Prawdziwym fenomenem Marvela (i po części również DC) jest nie tyle zbudowanie komiksowego uniwersum zamieszkałego przez superbohaterską populację, ale stworzenie niekończącej się meta-narracji. O ile da się wyróżnić jakiś początek (choć wcale nie musi być on wyznaczony przez pierwsze publikacje Domu Pomysłów) i pewne „punkty startowe”, będące dogodnymi miejscami dla czytelników na wskoczenie w nurt snutej dziesiątek lat historii, to prawdopodobnie nigdy nie doczekamy się ich końca. Przynajmniej dopóki będą przynosić krociowe zyski.
Oczywiście, nie jest to żadna nowość. Wszak największe filmowe, książkowe czy growe przeboje zapuszczają w popkulturze korzenie i dają początek swoim dynastiom. Wielotomowe sagi fanasy, brytyjskie i amerykańskie seriale starsze od naszych rodziców i creme de la creme – Gwiezdne Wojny. Ale niewiele marek tego typu może równać się z Marvelem, który wygrywa pod względem ilości, skomplikowania swojego expanded universe, a i niewielu konkurentów może równać się z Domem Pomysłów pod względem stażu. Przecież oni to robią od czasów Stana Lee (a DC pewnie i dłużej)! Co więcej – nie jest tak, że owa meta-narracja składa się z mniejszych, samodzielnych części. Gdyby się dokładniej przyjrzeć poszczególnym zeszytom czy albumom da się zauważyć, że do ich w miarę satysfakcjonującej lektury trzeba zapoznać się z dziesiątkami innych pozycji, żeby wiedzieć kto z kim i gdzie i jak.
Jedne historie łączą się z następnymi, a te z kolei są zapowiedziami następnych. Fabuły rozpięte są pomiędzy cliffhangerami, które wydawcy obudowują wielkimi kampaniami promocyjnymi mającymi przekonać czytelników, że kolejny event czy crossover to naprawdę wielka rzecz. I choć fani wielokrotnie się przekonali, że to tylko marketingowa mowa trawa, to i tak sięgają po kolejne zeszyty i albumy. Kiedy wrzawa wokół danego tytułu nieco ucichnie, pojawią się znaki, że znowu coś się zbliża. Coś majaczy na horyzoncie i po pewnym czasie cały cykl się powtarza. I tak się to kręci. Ad infinitum. „Ród M” jest doskonalą realizacją takiego modelu.
Komiks Briana M. Bendisa (scenariusz) i Oliviera Coipela (rysunki) opowiada ciąg dalszy losów Scarlet Witch, których początek poznaliśmy w „Avengers: Disassembled”. Na scenie wydarzeń, obok Mścicieli pojawiają się również X-Men (tym samym dochodzi do crossoveru pomiędzy dwoma, najbardziej przebojowymi markami Marvela w tamtym czasie – „Astonishing X-Men” i „New Avengers”). Bohaterowie wspólnie muszą postanowić, co zrobić z oszalała mutantką, zdolną z mgnieniu oka zniszczyć naszą rzeczywistość. Szkoda, że brakło w tym gronie Batmana, który z pewnością byłby przygotowany taką ewentualność.
Machinacje Wandy Maximoff były brzemienne w skutkach dla świata mutantów i Ziemi 616. Jakkolwiek historia przedstawiona na kartach komiksu jest w pewien sposób zamknięta to jej ciąg dalszy przedstawiony został w „Decimation”, które dość płynnie przechodzi w „Endagered Species”. Potem jest, „Messiah CompleX”, kontynuowane przez kolejne części mesjańskiej trylogii, „Divided We Stand”, „Manifest Destiny”, „Nation X”, aż dochodzimy do „ReGenesis” i „Schism”. Gdzieś po drodze tworzą się wątki poboczne, prowadzące na przykład do „Silent War”, które potem zostają rozwinięte kosmicznym zakątku Domu Pomysłów, pączkują serie odpryskowe o różnej żywotności, począwszy od „Cable`a”, przez „X-Force”, „Generation Hope”, a skończywszy na „Uncanny X-Force”. W ten sposób, śledząc tylko losy mutantów Marvela, bo przecież podobne drzewko można przygotować dla Avengersów, dochodzimy do bieżącego eventu Domu Pomysłów, czyli „Avengers vs. X-Men”, którego twórcy i redaktorzy obiecują wreszcie rozwikłać wątki ciągnące się latami. Nie wierzyłbym w żadne obietnice finału, bo wielka superbohaterska narracja nie może się skończyć. Naturalnym stanem każdego miłośnika super-hero jest wyczekiwanie. Ciągła obietnica tego, co nadejdzie, która nigdy nie może zostać spełniona, a jeśli pojawia się jakaś satysfakcja – to jest ona chwilowa. I rozbudza kolejne pragnienia.
Dla mnie „Ród M” to jeden z najsłabszych komiksów napisanych przez Bendisa – szczególnie jeśli lektura jest ograniczona tylko do głównej mini-serii, w której maksymalnie skompresowana wątki, rozwijane w szeregu tie-inów, na łamach poszczególnych serii herosów występujących na scenie. Przez to fabułą wydaje się jeszcze bardziej skrótowa. Historia zaczyna się znakomicie od niepokojącej wyprawy do Genoshy. Bendisowi, który słynie z tego, że lepiej zaczyna, niż kończy, udało się utrzymać moje zainteresowanie do drugiego numeru, w doskonale uchwycono zagubienie Wolverine budzącego się w dziwnym miejscu (żeby zbyt wiele nie spoilerować). Kiedy wszystko w numerze trzecim zostaje wyjaśnione – atmosfera dramatycznie siada. Robi się konwencjonalnie. Scenarzysta nie zadał sobie zupełnie trudu, aby rozwinąć wątek trudnych relacji pomiędzy Magneto i jego dziećmi, który miał spory potencjał dramatyczny. Bendis wolał skupić się na nawalance i mnożeniu durnych deus ex machina, aż do rozczarowującego finału. Szkoda.
Z oprawą wizualną mam pewien problem. Olivier Coipel bardzo spodobał mi się w „Thorze” J. Micheala Straczynskiego. Swoją charakterną i nieco zawiadiacką kreską wyróżniał się pośród dziesiątków „artystów”, rysujących na jedno kopyto, bez krztyny jakiejkolwiek oryginalności. Coipel ze swoim specyficznym stylem rysowania postaci w bardzo przysadzisty, wręcz kwadratowy sposób pozytywne się wyróżniał. Warsztatowa sprawność połączona z wyczuciem konwencji i europejskim temperamentem (Coipel z pochodzenia jest Francuzem) dawała ciekawe efekty, ale… Właśnie, w przypadku „Rodu M” pojawia się ale, bo niektóre fragmenty wydają mi się bardzo niedopracowane, zrobione wręcz niedbale. Nie mogę z czystym sumieniem zachwycać się grafiką „Rodu M”, ale kilka scen zrobiło na mnie piorunujące wrażenie – choćby ta ze spacerującym w powietrzu Magneto nad ruinami Genoshy.
Oczywiście, nie jest to żadna nowość. Wszak największe filmowe, książkowe czy growe przeboje zapuszczają w popkulturze korzenie i dają początek swoim dynastiom. Wielotomowe sagi fanasy, brytyjskie i amerykańskie seriale starsze od naszych rodziców i creme de la creme – Gwiezdne Wojny. Ale niewiele marek tego typu może równać się z Marvelem, który wygrywa pod względem ilości, skomplikowania swojego expanded universe, a i niewielu konkurentów może równać się z Domem Pomysłów pod względem stażu. Przecież oni to robią od czasów Stana Lee (a DC pewnie i dłużej)! Co więcej – nie jest tak, że owa meta-narracja składa się z mniejszych, samodzielnych części. Gdyby się dokładniej przyjrzeć poszczególnym zeszytom czy albumom da się zauważyć, że do ich w miarę satysfakcjonującej lektury trzeba zapoznać się z dziesiątkami innych pozycji, żeby wiedzieć kto z kim i gdzie i jak.
Jedne historie łączą się z następnymi, a te z kolei są zapowiedziami następnych. Fabuły rozpięte są pomiędzy cliffhangerami, które wydawcy obudowują wielkimi kampaniami promocyjnymi mającymi przekonać czytelników, że kolejny event czy crossover to naprawdę wielka rzecz. I choć fani wielokrotnie się przekonali, że to tylko marketingowa mowa trawa, to i tak sięgają po kolejne zeszyty i albumy. Kiedy wrzawa wokół danego tytułu nieco ucichnie, pojawią się znaki, że znowu coś się zbliża. Coś majaczy na horyzoncie i po pewnym czasie cały cykl się powtarza. I tak się to kręci. Ad infinitum. „Ród M” jest doskonalą realizacją takiego modelu.
Komiks Briana M. Bendisa (scenariusz) i Oliviera Coipela (rysunki) opowiada ciąg dalszy losów Scarlet Witch, których początek poznaliśmy w „Avengers: Disassembled”. Na scenie wydarzeń, obok Mścicieli pojawiają się również X-Men (tym samym dochodzi do crossoveru pomiędzy dwoma, najbardziej przebojowymi markami Marvela w tamtym czasie – „Astonishing X-Men” i „New Avengers”). Bohaterowie wspólnie muszą postanowić, co zrobić z oszalała mutantką, zdolną z mgnieniu oka zniszczyć naszą rzeczywistość. Szkoda, że brakło w tym gronie Batmana, który z pewnością byłby przygotowany taką ewentualność.
Machinacje Wandy Maximoff były brzemienne w skutkach dla świata mutantów i Ziemi 616. Jakkolwiek historia przedstawiona na kartach komiksu jest w pewien sposób zamknięta to jej ciąg dalszy przedstawiony został w „Decimation”, które dość płynnie przechodzi w „Endagered Species”. Potem jest, „Messiah CompleX”, kontynuowane przez kolejne części mesjańskiej trylogii, „Divided We Stand”, „Manifest Destiny”, „Nation X”, aż dochodzimy do „ReGenesis” i „Schism”. Gdzieś po drodze tworzą się wątki poboczne, prowadzące na przykład do „Silent War”, które potem zostają rozwinięte kosmicznym zakątku Domu Pomysłów, pączkują serie odpryskowe o różnej żywotności, począwszy od „Cable`a”, przez „X-Force”, „Generation Hope”, a skończywszy na „Uncanny X-Force”. W ten sposób, śledząc tylko losy mutantów Marvela, bo przecież podobne drzewko można przygotować dla Avengersów, dochodzimy do bieżącego eventu Domu Pomysłów, czyli „Avengers vs. X-Men”, którego twórcy i redaktorzy obiecują wreszcie rozwikłać wątki ciągnące się latami. Nie wierzyłbym w żadne obietnice finału, bo wielka superbohaterska narracja nie może się skończyć. Naturalnym stanem każdego miłośnika super-hero jest wyczekiwanie. Ciągła obietnica tego, co nadejdzie, która nigdy nie może zostać spełniona, a jeśli pojawia się jakaś satysfakcja – to jest ona chwilowa. I rozbudza kolejne pragnienia.
Dla mnie „Ród M” to jeden z najsłabszych komiksów napisanych przez Bendisa – szczególnie jeśli lektura jest ograniczona tylko do głównej mini-serii, w której maksymalnie skompresowana wątki, rozwijane w szeregu tie-inów, na łamach poszczególnych serii herosów występujących na scenie. Przez to fabułą wydaje się jeszcze bardziej skrótowa. Historia zaczyna się znakomicie od niepokojącej wyprawy do Genoshy. Bendisowi, który słynie z tego, że lepiej zaczyna, niż kończy, udało się utrzymać moje zainteresowanie do drugiego numeru, w doskonale uchwycono zagubienie Wolverine budzącego się w dziwnym miejscu (żeby zbyt wiele nie spoilerować). Kiedy wszystko w numerze trzecim zostaje wyjaśnione – atmosfera dramatycznie siada. Robi się konwencjonalnie. Scenarzysta nie zadał sobie zupełnie trudu, aby rozwinąć wątek trudnych relacji pomiędzy Magneto i jego dziećmi, który miał spory potencjał dramatyczny. Bendis wolał skupić się na nawalance i mnożeniu durnych deus ex machina, aż do rozczarowującego finału. Szkoda.
Z oprawą wizualną mam pewien problem. Olivier Coipel bardzo spodobał mi się w „Thorze” J. Micheala Straczynskiego. Swoją charakterną i nieco zawiadiacką kreską wyróżniał się pośród dziesiątków „artystów”, rysujących na jedno kopyto, bez krztyny jakiejkolwiek oryginalności. Coipel ze swoim specyficznym stylem rysowania postaci w bardzo przysadzisty, wręcz kwadratowy sposób pozytywne się wyróżniał. Warsztatowa sprawność połączona z wyczuciem konwencji i europejskim temperamentem (Coipel z pochodzenia jest Francuzem) dawała ciekawe efekty, ale… Właśnie, w przypadku „Rodu M” pojawia się ale, bo niektóre fragmenty wydają mi się bardzo niedopracowane, zrobione wręcz niedbale. Nie mogę z czystym sumieniem zachwycać się grafiką „Rodu M”, ale kilka scen zrobiło na mnie piorunujące wrażenie – choćby ta ze spacerującym w powietrzu Magneto nad ruinami Genoshy.
13 komentarzy:
Dupa a nie recenzja, House of M to od dawna najlepszy do tej pory event na przestrzeni ostatnich lat, a rysunki Coipela są super.
Recenzja faktycznie z dupy.
Olivier Coipel mistrz ! ! !
szkoda, że tak mało go w Marvelu
Zdecydowanie się nie zgadzam z tą recenzją.
Przepraszam Szanownych Panów (Łukasz i Anonima), że nie dostali tradycyjnej w fandomie recenzji będącej połączeń streszczenia i wyliczanki tego, co mi się podobało/nie podobało. Jak łatwo zauważyć chciałem na jej przykładzie naświetlić negatywen zjawisko, które toczy Marvela przynajmniej od czasów Quesady.i nie jest one dobre. Jakbyście przeczytakli uważnie co pisałem, to może i wy dostrzegliście pewne rzeczy.
Takich tekstów, staram się jak moge, na Kolorowych unikać.
Przepraszam również, że mnie House of M się nie podobało i uważam, że "Civil War" jest lepsze.
Coipel mistrz - no przecież tak właśnie napisałem, czy nie?
"Dla mnie „Ród M” to jeden z najsłabszych komiksów napisanych przez Bendisa – szczególnie jeśli lektura jest ograniczona tylko do głównej mini-serii, w której maksymalnie skompresowana wątki, rozwijane w szeregu tie-inów, na łamach poszczególnych serii herosów występujących na scenie."
Kurcze, ten fragment właśnie mnie dziwi, gdy okazuje się że Civil war podobało Ci się bardziej od House of M.
Bo właśnie House of M wydaje mi się być niemal całkowicie wolny od przymusu czytania dziesiątków tie-inów (oprócz wstępu w postaci Av:Dis), czego w przypadku Civil War nie da się uniknąć. Pamiętam do dziś, ile w poszczególnych numerach dzieła Millara było odnosników w stylu "chcesz wiedzieć o co w zasadzie kaman? przeczytaj serię X, wolumin Y, numer Z".
I tak przy okazji - ten komiks to House of M i nic innego. Ród M to może być Mostowiaków na TVP ;)
Strasznie nie podoba mi się ten tytuł. I to biedne logo na okładce.
Nie zgodzę sięLokus. Wg mnie Millarowi udało się stworzyć w miare spójna, a przede wszystkim kompozycjnie trzymająca się kupy i dramatyczną historię. Wszystkie, ważniejsze watki zostają rozegrane w głównej mini, jest satysfakcjonujące zakończenie.
A w "House of M"> Żeby dowiedzieć się co Petert stracił trzeba sięgnąć do jego tie-inu. Żeby dowiedziec się jakia naprawdę były konsekwencje słów Wandy trzeba sięgnacpo 198, Decimation i Son of M. Gdzie do cholory jest dynamiki kluczowych dla historii relacji Pietro, Wandy i Erica?
W tie-inach w "CV" był pokazany konflikt między pro i anty, a w głownej serii - jego kluczowe, najwazniejsze momenty. Tie-iny spełniają rolę fillerów, dopowiadające to, co niejako jest oczywiste - trwający konflikt, który bez problemu można ukryć off-panel.
Inna sprawa - widziałem, że na fejsie Sidorkiewicz chwali HoM za jego wielki wpływ na uniwersum Marvela. Można dyskutować. Bendis nie miał jaj pozbawić jakiegkoliwiek znaczącego mutanta jego mocy oprócz Xaviera i Magnusa (na którego nie było pomysłu od wielu lat). Czy coś w przypadku Logana realnie się zmieniło? Okej, Xavier odbrązowiono, ale to mało. Więcej zrobili Morrison i Wheadon w swoich runach. Jasne, zrobiono z mutantów zagrożony gatunek - tu racja - ale cóż z tego, skoro wymiernych efektów (czytaj - naprawde dobnyrhc komiksów) z tego wynikło niewiele i na dobrą sprawę podkreslono tylko, że mutanci są jeszcze bardziej zagrożeni i znienawidzeni, niż byli przedtem.
(wybaczcie dość chaotyczny komć)
No i zabiłem dyskusje. Chętnie dowiem się dlaczego dupa, albo z dupy ta recenzja.
"Wszystkie, ważniejsze watki zostają rozegrane w głównej mini, jest satysfakcjonujące zakończenie."
No cóż, ten naprawdę satysfakcjonujący koniec to został przedstawiony w Captain America v5 (bodaj) #25 :)
"A w "House of M"? Żeby dowiedzieć się co Petert stracił trzeba sięgnąć do jego tie-inu. Żeby dowiedziec się jakia naprawdę były konsekwencje słów Wandy trzeba sięgnacpo 198, Decimation i Son of M. Gdzie do cholery jest dynamika kluczowych dla historii relacji Pietro, Wandy i Erica?"
A w Civil War? Żeby wiedzieć dlaczego Peter się zdemaskował, trzeba przeczytać jego tie-in. Żeby dowiedzieć się, skąd się wzięły pomysły na więzienie w strefie negatywnej, trzeba sięgnąć (chyba) po tie-in "Fantastic Four". Tie-iny z "Thunderbolts" i "Black Panther" były dość ważne. "Wolverine" to jedyna seria, gdzie w ogóle przejęto się zniknięciem Nitro, a to w końcu on wszystko rozpoczął. No i "Frontline" rzucał dużo światła na cały konflikt.
Po za tym, skoro mowa o szeregu tie-inów, to Civil War zamyka się w 95 zeszytach, a HoM - w 50 (źródło: Avalon).
No i gdzie do cholery jest dynamika kluczowych dla historii relacji Kapitana i Iron Mana, skoro w ciągu dwóch numerów z wieloletnich przyjaciół stają się wielkimi przeciwnikami i ciągle się piorą po gębach? :)
No i to mi się podoba :)
Powiedzmy sobie jedno na początku - oba omawiane przez nas tytuły to eventy. Siłą rzeczy będzie trzeba lawirować pomiędzy główną, a tie-inami.
CW jest eventem znacznie większej skali, niż HoM, bo decydenci Marvel chcieli, aby dotknął naprawdę całe uniwersum w jak największym stopniu i namnożyli tych wątków co niemiara. Ale z gospodarzeniem nimi pomiędzy główną mini, a tie-inami poradzili sobie znacznie lepiej, niż w przypadku mniej epickiego HoM. Przynajmniej moim zdaniem.
Dominującym motywem w mini CW jest jednak starcie Tony`ego ze Stevenem, dwóch kumpli, którzy stali się wrogami. I ono została rozegrane w sposób satysfakcjonujący, w przeciwieństwie do wątku Pietro-Wanda-Eric, które winno być w centrum mini, a ni jest. Zresztą, żaden inny wątek nie wydaje się być dominującym, choć z początku akcję oglądamy oczami Rosomaka. Potem ta perspektywa nieco gaśnie i rozmywa się w nawalance.
Weźmy takiego Spider-Mana - w HoM jego wątek był tylko dodatkiem, ciekawostką. Po co więc Bendis sygnalizuje, że "hej, zobaczcie co się stało ze Spiderem - sięgnijce po jego mini, żeby to zobaczyć!" jakbyśmy tego nie wiedzieli z faktu tego, że bierze udział w historii, a w sklepie mogę kupić "HoM: Spider-Man". Co innego Pająk w CW - jego wątek jest integralną częścią głównej fabuły i niemal konieczne jest zajrzenie do jego mini i kilku zeszytów regulara, żeby dowiedzieć się dlaczego popiera Starka i zdemaskował się. Pisze niemal, bo komuś równiedobrze może wystarczyć wiedze, że popiera Starka i zdjął maskę.
Mam nadzieję, że czujesz różnicę pomiędzy tymi dwoma sprawami.
Tak jak mówię - CW to znacznie bardziej organiczny event, który siłą rzeczy potrzebuje więcej zeszytów. HoM taki nie jest (z założenia, bo to kolejne altering reality), ale i tak nie da się go czytać bez historii, następujących po nim. Zważ, że Deimation, Son of M, 198 to nie tie-iny tylko kolejne historie.
Co do zakończenie CW - nie zgodzę się, że było anty-dramatyczne. Było świetne.
Uwaga, czas na najbardziej powalający argument: nie znasz się :P
Żartuje oczywiście. Generalnie sprawa wygląda tak, że ja HoM pierwotnie przeczytałem bez dodatków żadnych tie-inów, nawet tego ze Spider-Manem. Przy Civil War tak nie było.
"HoM taki nie jest (z założenia, bo to kolejne altering reality), ale i tak nie da się go czytać bez historii, następujących po nim. Zważ, że Decimation, Son of M, 198 to nie tie-iny tylko kolejne historie."
Równie dobrze ja mogę napisać, że po CW był cały cykl "The Initiative", u Pająka nastało "Back in Black", było jeszcze "Casualties of War"...
Ocenianie recenzji poprzez ocenę komiksu jest sporym pomieszaniem z poplątaniem. Ja zupełnie inaczej niż Kuba odebrałem "Ród M" - dla mnie to jedna z lepszych rzeczy Bendisa, i zdecydowanie mieści się w TOP5 od Muchy - ale sama recenzja fachowa.
Prześlij komentarz