ale... Instytut Biologii Ssaków Polskiej Akademii Nauk w Białowieży. Czemu tak szacowna instytucja zabrała się za wydawanie komiksu? Po prostu - autor jest pracownikiem naukowym tegoż Instytutu, a sam komiks jest połączeniem opowieści przygodowej z komiksem edukacyjnym.

Akcja opowieści skupia się na perypetiach gromadki małych (a także dużych) ssaków. Głównym bohaterem jest Dobrzyk, naznaczony znamieniem na brzuszku, który z biegiem czasu okazuje się być tytułową „ryjówką przeznaczenia”. Jak przystało na rycerza ma do wypełnienia ważną misję: musi uratować (ocalić) Dolinę Leśnej Rzeczki przed Czarnym Nieprzyjacielem. Nieprzyjacielem okazuje się być człowiek, który czyni zło – zaśmieca las. Aby zwyciężyć, aby wypełnić misję, Dobrzyk zbiera drużynę i wraz z przyjaciółmi Śmiłką i Koriną (dwiema żeńskimi ryjówkami), dzielnym Labhallanem (także ryjówką) i jeżem Kosmaczem, który przyłączył się do ekipy już podczas drogi, ruszają naprzeciw wrogowi. Wszystko się oczywiście dobrze skończy, ale nie obejdzie się bez pomocy (interwencji z zewnątrz) dostojnego Żubra.

Zarys akcji (misja) oraz budowa postaci (zebranie drużyny) przywodzi na myśl tolkienowską "Drużynę Pierścienia". Co oczywiście nie jest żadnym zarzutem pod adresem komiksu Tomasza Samojlika. Niby ograny chwyt, ale jednak autor dzięki wartkiej akcji, dużej dawce humoru (dwie sroki, które siedzą na gałęzi i niczym Statler i Waldorf z „Mupetów” wiecznie krytykują i ironizują) potrafił uniknąć banału i stworzyć interesującą fabularnie opowieść. Większość bohaterów wzbudza w czytelnikach sympatię, życzymy im jak najlepiej, co wydaje się cechą nieodłączną cechą komiksu dla dzieci. Podkreślają to również cartoonowa stylistyka i przede wszystkim ciepła kolorystyka. Łagodne linie powodują, że eko-komiks Tomasza Samojlika, to bardzo atrakcyjna wizualnie publikacja.

Druga część opowieści o dzielnym Dobrzyku ma ukazać się już w przyszłym roku. Komiks będzie nosił tytuł "Norka zagłady" i dla mnie jest to znakomita wiadomość. Już nie mogę doczekać się premiery!

niedziela, 19 sierpnia 2012

#1111 - Komix-Express 150

"Habibi" wreszcie jest! Kiedy piszę te słowa paczki z nowym komiksem Craiga Thompsona wędrują po całej Polsce w drodze do szczęśliwych nabywców, kiedy Wy je będziecie czytać - prawdopodobnie będziecie też czytać sam album. W historii polskie edycji "Habibi" nie obyło się bez przygód, z anulowaniem zamówienia przez wydawcę po niepochlebnej opinii na pewnym forum komiksowym, drukarskimi wpadkami i zwyczajową porcją opóźnień premiery na czele. Z tego co pamiętam dzieło Thompsona pierwotnie miało ukazać się już na Komiksowej Warszawie, w maju. Potem, jego premiera została odłożona na pierwszą połowę lipca, aby ostatecznie okazało się, że realnym terminem była druga połowa sierpnia. No cóż, często bywa tak, że na dobre rzeczy trzeba długo czekać. Wydawca jednak postanowił wynagrodzić swoim czytelnikom te niedogodności, oferując drugi tom "Lincolna" po okazyjnej cenie. Dobre i to! Ci, którzy jeszcze nie zdecydowali się na zakup któregoś z tych komiksów, prezentujemy opisy przygotowane przez wydawców:

Habibi to opowieść snująca się pośród bezkresnego krajobrazu pustyń, haremów oraz zamętu świata nowoczesnego przemysłu; to historia Dodoli i Zama, dwójki zbiegłych dzieci-niewolników, które połączył przypadek, zbieg okoliczności oraz miłość, jaka zakwitła między nimi. Zarazem współczesne i ponadczasowe, Habibi przynosi historię miłosną o zadziwiającej mocy: przypowieść o naszych związkach ze światem naturalnym, o kulturowych granicach dzielących pierwszy i trzeci świat, o wspólnym dziedzictwie chrześcijaństwa i islamu, a także – przede wszystkim – o magii opowiadania.

Lincoln, zrzędliwy rewolwerowiec, którego Bóg uczynił nieśmiertelnym, znalazł się daleko od prerii. Trafił na Cywilizowany Wschód, do wielkiego miasta, którego bogaci obywatele nie interesują się gangami taplającymi się na samym dnie. Jednak jego podróż nie zakończy się w tym miejscu, gdyż seria wzlotów i upadków zaprowadzi go z dna na wyżyny społeczne, do policji i do zapyziałego więzienia, gdzie czekać na niego będzie dożywocie, a może nawet… śmierć?

Za liczące sobie 672 strony "Habibi" w przekładzie Łukasza Wróbla trzeba zapłacić 140 złotych, a "Lincoln" (104 strony) kosztuje 69 PLNów.

Egmont ogłosił dwie, bardzo interesujące zapowiedzi. Tomasz Kołodziejczak wreszcie przypomniał sobie, że klasyka polskiego komiksu to, z całym szacunkiem, nie tylko Kajtki, Kokosze i Tytusy, ale również inne tytuły. Również to, autorstwa Szarloty Pawel, z Kleksem, Jonkiem i Jonką w rolach głównych. W nieokreślonej przyszłości nakładem warszawskiego wydawnictwa mają ukazać się wznowienia dwóch albumów jej autorstwa - "Pióro contra Flamaster" oraz "Niech żyje wyobraźnia". Poza zaprezentowanymi na łamach Alei Komiksu okładkach nic o tych tytułach na razie nie wiadomo - mam jednak nadzieje, że do poprawnej edycji, wielki E nie będzie potrzebował, aż trzech podejść, jak miało to w miejsce w przypadku pewnej pozycji. Drugą wieścią jest publikacja "12 prac Asteriksa" (planowany termin: listopad). Album, który powstał na kanwie filmu animowanego pod tym samym tytułem długo uchodził za pozycje "zapomnianą" przez Egmont i teraz, po latach, polski czytelnik będzie miał okazję się z nim zapoznać. Jeśli chcecie poznać dość zawiłe dzieje jego edycji, również zaprasza na Aleję.

Historia drukowanego "Ziniola" wcale nie kończy się na 52 numerze. Pełna improwizacji, robiona nieco na wariackich papierach inicjatywa okazała się impulsem dla redaktora Dominika Szcześniaka do powrotu na papier. Do tej pory mocno odżegnywał się od tej opcji, ale zmienił zdanie. Kolejne wcielenie "Z" mają być poniekąd powrotem do korzeni - jeden z najbardziej zasłużonych magazynów komiksowych przyjmie formę antologii. Nie za drogiej, nie za grubej i wydawanej w niewielkim nakładzie. Kolejny, 53 numer ma ukazać się jeszcze w tym roku (zakładam, że pod jego koniec). Podobnie, jak swój poprzednik, album będzie zawierał wyłącznie prace komiksowe, a publicystyka będzie do znalezienia tam, gdzie zawsze - na stronie Ziniola. Będzie jednak grubszy. Co się w nim znajdzie? Szcześniak zdradza na razie jeden tytuł - "Nie ma jak w filmie", narysowany przez Grzegorza Pawlaka. Pierwotnie ten komiks miał znaleźć się w #52, ale na wskutek pomyłki tka się nie stało. Ale to jeszcze nie wszystko! Szcześniak pracuje nad kolejnym, po "GadceSzmatce" autorskim (?) projektem zatytułowanym po prostu... "Ziniol". Oprócz tego, że ma ukazać się w pierwszej połowie 2013 roku jeszcze nic nie wiadomo.

W związku ze zbliżającą się premierę trzeciego tomu przygód "Człowieka Paroovki" poprosiliśmy jego twórcę, Marka Lachowicza o kilka słów na temat jego ostatniego dzieła. Oto co nam powiedział:

Człowiek Paroovka: Gorące Głowy" to trzeci zeszyt z serii o Człowieku Paroovce. Poprzedni był opublikowany w 2007 roku, a po drodze, w 2010 roku, ukazał się jeszcze zbiór pasków "Gang Wąsaczy: Ruchome Paski". Format wydania i objętość "Gorących Głów" będą identyczne z poprzednimi zeszytami, a więc komiks będzie miał 52 strony. Edytorsko będzie to jednak spore wyzwanie dla wydawcy i mam nadzieję, że wszystko uda się zrobić tak, jak to sobie wymyśliłem. To, co wyróżni ten komiks od poprzednich zeszytów to fakt, że tym razem, z jednym małym wyjątkiem, opowiadam w nim jedną długą historię. Jak wiadomo poprzednie albumiki składały się z zestawów krótszych i dłuższych epizodów. Szkielet fabuły zeszytu wywodzi się ze scenariusza do przedstawienia o Człowieku Paroovce, które kilka lat temu miało powstać we Wrocławskim Teatrze Pantomimy. Niestety tamten temat upadł wraz z odejściem ze stanowiska ówczesnego dyrektora teatru. Komiks jest już praktycznie gotowy. Tomek "TJFK" Kuczma właśnie kładzie ostatnie plamy koloru. Potem jeszcze tylko wpisanie tekstów do dymków i materiał ląduje u wydawcy.

Ekskluzywna i niepublikowana grafika z nowej "Paroovki"
Do listy festiwalowych premier na MFKiG w Łodzi dołączył "Kłamca". Album, zatytułowany "Viva l’arte” będzie samodzielną historią umiejscowioną w literackim uniwersum stworzonym przez Jakuba Ćwieka, popularnego pisarza fantasy, czterokrotnie nominowanego do nagrody imienia Janusza A. Zajdla. Gdybyście nie wiedzieli (ja nie wiedziałem) jest to najbardziej prestiżowym wyróżnieniem w środowisku fantastycznym. Ćwiek jest również autorem scenariusza komiksu, którego akcja będzie działa się pomiędzy książkowymi tomami pierwszym i drugim. Fabuła będzie skoncentrowana na Lokim, znanym z mitologii skandynawskiej bogu kłamstwa i ognia. Niebiańskie plany ustanowienia bezdomnego mężczyzny prorokiem nowej ery komplikują się, kiedy ten zostaje uprowadzony, a jego anioł stróż ginie. Kto stoi za porwaniem? Odpowiedź na to pytanie musi znaleźć tytułowy bohater, który zaoferował swoje usługi w zamian za walutę niezwykłej wartości – pióra pochodzące z ich skrzydeł. Od tej pory tropi inne, podobne sobie bóstwa, rozprawia się z demonami i niegodziwcami, częstokroć stosując metody, jakie nie przystoją sługom Wszechmogącego. Oprawą graficzną zajmą się Dawid Pochopień (rysunki) i Grzegorz "Gino" Nita (kolory). Z tego co się orientuje, dla Pochopienia będzie to pełnometrażowy debiut. Komiks ma zostać wydany przez krakowskie wydawnictwo Sine Qua Non i będzie liczył 60 stron. Oprócz tego w zapowiedziach SQN pojawiły się dwa kolejne tytuły - "Assassin’s Creed #3: Accipiter" oraz "Odd Thomas: Dabelski Pakt". Więcej o tych pozycja już wkrótce.

W sklepie Centrali do końca wakacji obowiązuje promocja, z której grzechem byłoby nie skorzystać. Tytuły poznańskiego wydawnictwa można kupić nad do 50% taniej i uzupełnić zbiory w swojej kolekcji. W skład "Zestawów Letnich" wchodzą cztery komiksowe pakiety:

1) Zestaw do lasu (dla lubiących naturę) - "Anna postanowiła skoczyć", "Tajemnice Poznania", "Polaków uczestnictwo w kulturze" - jedynie za 98,90 zło (oszczędność - 38,80)
2) Zestaw nad wodę (medytacyjny) - "Somnambule", "Wiktor i Wisznu", "We Włoszech wszyscy są mężczyznami" - tylko 70 zło(w kieszeni zostaje 34,70)
3) Zestaw 2+1 (rodzinny) - "Lonely Matador", "Somnambule", "Stuck Rubber Baby" - całe 99 zło (rozbój w biały dzień, bo okładkowa cena to 202,4!)
4) Zestaw w góry (dla aktywnych) - "Radosav", "Stuck Rubber Baby", "Comic Book Confidential" - za 80 zł (i 36,30 można wydać na coś innego)

Ceny jak nie przymierzając, w Biedronce - bierzcie, bo taniej już pewnie nie będzie, a w większości to zacne i interesujące pozycje. Wystarczy napisać maila na adres Centrali, która wysyła książki na swój koszt. Czas promocji - do końca sierpnia.

Z filmowej taśmy - tego można było się spodziewać - w obliczu monstrualnego sukcesu finansowego kinowych Mścicieli Marvel Studio skusiło kontraktem na wyłączność reżysera obrazu, Jossa Whedona. Na czym jego ekskluzywność ma polegać? Tego do końca nie wiadomo, ale pewnym jest, że ojciec "Buffy" i "Firefly" ma nadzorować realizację projektów wchodzących w skład drugiej fazy filmów Marvela, dbając o spójność filmowego uniwersum Domu Pomysłów. Oprócz tego, zajmie się oczywiście reżyserią drugich "Avengers". Ich premierę oficjalnie zaplanowano na 1 maja 2015 roku - wiadomo jeszcze, że podobnie, jak sequel "Thora", film będzie miał podtytuł. Whedon ma również trzymać pieczę nad serialem telewizyjnym z agentami S.H.I.E.L.D. w rolach głównych, emitowanym na antenie ABC (o ile oczywiście ten projekt wypali). Nie udało się z "Alias", jak po grudzie idzie z "Hulkiem", a o "Cloak and Dagger" już chyba wszyscy zdążyli zapomnieć - uda się więc z serialowymi "Avengers"? Szczerze wątpię. Kontrakt Whedona ma obowiązywać do (końca?) 2015 roku.

Zza wielkiej wody - Jonathan Hickman przywrócił blask Pierwszej Rodzinie Marvela, czyniąc z dwóch on-goingów, "Fantastic Four" i "FF", przeboje, docenianie przez czytelników i krytyków. Teraz, w ramach inicjatywy Marvel NOW! schedę po nim przejmą Matt Fraction wraz z rysownikami - Markiem Bagley`em i Mike`m Allredem. Fraction, podobnie, jak jego poprzednik, chce skupić się na motywie superobhaterskiej rodziny, pozostając przy tym wiernym tradycji Stana Lee i Jacka Kirby`ego. W "Fantastic Four" zobaczymy jak cała ferajna udaje się na wakacje w czasie i przestrzeni. Ich przygody zostaną zaprezentowane na łamach "Fantastic Four" (rysuje Bagley). Natomiast w "FF" (rysuje Allred) zobaczymy czwórkę rezerwistów, wybranych przez oryginalnych członków - Medusę, Ant-Mana, She-Hulk i Miss Thing zaopiekują się Baxter Building pod nieobecność zespołu. Fraction chciałby utrzymać komiks w stylistyce, która określił, jako pixarową - chce, aby "FF" i "Fantastic Four" były pozycjami atrakcyjnymi nie tylko dla 30-letnich fanów komiksu, ale też dla młodszych czytelników. Czy sięganie do korzeni i staroszkolna stylistyka w tym pomoże? Raczej nie zaszkodzi, w przeciwieństwie do Fractiona. Jego ostatni autorski projekt, czyli odnowienie "Defenders" okazał się wielką porażka. Tytuł, który miał zmienić oblicze Ziemie-616 sprzedawał się fatalnie i bodaj na numerze 12 zakończy swój żywot. Nikt po nim nie będzie płakał, a za kilka lat - pamiętał.