sobota, 31 stycznia 2009

#120 - „New X-Men”

„New X-Men” było jedną z serii rozgrzebanych przez Dobry Komiks, któremu udało się wydać zaledwie osiem numerów (zebranych u nas w cztery zeszyty) z runu Granta Morrisona, uchodzącego w powszechnym mniemaniu za dzieło rewolucyjne i przełomowe, przynajmniej w kategorii super-hero. Urodzony w Glasgow twórca znany z takich tytułów jak „Mystery Play” czy „The Invisibles” postawił sobie za zadanie obalenie koszmarnie nudnego status quo, robiąc z mutantami rzeczy, o których przeciętnym czytelnikom ich przygód się nie śniło. „New X-Men” miało być dziełem niezwykle spójnym, misternie zaplanowaną i zrealizowaną z zegarmistrzowską precyzją plątaniną wątków, nad którą scenarzysta doskonale panował. I co chyba najważniejsze – Morrison chciał zrobić komiks poważny, odzierając strzelających promieniami z różnych części ciała mutantów z ich infantylności, kiczu i wszechogarniającego banału.

Jak to wszystko wyszło w praktyce?

Morrison zaczyna z grubej rury – zabija szesnaście milionów mutantów rezydujących na Genoshy w tym samego Magneto, włącza Emmę Frost do składu X-men, wprowadza złą siostrę-bliźniaczkę Xaviera, która jest wcieloną antytezą jego marzeń o pokojowej koegzystencji ludzi i mutantów, a do tego najpotężniejszym z dotychczasowych wrogów (telepatia na poziomie omega, czynnik samogojący, telekineza i pirokineza), w pewnym momencie prezentuje jej kontrolę nad potęgą militarną imperium Shi`Ar. A to i tak stanowi tylko rozbiegówkę, bo w zeszytach, których Axel Springer nie zdążył już wydać na polskim rynku pojawi się tajemniczy Xorn, który zamiast głowy ma miniaturowe słońce, romans między Emmą a Scottem nabierze rumieńców (podobnie jak związek Beaka z Angelą), Sublime zaliczy swój spektakularny powrót, no i zobaczymy zawody w piciu whisky pomiędzy Wolverinem a Cyclopsem. Pojawi się również wątek Weapon Plus, który jest związany z przeszłością Logana, a z nim obłędny Fantomex – ninja w białym płaszczu, który pije wodę wlewając sobie ją przez głowę i wyhodował sobie statek kosmiczny, znaleziony niegdyś w swoich ustach. Znaczy wtedy był jeszcze mały, ale potem urósł. I Fantomex i statek, który ma na imię Ewa.

Słowem – Morrison jedzie po bandzie, mnoży swoje dziwactwa w każdym numerze. Przeciętny miłośnik komiksów z charakterystycznym X na okładce będzie czytał „New X-Men” z zapartych tchem, dopóki nie zorientuje się, że cały koncept szkockiego pisarza polega tylko doprowadzenia do groteskowych rozmiarów wytartych przepisów na przygody mutantów. Po prawdzie Morrison oprócz kilku niezłych pomysłów, ubarwiających trochę szary świat X-Menów (ludzie polujący na organy mutantów czy bunt Kid Omegi) nie ma wiele nowego do zaproponowania. „New X-Men” powiela ciągle te same schematy, które od lat obowiązywały w komiksach z mutantami w roli głównej, a które w jego wydaniu graniczą z absurdem. Nie braknie zatem (uwaga delikatne spoilery, których można było się jednak spodziewać) powrotu Magneto, zmartwychwstania Phoenix, rozwiązania X-Men i alternatywnych przyszłości.

Pod względem graficznym komiks stał się ofiarą przeraźliwych opóźnień „regularnego” rysownika, którym był Frank Quitely. Gdyby całe „New X-Men” było narysowane jego ręką mógłbym spokojnie napisać, że prezentuje się spójnie, efektownie i interesująco. Niestety, wizualna partyzantka wyszła fatalnie, goniący terminy artyści, jak Ethan van Sciver, który dopiero wyrabiał swój warsztat, czy szczególnie Igor Kordey popsuli dobre wrażenie pozostawione przez Quitely`ego. Graficznie komiks jest bardzo niespójny, bo oprócz całkiem ciekawych artystów, jak Phil Jimenez czy Chris Bachalo, trafiają się takie niewypały jak Marc Silvestri czy Keron Grant.

Trzeba przyznać, że oprócz trwałego wpływu, jaki na wszystkie x-serie i cały mutancki zakątek wywarli „Nowi X-Men” (wprowadzenie Emmy Frost w szeregi tych dobrych, pokazanie, że Xavier ma sporo niechlubnych tajemnic z przeszłości, otwarcia szkoły, drugorzędne mutacje ze zmianą aparycji Beasta na czele) Grant Morrison został autorem brzemiennego w skutkach precedensu. Jako twórca bardzo pofolgował swojej wyobraźni i udowodnił, że właściwie z mutantami można zrobić wszystko, nie dbając kompletnie o nic. Tym samym uchylił furtkę dziesiątkom o wiele mniej od Morriego uzdolnionych scenarzystów (Chuck Austen najlepszym przykładem), którzy robili z X-Menami co im się żywnie podoba, którzy mnożąc swoje głupie pomysły spuścili komiksy z mutantami na kompletne dno, na którym obecnie się znajdują.

piątek, 30 stycznia 2009

#119 - „Thor”

Szefowie Marvela powierzyli Joe Michealowi Straczynskiemu trudną misję przywrócenia Thora, asgardyjskiego boga piorunów i błyskawic, do świata żywych. JMS to skądinąd scenarzysta o ustalonej renomie, na którą uczciwie sobie zapracował przede wszystkim w „Spider-Manie”, a także w „Supreme Power” czy „Fantastuc Four”. Nad Pajęczakiem pracował dobre kilka lat i jako jeden z niewielu scenarzystów miał rzeczywiście oryginalną i w sumie ciekawą koncepcję na redefinicję tej postaci. Wielka szkoda, że Marvel zburzył wszystko to, co zbudował jedną, głupią odzywką Joe Quesady. Po cichu liczyłem, że w przypadku Thora będzie podobnie, wierzyłem, że Straczynski zrobi coś ciekawego z tą dosyć nudną postacią. Niestety, myliłem się.

Opowieść o powrocie boga piorunów wyszła zwyczajnie kiepsko. To strasznie płaska i liniowa historia o tym, jak Thor na nowo urządza sobie życie wśród śmiertelników, jak odnajduje swoich ziomków ze skandynawskiej mitologii i jak załatwia sprawy z Tony Starkiem, który pod jego „nieobecność” w czasie Civil War posłużył się klonem (niesławnym Clorem) nordyckiego bóstwa. W komiksie brakuje jakiegokolwiek napięcia, przeciętny czytelnik wie, co się wydarzy na następnej stronie, w kolejnym zeszycie czy nawet w drugim trejdzie. Wszystko jest kompletnie przewidywalne, historia zbudowana jest z banałów, klisz i schematów. Straczynski nie ma kompletnie żadnego pomysłu na odnowienie Thora. Wydaje się, że jego zmartwychwstanie było zwyczajnie wymuszone przez fanów, którzy nie mogli się pogodzić z tym, że ich ulubiony heros przebywa na cmentarzu. Marvel skrzętnie wykorzystał okazję do uciułania kilku dolców więcej.

A czy „Thor” ma jakieś zalety? No cóż, nowy design stroju głównego bohatera bardzo mi odpowiada… A tak na poważnie, to Straczynski bardzo ładnie rozegrał zderzenie kultury Asgardu z społecznością małego miasteczka w stanie Oklahoma, gdzie zakotwiczył Thor ze swoją wesołą gromadką. Bo czy zastanawialiście się jak w tym wspaniałym i lśniącym zamku, z którego z góry patrzą na nas boskie istoty rozwiązano problem kanalizacji? Albo co może mieć wspólnego prosty chłopak z amerykańskiego zadupia z boginką piękną jak noc gwieździsta?

Oprawa graficzna również stoi na wysokim poziomie. Przyznam, że charakterystyczne krępe sylwetki w wykonaniu Olivera Coipela przypadły mi do gustu już od czasów „House of M”. Francuski rysownik zdecydowanie daje radę. Seria ma również bardzo zacne okładki, a wśród autorów alternatywnych edycji znajdziemy takich kozaków jak Marko Djurdevic, Art Adams cz J. Scott Campbell.

Cóż można na zakończenie napisać? Mój pierwszy, dłuższy kontakt z „Thorem” skończył się sporym zawodem. Nic nie wskazuje na to, abym w najbliższym czasie miał się wybrać do komiksowego Asgardu, skoro jest jeszcze tyle znacznie lepszych tytułów z tej samej półki.

czwartek, 29 stycznia 2009

#118 - „Green Lantern”

Powrót Hala Jordana do uniwersum DC był tylko kwestią czasu. Kyle Raynor nigdy nie osiągnął takiej popularności, jaką cieszył się jego poprzednik na stanowisku ziemskiej Zielonej Latarni. Kiedy kolejni scenarzyści coraz bardziej gubili się na łamach regularnego tytułu i nie mieli zupełnie pomysłu co zrobić z trzecim Green Lanternem, bossowie DC zdecydowali – teraz jest ten moment.

Pod koniec 2004 roku Geoff Johns ze swoim etatowym rysownikiem, Ethanem van Sciverem, na łamach mini-serii „Green Lantern: Rebirth” przywrócił do życia i komiksowego użytku Latarnika Srebrnej Ery. Sześcioczęściowe „Odrodzenie” to historia, w której Hal Jordan odkupuje swoje stare grzechy, rezygnuje z wygodnego etatu Spectre`a, uosobienia Gniewu Bożego i wraca w super-bohaterskiej chwale do obowiązków kosmicznego strażnika sektora 2814. A całe to zamieszanie było jedynie preludium do restartu regularnej serii „Green Lantern” z Jordanem w roli głównej, oznaczonej jako volume 4. Jej scenarzystą został oczywiście Johns.

Trzeba przyznać, że był to jeden z najlepszych super-bohaterskich retconów, jaki miałem okazję poznać. Geoff Johns z wielkim szacunkiem podszedł do tradycji Zielonej Latarni i pracy poprzednich scenarzystów, nie poszedł na łatwiznę z jakimś klonem uśpionym na dnie oceanu czy alternatywnymi rzeczywistościami, jak mają to w zwyczaju niektórzy scenarzyści. Bardzo umiejętnie rozplątał wątki, które pozostały po innych pisarzach i zbudował naprawdę spójną mitologię GL, którą z powodzeniem rozwijał.

Geoff Johns zamienił średni serial o przygodach międzyplanetarnych policjantów, w pełnometrażową galaktyczną epopeję, o epickim rozmachu. Co więcej – to, co było kiedyś największą bolączką komiksów o kolesiach z super-mocami, czyli przepełzanie wątków z numeru na numer i historie liczone w dziesiątkach odcinków, w rękach Johnsa staje się ich wielkim atutem. Z dokładnością godną architekta projektuje swoje historie tak, aby wszystko do siebie idealnie pasowało, i w taki sposób, że aż chce się je czytać. Bardzo chciałem napisać, że seria regularna w porównaniu do „Rebirth” prezentuje się słabiej, a Johnsowi o wiele lepiej wychodzi pisanie wielkich historii, niż comiesięczna młóćka przy on-goingu, czego najlepszym dowodem jest „Sinestro Corps War”. Wojna z Żółtym Korpusem to tak zwany drugi epizod zielonej trylogii - wspomniane „Rebirth” było tym pierwszym, a ostatnim ma być zapowiadane na 2009 rok „The Blackest Night”, którego pierwsze takty już słychać w miesięczniku. Ale musze to odszczekać, bowiem czytając „Rage of the Red Lanterns” czy kolejne komiksy zbliżające nas do „Najmroczniejszej z Nocy” widzę, że scenarzysta z Michigan rozkręcił się na dobre także w serii regularnej. Konsekwentnie realizuje swoje pomysły wprowadzenia sześciu nowych Korpusów, ciekawie rozwija mitologię Księgi Oa i świetnie prowadzi postać samego Jordana, co i rusz zaskakując odbiorców. I przyznam, że trochę się boje czy Johns sprosta bardzo wygórowany oczekiwaniom czytelników, bo skoro teraz jest tak świetnie, to jak będzie później…

Warto się zatrzymać chwilkę przy samym „Sinestro Corps War”, bo to historia, która powinna być wzorem dla wszystkich scenarzystów i redaktorów, którzy zajmują się crossoverami. Lawirowanie między tytułami zostało ograniczone do minimum, fabuła przewija się właściwie tylko na łamach „Green Lanterna” Johnsa „Green Lantern Corps” Dave`a Gibbonsa i jest uzupełniona (uwaga!) tylko jednym tie-inem „Tales of the Sinestro Corps”, w którym bliżej poznajemy Żółte Latarnie. Wszystkie wątki są wzorowo poprowadzone, razem stanowią spójną całość, tworzą historię o kosmicznym rozmachu, która trzyma w napięciu do samego końca. No i finałowa bitwa naprawdę może zrobić wrażenie – niech Bendis czyta i się uczy.

Pod względem graficznym „Green Lantern” stoi na solidnym poziomie. Od czasów „New X-Men” Ethan van Sciver poczynił spore postępy i ciska bardzo sprawnie w swoim „kreskowanym” stylu, nawiązującym do trendów przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Carlos Pacheco awansował z drugiej do pierwszej ligi, choć dla mnie to taki McNiven dla ubogich. Ivan Reis mieści się gdzieś pomiędzy Pacheco a van Sciverem i również nieźle daje, natomiast nie mogę się jakoś przekonać do Daniela Acuny, który chyba trochę zbyt intensywnie korzysta z pomocy komputera.

Cóż można napisać ponad to, że „Green Lantern” w chwili obecnej jest chyba najlepszym komiksem z trykotami w roli głównej, a Geoff Johns (wraz z Brubakerem) dzierży prymat wśród scenarzystów piszących super-bohaterów. Tym, którzy lubią dobrą super-bohaterską pulpę polecam zacząć od „Rebirthu”, potem według własnego uznania zapoznać się z on-goingem, a od „Sinestro Corps War” włącznie lecieć po kolei.

środa, 28 stycznia 2009

#117 - „New Avengers”

Oczywistą oczywistością był zebranie na nowo Mścicieli, którzy rozpadli się w historii „Avengers: Disassembled”. Najnowszym wcieleniem grupy najpotężniejszych ziemskich bohaterów zajął się Brian M. Bendis, który pozwolił sobie skorzystać z przepisu konkurencji. Jego formuła na „Nowych Mścicieli” przypomina koncept DC na JLA, polegający na zebraniu najpopularniejszych, najciekawszych i tych, których najlepiej się pisze w jednym zespole. Trzeba przyznać, że odnowienie i unowocześnienie „Avengersów” Bendisowi wyszło świetnie.

Ze znajdującego się na Manhattanie więzienia dla super-złoczyńców, znanego jako The Raft, na wolność uciekają wszyscy osadzeni. Nowy Jork zostaje zaatakowany przez falę łotrów dysponujących nadnaturalnymi zdolnościami. Na polu bitwy staną uwięzieni w penitencjarnym kompleksie strażnik Hell`s Kitchen Daredevil, agentka S.H.I.E.L.D., Jessika Drew i Luke Cage, bohater do wynajęcie. Na pomoc pospieszą im Kapitan Ameryka z Iron-Manem, wszędobylski Spider-Man oraz tyle tajemniczy, co potężny Sentry. Ten naprędce zebrany zespół oprócz powstrzymania uciekinierów będzie musiał dorwać tego, kto jest za to odpowiedzialny.

„New Avengers” są chyba najbardziej reprezentatywnym przykładem bendisowego stylu pisania komiksów nurtu super-hero. Na kartach flagowego tytułu Marvela da się zauważyć wszystkie zasadnicze chwyty, do których scenarzysta ucieka się w swoich pracach. Po pierwsze – charakterystyczny styl budowania opowieści, oparty na trzech, że tak powiem, filarach – retrospekcjach, retardacjach i prowadzeniu dwóch, czasem trzech wątków równocześnie. Najłatwiej wyjaśnić to na jakimś przykładzie. W „Ronine” podczas infiltrowania posiadłości klanu Yoshida przez tytułowego Ronina, z retrospektywnie przywołanej rozmowy prowadzonej przez Daredevila i Kapitana Amerykę dowiadujemy się co ów zamaskowany heros robi w Japonii i dlaczego się tam wybrał. W „Revolution” autor przerywa akcję podczas pojedynku Mścicieli z armią wojowników Hand dowodzoną przez Elektrę, by cofnąć się dzień wcześniej, do starcia zwolenników i przeciwników rejestracji -to już prawdziwa esencja „bendisowatości”.

Po wtóre – mięsiste i zabawne dialogi. Nikt tak dobrze, jak Bendis nie pisze Pająką, Peter Parker w jego rękach to żywe srebro, a pogaduchy, jakie sobie urządza sobie na boku z Cage`em czy Loganem przyprawią niejednego nerda o spazmatyczny śmiech. Po trzecie i ostatnie – igranie z super-bohaterskimi kliszami, ale tylko na tyle, na ile pozwala mu konwencja. Nie spodziewajcie się w mainstreamowym tytule jakiejś poważnej dekonstrukcji, tylko Bendisa trzymającego ironiczny dystans wobec tego, co tworzy. Scenarzysta ogranicza się raczej do złośliwych podśmiechujek i puszczania oka do czytelnika, świetnie się przy tym bawiąc. Potrafi między pełną patosu rozkładówkę z pozującymi herosami a epickie starcie z super-złoczyńcami wrzucić jakiś śmieszny, ledwie niezauważalny drobiazg. Trudno nie mieć dystansu do komiksu, w którym banda mięśniaków w kostiumach, z których jeden nosi super-zbroję, drugi jest prawie nieśmiertelnym Kanadyjczykiem, a jeszcze inny kostiumu wcale nie nosi i jest zgrywającym cwaniaka czarnuchem z Harlemu w czapce, trafia na Antarktydę, po której biegają sobie dinozaury, dzikuski (prezentujące dopuszczalna dawkę nagości w komiksach dla młodzieży) oraz mutanci, którzy są efektem eksperymentów byłego hitlerowskiego jeńca. No kaman.

Bendis jest scenarzystą cholernie nierównym, obok historii bardzo dobrych trafiają się przeciętne i całkiem słabe. Gdybym silił się na złośliwość, napisałbym to niejako „po czwarte”. Najlepiej wychodzą mu historie, w których zespół się dopiero formuje (premierowe „Breakout” i „Revolution”, czyli chrzest bojowy drugiego składu), trafiają się również średnie (wspomniany „Ronin” i „Sentry”), a z reguły poziom serii spada najniżej, kiedy stają „NA” się aneksem do trwających w uniwersum Marvela crossoverów. Kiepsko wychodzi również lawirowanie między seriami, kiedy w „New Avengers” zbierają się wyjęci spod prawa herosi, nie godzący się na Superhuman Registration Act i walczą z zespołem „Mighty Avengers” grupującym zarejestrowanych bohaterów (historii „Trust”).

Marvel zadbał, żeby przy „New Avengers” pracowali najlepsi rysownicy z ich stajni. Na łamach serii przewijają się zatem prawdzie gwiazdeczki mainstreamowego światka. Na początku szaleje David Finch, który chyba nigdzie nie rysuje tak dobrze, jak w „NA”. Jest Steve McNiven, który jak zwykle ciska na wysokim poziomie i prezentuje styl idealnie trafiający w moje gusta, podobnie zresztą jak Frank Cho. Jim Cheung daje rade, incydentalnie pojawiają się Chaykin, Coipel i Maalev, a chyba przez przypadek wśród takich tuzów zaplątał się Mike Deodato, który na tle innych artystów wypada bardzo blado, choć na kartach „Dark Avengers” pokazuje, że jak chce, to potrafi. Od 27 zeszytu ołówek na dłużej przejmuje Leinil Francis Yu, którego ociekające tuszem rysunki można lubić lub nie, ale klasy odmówić mu nie można.

„New Avengers” jest znakomitą propozycją dla miłośników trykotów, gustujących w pędzącej na złamanie karku akcji, wielkiego rozpierdziu i ceniących sobie jak największą ilość bohaterów na centymetr kwadratowy panelu. Będziecie się klawo bawić.

wtorek, 27 stycznia 2009

#116 - „Old Man Logan”, czyli świat według Millara po raz czwarty

To miał być rok Marka Millara. W 2008 roku, scenarzysta „Wanted” miał w chwale komiksowej epifanii zabłysnąć na obrazkowym firmamencie za Oceanem. Redaktorzy Marvela uwierzyli w jego szczęśliwą gwiazdę i podarowali mu kilka wiodących tytułów i serii, pozostawiając przy tym mnóstwo twórczej swobody. I mieli ku temu swoje powody – po stronie jego niewątpliwych osiągnięć znajduje się mnóstwo pozycji z katalogu Domu Pomysłów. Wielki sukcesem okazało się godne XXI wieku wcielenie „Mścicieli”, czyli „Ultimates”, które po dziś dzień jest najbardziej efektownym i wciągającym komiksem czysto super-bohaterskim, przy którym wszystkie „Inwazje…” i „Kryzysy…” mogą się schować. „Ultimate X-men” to chyba ostatni komiks z mutantami, który da się czytać, „Marvel Knights Spider-Man” to pulpa na solidnym poziomie, a „Civil War” swojemu twórcy wstydu nijak nie przynosi.

Niestety, ostatnie prace Millara były wielkim rozczarowaniem. Dałem mu niewiele mniej szans, niż Joe Quesada i niestety wszystkie zostały zmarnowane. O „1985” pisałem tutaj, jego autorska wizja „Fantastic Four” (o której arcz pisał tutaj) nie porywa, a „Kick-Ass” mogę skwitować co najwyżej wzruszeniem ramion. Tak wyszło, że jego drugi run w trzeciej serii „Wolverine`a” było ostatnią okazją, w której szkocki pisarz mógł się wykazać.

Millar, wraz z Stevenem McNivenem, przejął serię od Jasona Aaarona (nawiasem mówić, to artysta, który jest na najlepszej drodze do wyrobienia sobie podobnej marki, jaką cieszył się sam Millar) w czerwcu 2008 roku. W numerze 66 „Wolverine`a” rozpoczyna się zaplanowana na osiem części historia „Old Man Logan”, w której zostajemy przeniesieni 50 lat w przyszłość. Nie jest to zwyczajna praktyka przy seriach regularnych, dla takich fikołków w alternatywne rzeczywistości z reguły zarezerwowane są mini-serie. Widać, że Millar cieszy się wielki zaufaniem swoich szefów, którzy wierzą mu na słowo, że nie zrobi wielkiego bajzlu w continuity.

W „OML” świat, który został podzielony na prowincje przez sprawujących rządy super-łotrów coraz bardziej pogrąża się w chaosie. Panuje powszechny strach, struktury społeczne uległy zniszczeniu i nie ma w nim już żadnych super-bohaterów, którzy mogliby to wszystko naprawić. Przeżyli nieliczni, w tym Logan, który nie pozwala zwracać się do siebie per Wolverine. Wolverine umarł, a pozostał jedynie stateczny farmer, którego głównym zmartwienie jest los jego ukochanej rodziny. Ale jeszcze jeden ostatni raz zostanie zmuszony do heroicznych czynów. Logan, aby spłacić swoje długi i zapewnić bezpieczny byt swojej familii będzie musiał podjąć się niewdzięcznego zadania, o które poprosi go stary znajomy, były heros i ex-Avenger, obecnie dealer – Hawkeye.

W komiksie aż roi się od tajemnic. Nikt nie wie, co stało się tej nocy, kiedy zginęli wszyscy bohaterowie, niewielu potrafi wyjaśnić tajemnicę znikających miast. Co przewożą Clint Barton i James Howlett przez całe Stany? I co było przyczyną traumy Logana, która nie pozwala mu od tych 50 lat wysunąć swoich pazurów? Te wszystkie pytania czekają w „Wolverinie” na swoje odpowiedzi.

Świat w „Old Man Logan” to sympatyczne wymieszanie klimatów trykociarskich i post-apokaliptycznych. Sama historia to podręcznikowa opowieść drogi, w której Millar idzie po najmniejszej linii oporu, pozwalając żeby fabuła właściwie sama się toczyła. Nasi bohaterowie pokonują kolejne kilometry, rozwiązują kolejne problemy, spotykają kolejnych super-łotrów i zbliżają się do celu swojej podróży. Sukcesywnie poznajemy rozwiązania kolejnych zagadek, ale Millar, tak od 2 zeszytu, zaczyna mnie nudzić i jakoś nie jestem specjalnie ciekawy zakończenia (do finału historii pozostały jeszcze trzy numery). A to bardzo poważny zarzut wobec scenariusza. Żadnych pretensji natomiast nie można mieć wobec oprawy wizualnej, bowiem Steve McNiven, jak zwykle zresztą, stanął na wysokości zadania. Znany z grafiki do „Civil War” czy „Ultimate Secret” artysta odszedł jednak od swojej czystej, wręcz sterylnej maniery i rysuje bardziej w stylu Geoffa Darrowa.

No cóż, nie był to rok Millara. Spotkałem się ze zdaniem, że pilnując filmowych adaptacji swoich prac, scenarzysta był zbyt zajęty wyrabianiem sobie stosunków w Hollywood i błaznowanie przed kamerą, względnie do mikrofonu. I niestety, czytając jego komiksy ma się wrażenie, że ich autor rzeczywiście był myślami gdzieś bardzo daleko, kiedy je pisał. „Nowe” komiksy szkockiego komiksiarza nie dorównują „starym” pod względem kompozycji fabularnej, oryginalności, dopracowania, inwencji, można chyba śmiało powiedzieć, że są zrobione na kolanie. Choć akurat w przypadku autora „Wanted” oznacza to, że są nie tyle słabe, co średnie. „Old Man Logan” mogę polecić tylko hardkorowym fanom Rosomaka i Millara.

poniedziałek, 26 stycznia 2009

#115 - „Captain America” vol.5

Ed Brubaker jest prawdziwym skarbem dla Marvela. Cieszy się podobnym statusem, co Geoff Johns w DC – czego ten komiksowy Midas się nie dotknie, to zamienia się w złoto. No dobra, nie wszystkiego, bo nie wyszło mu jedynie z „The Uncanny X-Men”, ale z takiego gówna, jakim stał sztandarowy komiks z mutantami, nikt nie zrobi czegoś interesującego. Zwykle nazwisko Brubakera na okładce gwarantuje wysoką, mainstreamową jakość, na dowód wystarczy wymienić takie serie jak „Daredevil” (z rysownikiem Michaelem Larkiem) czy „Immortal Iron-Fist” (ze współscenarzystą Mattem Fractionem i rysownikiem Davidem Ają). Jego pierwszym, dużym sukcesem w Marvelu była praca nad „Kapitanem Ameryką”, którą rozpoczął w 2004 roku i z niesłabnącym powodzeniem kontynuuje swoje dzieło do dnia dzisiejszego. 

Włodarze Marvela niewiele ryzykowali oddając w ręce uzdolnionego scenarzysty „Captain America”, bo jeden z ich flagowych tytułów radził sobie kiepsko. Natomiast Brubaker całkiem nieźle poczynał sobie pracując dla DC. Wraz ze rysownikiem Stevem Eptingiem wyzerował licznik i z historią „Out of Time” wystartował z piątą serią przygód amerykańskiego super-żołnierza. I, jak należało się spodziewać, odniósł sukces. 

Bru od samego początku nie patyczkował się z serią i z miejsca porwał się na jedną z największych świętości w mitologii Steve`a Rogersa. Majstrowanie przy Buckym, nastoletnim sidekicku, który zginął na froncie II Wojny Światowej, można porównać do próby przywracaniu zza grobu wujka Bena albo wskrzeszaniu rodziców Batmana. Ten zamach na jeden z najważniejszych elementów originu Kapitana Ameryki, w przeciwieństwie choćby do powrotu Jasona Todda, wyszedł sensownie i ciekawie. Nie napiszę Wam wprost czy Bucky rzeczywiście powrócił do krainy żywych, choć dla wielu pewnie nie jest to żadna tajemnica, żeby nie psuć przyjemności z lektury. A tej w przypadku serii „Captain America vol.5” jest sporo.

Kapitan Ameryka, obok Supermana, jest typem bohatera, którego przygody niełatwo pisać. To dość płaska postać, uosabiająca staroświeckie i bardzo amerykańskie wartości, z którymi niewiele da się zrobić. Brubaker nie kombinował z żadnymi udziwnieniami, pod jego ręką komiks wyzbył się tej patriotyczno-komiksowej infantylności, zachowując prawdziwą esencję przygód prawdziwie amerykańskiego herosa, będącego uosobieniem republikańskich cech wszelakich, którą dodatkowo wzbogacił o sensacyjny sznyt. Tak po prawdzie to w „Kapitanie Ameryce” jest bardzo mało trykotów, a sam tytuł mocno ciąży ku opowieściom szpiegowskim w stylu takiego dojrzałego Bonda. Mamy zatem byłych generałów KGB knujących spiski, echa zimnej wojny, sowieckich tajnych super-agentów, neonazistów, latające samochody i znakomite reminiscencje samego Rogersa z II Wojny Światowej. „Captain America” trzyma równy, wysoki poziom, a jej autor nie zalicza jakichś drastycznych wahań formy. Komiks napisany jest naprawdę bardzo dobrze, a historię wyjątkowo dobrze czyta się w zeszytach – Brubaker znakomicie potrafi skomponować akcję, aby na tych 24 stronach zmieścić autonomiczny fragment większej całości. A naprawdę wielu znakomitych komiksiarzy (mainstremowych) ma z tym problem, biorąc Bendisa, jako przykład pierwszy z brzegu. Czytając całość (polecam wydanie omnibus) nie można nie docenić „architektury” komiksu, jego kompozycji i sposobu, w jaki Bru łączy wszystkie wątki w jedną, sensowną całość.

Większych zarzutów nie można mieć równie do oprawy wizualnej. Steve Epting dał mi się zapamiętać z koszmarku, jakim były dwa numery „Mega Marvel” z Avengersami. W „Kapitanie Ameryce” zupełnie nie poznałem Eptinga. Zmienił swój styl na bardziej realistyczny i skuteczniej, wraz z inkerami, tuszuje swoje niedoróbki, bo wybitnym rysownikiem nie jest. Cieszy, że nawet jeśli Epting oddaje ołówek komuś innemu (Johnowi Paulowi Leonowi albo Michealowi Larkowi), to jest to artysta prezentujący podobny styl.
 
Nic nie wskazuje na to, że Bru podzieli los Bendisa, którego praca przy tytułach linii super-hero całkowicie artystycznie wyjałowiła i zdegenerowała. Równocześnie z pracą nad trykotami, Brubaker wciąż robi znakomite serie „niezależne” (o ile tak można nazwać kryminały pisane dla marvelowego imprintu Icon) – „Criminal” i „Incognito”. Mam taką cichą nadzieję, że kiedy Bendis wreszcie przestanie być głównym architektem marvel-świata, jego miejsce zajmie właśnie Ed Brubaker, wspomagany przez Dana Slotta i Marka Millara. Na zakończenie nie pozostaje mi nic innego, jak tylko życzyć, aby trzeci Eisner z rzędu dla najlepszego scenarzysty trafił do rąk Eda.


niedziela, 25 stycznia 2009

#114 - Trans-Atlantyk 23

#1 Dzień wojny siedmiu korpusów jest coraz bliżej. „Final Crisis” jeszcze nie dobiegło końca, a już DC podgrzewa atmosferę związaną z „The Blackest Night”, najważniejszym evencie tych dwunastu miesięcy, który Geoff Johns projektował od 2007 roku. Zdążyliśmy już zobaczyć Czerwone Latarnie w akcji podczas „Rage of the Red Lanterns” w ramach Kryzysu, poznaliśmy Niebieskie, a niedługo zobaczymy Pomarańczowe Latarnie w historii „Agent Orange” (w marcu na łamach „Green Lantern”), których szkice Philp Tan regularnie prezentuje. Rzecz jasna najbardziej frapujący będzie skład Czarnego Korpusu, który będzie się rekrutował wśród złoczyńców i herosów, którzy zginęli. DC odkryło karty i opublikowało figurki przyszłych członków Black Lanterns – Martiana Manhuntera i prawdopodobnie Supermana i z Ziemi-2. Johns potrafi pisać wielkie, monumentalne crossovery i mam nadzieję, że i tym razem nie da dupy. (J.)

#2
Po wygaśnięciu ekskluzywnego kontraktu z DC, Carlos Pacheco („Green Lantern”, „Superman/Batman”, „Arrowsmith”), wraz z alternatywną okładka do pierwszego numeru „Secret Warriors”, powraca do Marvela, wydawnictwa w którym wyrobił sobie markę. Jeszcze nie wiadomo w jaki projekt Pacheco się zaangażuje. Natomiast Greg Rucka („Final Crisis: Revelations”, „Gotham Central”, „52”) pozostaje, przynajmniej na razie, w DC. W marcu, wraz z numerem 875, przejmie po zapracowanym Geoffie Johnsie „Action Comics”, który jest najdłużej publikowanym cyklicznym tytułem z super-bohaterem w roli głównej. (J.)

#3 11 lutego 2009 roku zostanie opublikowany jubileuszowy, sześćsetny numer „Thora”. Komiks będzie miał aż trzy wariantowe okładki (autorstwa Oliviera Coipela, Gabriella Del'Otto i Marko Djurdjevica, którą prezentujemy), a w środku, oprócz regularnej historii autorstwa J. Michaela Straczynskiego pojawią się fabuły Stana Lee i Chrisa Giarrusso. (J.)

#4 Super-złoczyńcy na topie. Styczeń w DC upłynął pod znakiem „Faces of Evil”, serii one-shotów przedstawiających w nowym świetle najbardziej rozpoznawalnych łotrów z uniwersum Batmana i Supermana. „Bohaterami” „Oblicz zła” zostali między innymi Solomon Grundy, Deathstroke czy Prometheus. Tymczasem Marvel 21 stycznia wystartował z serią „Masters of Evil”, w której śledzimy przygody grupy villainów dowodzonych przez Doktora Dooma. Paul Tobin pisze, a Patrick Scherberger rysuje. (J.)

#5 Nowości od Drawn & Quarterly. W lutym ukażą się dwa premierowe tytuły. Pierwszym z nich będzie „Kaspar” w której Diane Obomsawin opowiada tragiczną historię tytułowego bohatera, Kaspara Hausera żyjącego na początku XIX wieku. Wychowywany przez 16 lat bez kontaktu ze światem zewnętrznym, w tak zwanym „stanie natury”, miał stać się żywym dowodem na deprawujący wpływ cywilizacji na człowieka. Drugą pozycją jest „Baloney” autorstwa Pascala Blancheta, znanego głównie z „White Rapids”, uznanego za najlepszy komiks 2007 roku. „Baloney”, będący opowieścią o miłości i rozpaczy, zapowiada się na mocno pokręcony komiksowy hołd dla muzyki lat czterdziestych i trzydziestych ubiegłego wieku. (J.)

#6 A co nowego u mutantów? Po staremu – na wiosnę dostaniemy kolejny, dosyć sporych rozmiarów, crossover. „Messiah War” to historia, która podejmie wątki „Messiah CompleX”, wydanego w 2007 roku i będzie drugą częścią mesjańskiej trylogii. Siedmioczęściowa saga rozpocznie się w marcu 2009, a w rolach głównych wystąpią Cable, opiekujący się Hope, pierwszym mutantem urodzonym po Dniu M, oraz X-Force, oddział specjalny Cyclopsa od brudnej roboty. Sporą rolę odegra również znany polskim czytelnikom i powracający do świata żywych Stryfe. Za fabułę będzie odpowiadał duet Christopher Yost - Craig Kyle oraz Duane Swierczynski, rysunkami zaś zajmą się Clayton Crain, Mike Choi i Ariel Olivetti. (J.)

#7 Amerykańskie BOOM! Studios będzie publikowało komiksy z bohaterami znakomitych animacji Pixara. W marcu wystartuje pierwsza seria nowej linii i będzie to, co chyba nie jest żadnym zaskoczeniem, „The Incredibles: Family Matters” do scenariusza Marka Waida (szefa BOOM!) i z rysunkami Marcio Takary. Również w marcu pojawi się origin Zygzaka McQueena w „Cars: The Rookie” (pisze Alan J. Porter, rysuje Albert Carreres). Stawkę uzupełniają „Toy Story: The Mysterious Stranger” Dana Jolley`a i Chrisa Moreno (kwiecień) oraz „Monsters, Inc.” Paula Benjamina. (J.)

#8 Jedną z rzeczy, które wryły mi się w głowę po lekturze TM-Semicowych "Spider-Manów" były charakterystyczne "ślimaczki" w miejscu kolan i łokci w historiach bonusowych rysowanych przez Freda Hembecka (jak np. zbiór najgorszych wrogów Pająka). Tak więc byłem bardzo zadowolony, kiedy lata po ostatnim kontakcie z tymi grafikami znalazłem stronę domową autora na której prezentuje on masę swoich prac, jak chociażby przeróbki okładek, przygody Parkera zanim stał się Spider-Manem czy też prezentacje różnych komiksowych drużyn i składów. Jest co oglądać. Dla hardkorowych fanów twórczości Hembecka mam dobrą wiadomość - w czerwcu Image Comics wyda "The Near Complete Essential Hembeck Archives Omnibus" czyli 912 stronicową antologię prac autora zawierającą grafiki, komiksy, paski, prace prezentowane tylko w sieci, szkice i mnóstwo innych graficznych rarytasów tego artysty. Jak dla mnie bomba, szczególnie że cena nie przekracza nawet polskiej stówki (chociaż kto wie jaki będzie kurs dolara za pół roku). (a.)

"Mezalians Miesiąca"
(nazwa na potrzebę chwili, normalnie będzie to zupełnie inna rubryka)

wtorek, 20 stycznia 2009

#113b - Co czeka nas w 2009 roku? (Kultura Gniewu, Timof i pozostali wydawcy)

Dla Kultury Gniewu mijający rok upłynął głównie pod znakiem publikacji pewniaków, czyli komiksów twórców, którzy mają już wyrobioną w Polsce markę i zwyczajnie się sprzedadzą. Rzecz jasna nie ma nic złego w publikowaniu „produktów” Mawila, Śledzia, Otta, Delisle`a czy Clowesa, ale brakło mi w ofercie KG drugiego Hornschmeiera (w trochę mniejszym stopniu Lutes spełnił moje wymagania, ale w momencie publikacji był twórcą w Polsce już znanym), artysty, który by mnie powalił z nóg, bo nie udało się to ani Gipiemu, ani Igortowi. W porównaniu z ofertą za rok 2008, tych potencjalnych wymiataczy na liście zapowiedzi na 2009 jest sporo. W pierwszym rzędzie należy wymienić Adriana Tominego (czy to prawidłowa forma?) z jego „Shortcomings”, którego twórczości jestem wielkim admiratorem oraz zapowiadane od jakiegoś czasu „Rany wylotowe” Rutu Modan i „Przybysza” Shauna Tana, którego przykładowe plansze już zagościły na polskich serwisach. Na te pozycję radzę zwrócić baczniejszą uwagę. Razem z „Przybyszem” w lutym przybędą również „Trzy cienie” Cyrila Pedrosy. Na marzec natomiast planowane są dwie polskie pozycje – zbiór warszawskich stripów z „Gazety Wyborczej”„Komiks W-WA” kreatywnego zespołu Truściński-Kłoś-Kwaśniewski i nowy komiks Jakuba Rebelki, „Dick4Dick”, o muzykach tytułowego zespołu ratujących naszą planetę przed niechybną zagładą. W dalszych planach możemy odnaleźć również „Bośniackiego Płaskiego Psa” nieco chyba zapomnianego Maxa Anderssona i Larsa Sjunnessona, pierwszy tom „Klezmerów” Joanna Sfara i „Pana Naturalnego” Roberta Crumba.

Stawkę zamykają ogłoszone w ostatnim czasie „Louis à la plage” Guy`a Delisle, kompletnie mi nieznane „Bez komentarza” Ivana Bruna (arcz pisze, że może być całkiem niezłe) oraz praca Davida B. komiksowego artysty, na którego dzieła ostrzyłem sobie zęby od pewnego czasu. „Uzbrojony ogród” jako czwarty jeździec może dołączyć do komiksów Tominego, Tana i Modan. Do kompletu zapowiedzi zagranicznych trzeba dołączyć Daniela Clowes`a i jego wybornego „Davida Boringa”, o którym wspomniał niejaki Holcman w komentarzach na Kolorowych. Nie możemy również zapomnieć o Śledziu, który przedstawił swoje bardzo ambitne plany na rok bieżący. Obok domknięcia „Na Szybko Spisanej” trylogii, możemy oczekiwać kolejnych tomów „Wartości rodzinnych” i essentialowego wydania „Osiedla Swoboda” na tegoroczną Gwiazdkę, prawda?

Oprócz tych oficjalnych i potwierdzonych komiksów, warto wspomnieć o komiksach, z którymi Kultura może w ciągu roku wyskoczyć. Z dużą dozą pewności możemy założyć, że Łukasz Ryłko pracuje nad drugim tomem „Śmiercionośnych”, wspomniany Rebelka zalega z kolejnym tomem Ester i Klemens”, liczę również, że prace na drugim tomem „Pierwszej Brygady” posuwają się systematycznie naprzód. Nieznany i niepewny jest los „Blera” Rafała Szłapy i „Ostatniej Kroniki” Karola Kalinowskiego, który jest ostatnio pochłonięty zgoła nie-komiksowymi projektami. Wszystkie te komiksy kiedyś zapewne powstaną, kiedyś zostaną wydane, niemniej trochę niepokoi cisza w przypadku rodzimy projektów.

Zresztą, tu chciałbym zrobić mała dygresję. Byłem przekonany, że delikatna zadyszka, jaką złapali polscy twórcy w 2008 roku, jest tylko moim przywidzeniem. Wystarczy spojrzeć ile świetnych komiksów wyszło w 2007 roku – pierwsze „Na Szybko Spisane”, „Pierwsza Brygada”, drugi „Blaki”, „Wszystko źle”, zebrane „Morfołaki”, „Człowiek-Paroovka”, „Śmiercionośni”, „Yoel”, antologia „44”, „Bi-Bułka” żeby wymienić, jak sądzę, większość. Słowem – było dużo i dobrze. W 2008 roku nie było aż tak kolorowo i zapowiada się, że w 2009 roku będzie podobnie. Poprawcie mnie, drodzy autorzy i czytelnicy, jeśli się mylę.

Timof wraz ze swoimi cichymi wspólnikami podąża w tym samym kierunku, co Kultura Gniewu, ale nie drepcze drogą pokonaną przez KG, tylko przeciera własne szlaki. Skoro doczekaliśmy polskiego odpowiednika Fantagraphics, czemu nie mielibyśmy mieć rodzimego Drawn & Quartely? Spoglądając na nadchodzące tytuły liczę, że rok 2009 będzie przełomowym dla Timofa. Jeszcze w styczniu dostaniemy siódmy zeszyt „Domu Żałoby” do scenariusza Dominika Szcześniaka, z rysunkami Marka Rudawskiego tuszowanymi przez Huberta Ronka i zbiorcze wydanie trylogii „Oskar Ed” Branka Jelinka. W lutym ma ukazać się „Pierwsza wiosna” niemieckiego duetu Gerlinde Althoff-Christoph Heuer. Marzec natomiast zapowiada się przebojowo – jak wszystko dobrze pójdzie to na wuesce swoją premierę będą miały drugi tom przejętych o Taurusa „Opowieści Rybaka” Ireneusza Koniora i Jacka Brzezińskiego (chwała Timofowi, że podjął się przejmowania serii zarzucanych przez inne wydawnictwa!), druga część choróbsk Rafał Otoczaka Tomczaka, czyli „Bi-Bułka 2”, no i danie główne – „Fun Home” Alison Bechdel w koprodukcji z Abiektem.

Kolejne zapowiedzi podawane są już bezterminowo, a wśród nich znajdziemy nie mniej elektryzujące tytuły. Na samym szczycie „wish-listy” każdego szanującego się miłośnika historyjek obrazkowych powinny znaleźć się komiksy Craiga Thompsona, autora znakomitych „Blankets”, „Good-Bye, Chunky Rice” i travelog „Carnet de Voyage”. Drugą pytującą pozycją z katalogu Timofa są „Opowieści z hrabstwa Essex” Jeffa Lemire`a, które z tego, co pamiętam miały się ukazać jeszcze w 2008 roku. Pojawi się również drugi epizod „Suki” Woronowicza i Tkalenko (wstępnie planowany na październik) oraz „Wrota Alicji” Hihusa i Komardina (również przesunięty z 2008 roku) – musi cieszyć fakt, że Timof kontynuuje podbój wschodnich komiksowych prowincji. Stawkę uzupełniają tytuły, o których trudniej coś konkretniejszego powiedzieć, bo po raz pierwszy o nich słyszę. Są to „Mój chłopiec” Oliviera Schrauwena, „Super Monsieur Fruit” Nicolasa de Crécy'ego, którego nazwisko jest dla mnie rekomendacją samą w sobie, „Three Fingers” Richa Koslowskiego, o którym swego czasu wspominałem w Trans-Atlantyku, „Tricked” Alexa Robinsona, nagrodzonego Harvey`ami i Ignatzami oraz „Ostatnia samotna sobota” Jordan Crane`a.

Jeśli chodzi o komiksy polskich twórców, to oprócz wspomnianego „Domu Żałoby” i „Bi-Bułki 2” w ofercie Timofa nie znajdziemy zbyt wiele rodzimych komiksów. Do tej dwójki można dodać jeszcze tylko „Sceny z życia murarza”, czyli odprysku od „Szminki” Jerzego Szyłaka, narysowanego przez dwunastu artystów (między innymi Marka Turka, Macieja Pałkę, Piotra Nowackiego, Olafa Ciszaka, Marka Rudowskiego, Rafała Bąkowicza i Macieja Wodza) Swego czasu sam Timof stwierdził, że na chwilę obecną z polskiego rynku już nie da się więcej wycisnąć i widać to wyraźnie w proporcjach jego zapowiedzi. Nieznany jest na razie los „Drugiej Ligi”, autorstwa wspomnianego Szyłaka i Zawadzkiego, nadal w sferze odległych planów pozostaje start regularnej serii z Benedyktem Dampcem w roli głównej, którą mieliby rysować między innymi Karol Kalinowski czy Tomasz Tomaszewski. Nie wiadomo, co z reedycją undergroundowych „Zinioli”, nie wiadomo, co z nowymi „Ołtsajdersami” Gierczaka Pawła.
A co z tak zwaną resztą? Post po wydaniu nowego „Corto Maltese” siedzi cicho i nic nie wskazuje na to, że bracia Rabendowie wrócą do regularnego wydawania komiksów. Szkoda, że nowe tytuły („Lupus”, „Corto”, „Kot Rabina”) firmowane logiem krakowskiej oficyny będą się ukazywały tak, jak teraz – od przypadku, do przypadku. Martwi trochę cisza z obozu Taurusa, bo to wydawca, który ma rozgrzebane kilka fajnych serii. Dalszy los „Najgorszej Kapeli Świata”, prac Jasona, „Żywych Trupów”, „Queen & Country” czy obiecywanego od zawsze „Mr. Puncha” stoi pod znakiem zapytania. Wśród zapowiedzi Abiektu figuruje kolejny komiks Ralfa Koniga, co cieszy mnie bardzo. Kiedy Zin Zin Press przestał być kombinatem seryjnie produkującym okolicznościowe laurki i iskierka zaświtała iskierka nadziei, że zainwestuje w coś bardziej interesującego (na przykład w „Pozdrowienia z Serbii” Aleksandaar Zografa), zapadła krepująca cisza. Mucha Comics bardzo ostrożnie, wręcz flegmatycznie wchodzi na polski rynek – czekamy na drugi epizod „Loveless”, „Marvels” i „Avengeers: Disassembled”. O kimś zapomniałem?

I na zakończenie mój prywatny na szybko układany ranking dziesięciu tytułów, których oczekuje najbardziej. Swoje typy z przyjemnością zweryfikuje w grudniu, bo zapowiada się dobry rok dla komiksu niezależnego, choć pewnie nie aż tak dobry, jak 2006. Kolejność alfabetyczna, znaczy przypadkowa:

1) „Opowieści Szeherezady” (Sergio Toppi, Egmont)
2) „Fun Home” (Alison Bechdel, Timof/Abiekt)
3) „Good-Bye, Chunky Rice” (Craig Thompson, Timof)
4) „Invisibles, The” (Grant Morrison i Steve Yeowell, Manzoku)
5) „Opowieści z hrabstwa Essex” (Jeff Lemire, Timof)
6) „Przybysz” (Shaun Tan, KG)
7) „Rany wylotowe” (Rutu Modan, KG)
8) „Shortcomings” (Adrian Tomine, KG)
9) „Sygnał do szumu” (Neil Gaiman i Dave McKean, Egmont)
10) „Uzbrojony ogród” (David B., KG)

#113a - Co czeka nas w 2009 roku? (Egmont, Manzoku, wydawcy mangowi)

U progu Nowego Roku rodzimi wydawcy nie szczędzili nam informacji o tytułach, które ukażą się w przeciągu kolejnych 365 dni i przedstawili bardzo dokładne zapowiedzi wydawnicze na rok 2009. Nie przypominam sobie, aby w latach poprzednich nasi komiksowi dobrodzieje tak dokładnie opowiadali o swoich planach na bieżący rok. Te wszystkie informacje z notek prasowych, newsów z serwisów i plotek-ploteczek z forum zebrałem w dwie notki – w pierwszej rozprawię się z Egmontem i Manzoku oraz edytorami mangowymi – Hanami, JPFem i Waneko, w drugiej natomiast – z Kulturą Gniewu, Timofem i cichymi wspólnikami i innymi „graczami” naszego „ryneczku”.

Od Egmontu wypada zacząć i poświęcić lwią część tego wpisu, bowiem jego zapowiedzi przyprawiają o zawrót głowy. Tomek Kołodziejczak ani myśli zwalniać tempa w dobie domniemanego kryzysu finansowego, a wręcz przeciwnie – ostro dodaje gazu. Liczba planowanych tytułów każe nam myśleć, że nastał czas prawdziwego komiksowego prosperity. Egmont, w swojej „polityce wydawniczej” coraz bardziej skupia się na swoich twardo-okładkowych kolekcjach, które kontynuuje (Mistrzowie Komiksu, Obrazy Grozy, Plansze Europy) czy dopiero rozpoczyna (XX wiek. Wiek XXI) i zdecydowanie stawia na komiks europejski. W ofercie warszawskiego edytora znajdziemy coraz mniej „normalnych” pozycji, choć nie braknie kolejnych tomów rozpoczętych serii – „Hellboy`a”, „Baśni”, „Lucyfera” „Usagiego” i „Potwora z Bagien” (co stanowi spore zaskoczenie), a także „Armady” (jest pewna szansa, aby ukazały się „Kroniki Armady”), „Lucky Luke`a” i nieco przykurzonych i zapomnianych „Mureny”, „Morigan” „Skorpiona” (to druga połówka roku) i „Megalexa”. A jak już przy Marinim jesteśmy, to nie wypada wspomnieć o „Orłach Rzymu”, jego nowej, autorskiej serii. Z nowych tytułów ma również pojawić się kolejny odprysk ze świata Troy.

Po przystawkach, przejdźmy do pierwszego dania, czyli Mistrzów Komiksu. W ramach szóstej kolekcji, Egmont zapowiedział komiksy twórców, którzy mają już wyrobioną markę na polskim poletku. I z jednej strony to dobrze, bo każdy będzie mógł uzupełnić sobie swoją braki w komiksowej klasyce, ale z drugiej martwi zachowawczość Egmontu, który obraca się w kręgu uznanych nazwisk i boi się zainwestować w coś świeżego, nowego, nieznanego. W serii MK za rok 2009 pojawią się dwa komiksy świetnie przyjętego w Polsce Willa Eisnera – zbiór najlepszych opowieści ze „Spiritem”, który ma wykorzystać rynkową koniunkturę związaną premierą swojej filmowej adaptacji oraz „Życie w obrazkach”. Kolejne dwa tytuły to „Dzień Gniewu”, w którym poznamy kolejne przygody Giuseppe Bergmana ze scenariuszem i rysunkami Milo Manary i „Sygnał do szumuNeila Gaimana i Dave McKeana, który jest zdecydowanie najbardziej interesującą pozycją wśród tegorocznych Mistrzów. Szczególnie dla kogoś, dla kogo Eisner to lektura z gatunku ciężkostrawnych, a przygód Bergmana wystarczy po tomie pierwszym. Aha, na liście zapowiedzianych tytułów wciąż figuruje essential przygód Marthy Washington Give Me Liberty Franka Millera i Dave`a Gibbonsa.

O ile przy okazji Mistrzów można ganić wydawcę za zachowawczość, to w przypadku drugiego dania, Plansz Europy, sytuacja przedstawia się zupełnie inaczej – Egmont zaszalał i zapowiedział aż osiem tytułów. Oprócz dwóch „pewniaków” (lutowe „Arq” Andreasa i „Opowieści Szeherezady” Sergio Toppiego, któremu wróżę rynkowy sukces porównywalny z Andreasem właśnie) oraz kontynuacji wyśmienitego „Dziadka Leona” de Crecy`ego i Chometa planowanej na lipiec i drugiego integrala przygód „Blueberry`go” tandemu Charlier-Giruad (październik) dostaniemy prace, o których istnieniu nie miał pojęcia przeciętny polski czytelnik. Kolekcję PE uzupełniają zapowiadana na kwiecień Czarcia morda” znanego z szorciaków publikowanych w „Świecie Komiksu” i „Bouncera” Francois Boucq i Jerome (?) Charyna i „Reduktor prędkości” Christophe Blaina, tego od „Pirata Izaaka”. Na wakacje, w lipcu swoją premierę będzie miał komiks Coseya zatytułowany „W Poszukiwaniu Piotrusia Pana”, a na łódzki festiwal dojedzie „Czyściec” Christophe Chaboute`a. Co ciekawa, jeśli dobrze liczę, cena żadnego z komiksów publikowanych w ramach Mistrzów i Plansz nie przekroczy 100 złotych (niechlubnym wyjątkiem jest w tym przypadku „Arq”). A jeśli już jesteśmy przy komiksach europejskich to nie możemy zapomnieć o przełożonym z ubiegłego roku „Tintinie”, którego Egmont zbierze w trzy integrale po trzy albumy.

Trzecim daniem głównym jest nowa kolekcja „XX wiek. Wiek XXI”, o której wiemy na razie najmniej. W ramach cyklu będą publikowane komiksy dotykające aktualnych problemów społecznych i politycznych, obecnego i minionego stulecia, napisane i narysowane przez cieszących się światowa renomą autorów. Warszawski edytor ujawnił dopiero trzy tytuły – „Niebo nad Brukselą” Yslaire'a, „Berlin” Marvano oraz jedyny tytuł, o którym co nieco słyszałem, „Déogratias” Jean-Philippe'a Stassena, który ukazał sie rownież na rynku amerykańskim. Egmont zadbał również o fanów science-fiction i uszczęśliwi ich wznowieniem otoczonej kultem „Wiecznej Wojny” wspomnianego nieco wyżej Marvano, który nota bene potwierdził przyjazd na tegoroczną emefkę, reedycją „Aldebarana” Leo i premierą „Betelguzy” tegoż. Komiksy mają ukazywać się w trzymiesięcznych odstępach, a każdy będzie zawierał całość serii. Zostaną wydane w miękkich okładkach ze skrzydełkami, a ich format ma być nieco mniejszy niż w oryginale, co będzie miało niebagatelny wpływ na cenę. Podług mnie - świetny pomysł.

Przeglądając zapowiedzi Egmontu można by sądzić, że w Polsce mamy prawdziwy, obrazkowy raj, a przecież nie ogłoszono jeszcze jakie komiksy będą tworzyły kolejną edycję Obrazów Grozy, a przecież to nie wszystkie zapowiedzi! Szykowane są reedycję komiksów Grzegorza Rosińskiego („Skargi Utraconych Ziem”, „Szninkla”, „Hrabiego Skarbka” i „Westernu”), pojawią się kolejne wznowienia „SinCity” i „Sandmana”, kontynuowane będą rozpoczęte serie mangowe, które powolutku dobiegają swoich kresów i, już kończąc tą wyliczankę, premierę będzie miał kolejny album z „Kajtkiem i Kokiem”, zbierający resztę nie drukowanych jeszcze historii. Jest tego naprawdę mnóstwo i zwykli czytelnicy będą musieli mocno zastanowić się z czego zrezygnować, bo chyba niepodobna to wszystko kupić.

Manzoku skupia się na wydawaniu klasycznego, amerykańskiego i europejskiego mainstream`u, w klasycznej, trade`owo-albumowej formie. I fajnie, bo jak mawiają krakowscy górale „dobry mainstream nie jest zły”. A oferta wydawnicza wrocławskiego edytora na rok 2009 przedstawia się naprawdę imponująco. Oprócz kontynuacji serii, które rozpoczęto, czyli ciepło przyjętego „Y: Ostatniego z mężczyzn” Briana K. Vaughana i Pi Guerry (planowana jest publikacja nawet 7 tomów w roku, czyli średnio raz na dwa miesiące) oraz „Testamentu” Douglasa Rushkoffa i Liama Sharpa (4 albumy) i „DMZ” Briana Wood`a (około 2 lub 3 kolejne tomy, może 4) oraz dokończenia super-bohaterskich „Authority” (czwarty trade ma pojawić się najpóźniej w maju) i „Planetary”, wydawca planuje start dwóch, nowych serii. „Global Frequency” (Wildstorm) Warrena Ellisa zamknie się w dwóch tomach, natomiast „The Invisibles” (Vertigo) Granta Morrisona ukaże się tylko pierwszy tom. W pierwszej połowie roku ma również ukazać się mini-seria „Justice” Alexa Rossa (DC) oraz ekskluzywne i limitowane wydanie „The Complete Moonshadow” (marvelowy imprint Epic) do scenariusza J. M. DeMatteisa z rysunkami takich tuzów jak Jon J. Muth czy Kent Williams. W dalszym kręgu wymieniane są kolejne tytuły związane z „Planetary” – album „Crossing Worlds”, zawierający crossovery z Batmanem, Authority i JLA oraz „Lobo/Authority”. Cholera, czyżby komiks Ellisa i Cassaday`a odniósł sukces, który jakoś przegapiłem?

Jeśli zaś chodzi o komiks europejski Manzoku ma w planach debiut dwóch serii humorystycznych („Głupie i złośliwe” w marcu i „Heroic pizza” w bliżej nieznanym terminie), o których nic konkretnego mi nie wiadomo. Do tego dojdą jeszcze dwa albumy „Mrocznych Miast” Peetersa i Schuitena („Urbikandyjska gorączka” i „Wieża”) oraz co najmniej 5, a w porywach nawet 10 albumów „Koziorożca” Andreasa!

W przypadku Manzoku możemy narzekać na permanentne opóźnienia, irytują introwertyczne ruchy tego wydawnictwa, brak profesjonalnej ogłady, którą cechuje choćby Egmont czy KG, która nie pozwala traktować wrocławskiego wydawcy poważnie. Niemniej, przeglądając te zapowiedzi, trzeba przyznać, że Manzoku ma bardzo ambitne plany. Z klasycznymi w formacie albumami, oferowanymi w przystępnej cenie, które mogą przypaść do gustu szerokiej publiczności chcą dotrzeć z komiksem do mas, zajmując pozycje opuszczone przez Egmont, który wyraźnie celuje w innego klienta.

Na tle Egmontu czy nawet Manzoku o wiele skromniej przedstawiają się zapowiedzi edytorów mangowych. Hanami bardzo rozsądnie i ostrożnie przedstawiło swoje plany tylko na pierwsze miesiące 2009 roku. I tak – serię „Suppli” Mari Ozaki i „Balsamista” Mitsukazu Mihary będą kontynuowane i ich kolejne tomiki ukażą się lutym i w marcu. Także w marcu ukaże się pierwsza część „Muzyki Marii” Usamaru Furuyi, a w maju – druga i ostatnia. Oprócz tego możemy spodziewać się jeszcze dwóch komiksów, których tytułów Hanami nie chce jeszcze zdradzać. Jeden z nich będzie autorstwa Jiro Taniguchiego, który został bardzo ciepło przyjety na polskim rynku.

JPF będzie regularnie dostarczało od dwóch do trzech mang miesięcznie. Oprócz kontynuacji swoich sztandarowych serii („Naruto”, „Angel Sanctuary”, „DNAngel”, „Crying Freeman”, „Death Note”, „Hellsing”) i reaktywacji „Heat” i „Oh! My Goddess!” ruszą z nowymi seriami. Wśród nich znajdą się „Bleach” i „Ouran High School Host Club”, a także „Claymore” i „Vampire Knight”, choć przy tych pozycjach edytor stawia znak zapytania. Pełną listę zapowiedzi i kalendarzyk wydawniczy można znaleźć na tej stronie.

Waneko również będzie kontynuowała publikację swoich on-goingów. Miłośnicy „Great Teacher Onizuki”, „Rewolucjonistki Uteny” czy „Yami No Matsuei. Ostatni Synowie Ciemności” (sic!) mogą spać spokojnie. Wydawca zaprezentuje również trzy nowe serie – erotycznego długodystansowca (ukazało się już 40 tomów i końca nie widać) „Miłość krok po kroku” Katsuaki Nakamury, którego pierwszy tom ukazał się już w styczniu, „Wampirzycy Karin” Yuny Kagesaki oraz planowanej na luty, przebojowej serii „Black Lagoon” Yuny Kagesaki również.

niedziela, 18 stycznia 2009

#112 - Trans-Atlantyk 22

#1 Harveya Pekara pewnie znacie jako klasyka amerykańskiego komiksu niezależnego i słusznie kojarzycie z autobiograficznym „American Splendor”, ale czy wiedzieliście, że jest również autorem… opery? No, uściślając sprawę to napisał libretto do „Leave Me Alone”, które bardziej niż operą jest jazzowym przedstawieniem fabularnym. Bo Pekar jest również wielkim miłośnikiem jazzu. Muzyka została napisana przez saksofonistę Dana Plonseya, Josh Smith został muzycznym dyrektorem całego przedsięwzięcia, a koncert zostanie wykonany przez studentów z Oberlin College, gdzie również odbędzie się premierowe wykonanie. Jeśli jednak nie uda Wam się dojechać do Ohio, to pozostaje wysłuchać „Leave Me Alone” online, pod tym adresem 31 stycznia bieżącego roku. (J.)

#2 Nowości od Top Shelf. W styczniu swoją premierę miał „Johnny Boo: Twinkle Power (vol2)” komiks autorstwa Jamesa Kochalki, będący niebanalną historią dla najmłodszych oraz „Pantomime”, czyli antologia niemych komiksów pod redakcją Johna Lowe`a. Niby antologia, jak antologia, tylko, że w tym przypadku, te 37 krótkich komiksów zostało narysowanych przez studentów Savannah College of Art & Design. „Pantomime” jest już czwartym z kolej przedsięwzięciem tego typu wydanym pod egidą Wydziału Sztuki Obrazkowej SCAD, że tak przetłumaczę Sequential Art Department. Nic tylko skrzyknąć jakąś swobodną ekipę z ASP żeby i swoje „artystowskie” komiksy cisnęła. (J.)

#3 Sporo emocji towarzyszyło ostatniej scenie ubiegłorocznego "Iron Mana", w której to Nick Fury mówi o projekcie Avengers, będącym bezpośrednią zapowiedzią tego co nas czeka w najbliższych latach w filmowych ekranizacjach Marvela. W rolę jednookiego dowódcy S.H.I.E.L.D. wcielił się Samuel L. Jackson - wybór nie powinien dziwić o tyle, że jego wizerunek posłużył przy projektowaniu komiksowej postaci Nicka Fury'ego w wersji Ultimate lata temu. Teraz jednak okazuje się, że może być potrzebna zmiana aktora o czym mówi sam Jackson, argumentując to problemami finansowymi Marvel Studios. Nie wiadomo na ile to prawda, a na ile sprytne zagranie aktora, mające skłonić fanów do naciskania na włodarzy Marvela, dzięki czemu Samuel dostałby i rolę i niemałe pieniądze. Sprawa wyjaśni się zapewne w przeciągu kilku tygodni. (a.)

#4 Od 4 stycznia do każdego niedzielnego wydania „Frankfurter Allgemeine Sonntagszeitung” komiksowe paski będzie dostarczał Paul Hornschmeier („Trzy Paradoksy”). Nieme „Tragic Strip” mają mieć w sumie siedemnaście części, a sam autor zapowiada, że będą dostępne tylko w wydaniu papierowym. Bohater komiksu, Huge Suit, po raz pierwszy pojawił się podczas Free Comic Book Day w roku 2006. Ech, nie dość, że Niemiaszki robią interesa z Ruskimi za naszymi plecami, to jeszcze będą mieli ekskluzywne stripy Hornschmeiera. (J.)

#5 W sieci wyłowiłem świeżutkiego bloga Covered, w którym różni komiksowi artyści robią covery różnych komiksowych okładek. Na pierwszy ogień poszli Jeffrey Brown („Clumsy”, „Unlikely”), który przedstawił swoją wersję dziesiątego zeszytu „Secret Wars” oraz Eric Stillman, który machnął prezentowaną okładkę do „The Adventures of Superman# 438”. A jak tylko zredagowałem tą notkę, już pojawiły się kolejne prace. (J.)

#6 Nie chciałem już pisać o występach gościnnych Baracka Obamy na kartach komiksów, ale dzieje się na tyle dużo, że grzechem byłoby nie wspomnieć. I nie chodzi mi tu o kolejny (trzeci) dodruk "Amazing Spider-Man'a", czy też występ Obamy w ósmym numerze "Youngblood" Liefelda. Erik Larsen, lubiący od czasu do czasu skrytykować House of Ideas, tym razem na forum ComiCon.com wylewa swoje żale odnośnie Marvela (przemianowanego przez internautów na House of Stolen Ideas) i oskarża ich o podkradanie pomysłów, a sam, jak pisze, czuje się zdradzony. W całej tej sytuacji chodzi o to, że Marvel w zasadzie skopiował jego pomysł - kilka lat temu w "Savage Dragonie" Larsen przedstawił historię w której potrafiący przybierać różne kształty villain Imposter przy okazji przemowy kandydatów na prezydenta podszył się pod Dżordża Dablju Busza. Analogiczna sytuacja została pokazana w przygodach Pająka (ASM#583), gdzie Chameleon podszywa się pod Obamę. Jakby tego było mało Spider-Man i Barack przybijają sobie "żółwika", podobnie jak ma uczynić to Dragon i Pan Prezydent w 145 numerze serii (luty 2009). Na zarzuty szybko odpowiedział Steve Wacker z Marvela, który oczywiście nie czytał nigdy serii Larsena i nigdy nie widział podlinkowanej wyżej okładki i tak generalnie zarzuty są dla niego śmieszne i bezpodstawne. Sprawa w sam raz na gorącą dyskusję na Gildiowym forum. (a.)

#7 Trzeba przyznać, że włodarze Marvela sporo ryzykowali decydując się na gruntowne zmiany w jednej ze swoich sztandarowych serii. „The Incredible Hulk” wychodziło, z różnymi wypadkami, od maja 1962 roku i należało do kanonu tytułów z Domu Pomysłów. Ponad rok temu, po wydarzeniach związanych z „World War Hulk”, głównym bohaterem serii, w miejsce Zielonego Olbrzyma który trafił do Loebverse, został Hercules. I scenarzystom Fredowi van Lente i Grekowi Pakowi udało się zrobić naprawdę niezły komiks z trzecioligowym bohaterem w roli głównej. 126 numer „Incredible Hercules” będzie dobrym momentem, aby nowi czytelnicy mogli rozpocząć swoją przygodą z mitycznym herosem – właśnie wtedy poznamy origin Herca, a autorzy rozpoczną nową historię ciągnącą się w kolejnych numerach. Oprawą graficzną zajmą się Rodney Buchemi oraz Takeshi Miyazawa. (J.)

#8 Czas na obowiązkowy news filmowy, bo dawno nic nie pisaliśmy o naszych ulubionych „Strażnikach”. Według tych źródeł przedstawiciele Foxa i Warnera za zamkniętymi drzwiami omawiali szczegóły ugody odnośnie filmowej adaptacji komiksu Alana Moore`a, która ostatecznie doszła do skutku. Zwaśnione strony pogodziły oczywiście pieniądze - Fox dostanie od Warnerów odszkodowanie plus pewien procent z zysków biletów i merchandiseingu. Amerykańscy widzowie mogą więc spać spokojnie aż do 6 marca. A tymczasem ścieżki dźwiękowej do filmu do polskich sklepów trafi już 23 lutego, a na niej usłyszymy między innymi My Chemical Romance. Ktoś jeszcze się dziwi Moore`owi? (J.)

Zwycięzcą konkursu został Anonimowy Grzybiarz! Gratulujemy! Wszystkim pozostałym uczestnikom dzięki wielkie za wzięcie udziału. Następnym razem, zasady będą przejrzyste niczym pierwsze porównanie jakie wam przychodzi do głowy. I na koniec jeszcze...

"Zdjęcie tygodnia"
(to kiepska nazwa, ale jak na razie nie mamy innej)

środa, 14 stycznia 2009

#111 - Blogers United: komiks4WOŚP!

Łukasz Babiel, którego wszyscy pewnie znają z Motywu Drogi jest pomysłodawcą akcji "komiks4WOŚP" i jemu też oddajemy teraz głos:
Do inicjatywy komiks4WOŚP udało mi się zaprosić trzech polskich wydawców: Egmont, kulturę gniewu oraz timofa i cichych wspólników. Ofiarowali oni przeróżne komiksowe fanty, które mam nadzieję okażą się atrakcyjne dla tych, którzy chcą wesprzeć tegoroczny cel zbiórki Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy - profilaktykę nowotworową u najmłodszych.
Zapraszam do licytacji i rozpropagowania akcji. Zachęcam również każdego, kto chciałby się przyłączyć i coś podarować, do kontaktu (komiks4wosp@o2.pl)!
Na razie można spróbować swych sił w licytacji znanej wąsatej planszy autora akcji, legendarnej obwoluty do Blankets, która wielu komiksiarzom śni się po nocach, czy też komiksu, który nigdy nie wyszedł na światło dzienne. Oprócz tego oryginalne plansze i rysunki zagranicznych i rodzimych twórców, a jak mówi Łukasz "szykują się jeszcze inne smaczki". Warto więc zaglądać i licytować. Do boju!

poniedziałek, 12 stycznia 2009

#110 - Splot 05: Wstręt

Po pokonaniu licznych przeszkód i po wielu trudach wreszcie ukazał się piąty numer „Splotu”, interdyscyplinarnego kwartalnika kulturalno-naukowego. Tak wygląda jego okładka (autorstwa Łukasza Natkańca):

Czym w ogóle jest „Splot”? Z początku był to prasowy organ Instytutu Filmoznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Pierwszy numer ukazał się w 2007 roku, miał zaledwie 60 stron i został wydany w nakładzie 170 egzemplarzy. Dwójka liczyła sobie już 126 stron i dobiła do 1600 sztuk. Ze „Splotem” zaczęli współpracować studenci różnych specjalności (Dziennikarstwa, Polonistyki, Historii Sztuki), ze wszystkich zakątków Polski (Uniwersytet Gdański, Śląski, Warszawski), rozszerzono dystrybucję. Trzeci numer miał aż 240 stron i nakład 2500, a ukazał się zafoliowany z „Ha!Artem”. Przy dwóch ostatnich numerach udało nam się ustabilizować nakład na poziomie 2000 egzemplarzy i ostatecznie ustalić liczbę stron do 200.

Ale właściwie dlaczego o tym piszę? Tak się składa, że wraz z arczem udzielamy się na łamach rzeczonego kwartalnika. Piszemy tam, jakże by inaczej, o komiksach. Tematem przewodnim piątego numeru jest Wstręt, z którym rozprawiam się w tekście poświęconym rozpoznaniu owego wstrętu w dziełach twórców, reprezentujących trzy, odmienne komiksowe kultury – amerykańską (Garth Ennis), europejską (Alexandro Jodorowsky) i polską (Jerzy Szyłak). Oprócz tego w ramach prezentacji najciekawszych twórców z Portugalii przedstawiamy sylwetkę i kawałek twórczości Any Cortesao. Nie braknie również wywiadów (Łukasz Chmielewski przepytuje Edvina Wolinskiego i Nikodema Cabałę), artykułów (Kondrad Hildebrand pisze o „Drugim życiu pasków komiksowych”, a Bartek Filip rozprawia się ze „Słynnymi Polskimi Olimpijczykami”), felietonów (o portugalskim fandomie pisze Jakub Jankowski, o komiksowym brzemieniu powieści graficznej Bartosz Sztybor) i licznych recenzji (autorstwa Dariusza Hallmana, Tomka Pstrągowskiego, Jakuba Jankowskiego, mojego i arcza).

Oprócz tekstów komiksowych mogę Wam polecić właściwie wszystkie teksty z działu sztuk wizualnych, w którym Paweł Brożyński wykonał kawał świetnej roboty (wywiad z The Krasnals!). W książce warto przeczytać krótki wywiad z Michaelem Houellebecqiem, niezły tekst o Żiżku i recenzję „Arwa” Czycza, film w sporej mierze poświecony jest kinu australijskiemu, a w teatrze polecam podwójną recenzję scenicznych adaptacji Gombrowicza. Za monograf, w którym zamieszczamy teksty czysto naukowe, nie zdążyłem się jeszcze zabrać.

Gdzie „Splot” można dostać? Jeśli mieszkacie w Krakowie, to nie ma problemu jest do odebrania w tych miejscach (Bunkier Cafe, Nowa Młoda Polska, Pierwsza na rogu na Stolarskiej, Dym, Manekin, Cafe Filo, Pauza, Miejsce, Alchemia, Plac Nowy, Kolory, Singer, Plac Nowy, Kulturalny na Szewskiej, Trójka na Gołębiej, Kamera Cafe, Kino Kijów, Massolit , Cafe Szafe, Eszeweria, Re, Harris Piano Jazz Bar, Prowincja, Spokój, Cieplarnia, Migrena, w instytutach Filozofii, Historii Sztuk Audiowizualnych, Historii Sztuki, Polonistyki i pewnie jeszcze w kilku innych miejscach), jeśli nie mieszkacie w ex-stolicy Polski – piszcie do mnie na kuba[at]splot.art.pl, to z przyjemnością prześlę w zamian za pokrycie kosztów wysyłki (jakieś 2,70 zł.).

Wszelkie uwagi i wrażenia z lektury mile widziane, hate mail i bluzgi również.

#109 - Dwa Zero Zero Osiem: KONKURS!

Ostatnie tygodnie na Kolorowych Zeszytach były okresem Julkowych powrotów do lat 2002-2007, oraz podwójnego podsumowania roku minionego. Z okazji tego rozliczenia z przeszłością, mamy dla Was pierwszy w historii bloga konkurs.

Zadanie jest następujące: napiszcie w komentarzach w kilku słowach jak oceniacie / pamiętacie rok 2008 na naszym komiksowym poletku - co było fajne, co nie, top10 czy cokolwiek Wam przyjdzie do głowy. I tyle. Zwycięzca wyłoniony w drodze losowania będzie tylko jeden. Konkurs trwa od tej chwili do 12.00 w sobotę. Natomiast wyniki podamy następnego dnia w 22 wydaniu niedzielnego Trans-Atlantyka.

Nagrodę stanowi pakiet 10 kolorowych zeszytów + jeden HC'ek, czyli razem jedenaście komiksów, które mamy nadzieję zapewnią dobrą zabawę na dłuższą chwilę. Połowa z nich w mniejszym lub większym stopniu nawiązuje do ubiegłorocznej "Sekretnej Inwazji", resztę zaś stanowią różne ciekawostki jak chociażby ostatni Mignolowy "Hellboy" czy zombie w wykonaniu Alana Granta i Simona Bisleya. Mamy nadzieję, że zwycięzca znajdzie coś dla siebie!

Oto nagrody, które dla jednego z Was przygotowaliśmy:

zeszyty:
New Avengers #1
(Bendis/Finch)
New Avengers #31 (Bendis/Yu)
New Avengers: Illuminati Special (Bendis/Maleev)
Secret Invasion Saga
Secret Invasion: Dark Reign (Bendis/Maleev)
Kick-Ass #4 (Millar/JRJR)
Fantastic Four: The Lost Adventure (Lee/Kirby/Buscema)
Hellboy: In the Chapel of Moloch (Mignola)
The Dead: Kingdom of Flies #2 (Grant/Bisley/Fabry)
Watchmen #1 (Moore/Gibbons)

HC:
New Avengers: Illuminati HC (Bendis/Reed/Cheung)
Zwycięzca dostanie komiksy pocztą, ewentualnie jeśli będzie z Warszawy to jakoś się złapiemy na mieście. Tyle od nas, zostawiamy pole do popisu w komentarzach, które czekają na Wasze kilka słów odnośnie dwa tysiące ósmego roku!

Powodzenia!

niedziela, 11 stycznia 2009

#108 - Dwa Zero Zero Osiem (część 2)

10) „Misterium” (Grant Morrison i Jon J. Muth, Manzoku, USA)

Grant Morrison zrobił komiks, na którego kartach sacrum spotyka się z profanum, niskie dotyka wysokiego, a czarny kryminał miesza się ze średniowieczną tradycją religijnego przedstawienia. To wreszcie Morrison na jakiego czekałem i po bełkotliwym „Azylu Arkham”, słabym „New X-Men” i trochę surowym „WE3” pokazał cały swój komiksowy kunszt, o który go posądzałem. Dodatkowym atutem „Misterium” są przepiękne ilustracje autorstwa Jon J. Mutha. Dostosowując się do poziomu obu autorów, nawet złą sławą owiany Krzysztof Uliszewski stanął na wysokości zadania.


9) „Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza” (Daniel Clowes, Kultura Gniewu, USA)

Daniel Clowes dał upust swoim lękom, fobiom i nie do końca chyba zdrowej wyobraźni na kartach „Rękawicy…”. To zdecydowanie najbardziej efektowny z komiksów, które wyszły spod jego ręki i chyba najpłytszy w tym gronie, przynajmniej według mnie. Chociaż nie wiem czy określenie „płytki” jest w przypadku komiksów Clowesa odpowiednie, bo im dłużej czytałem o przygodach Claya Laudermilka, tym bardziej jego autor zasługiwał (trochę na wyrost, przyznam) na miano amerykańskiego Witolda Gombrowicza. Kulturo, chcemy „Davida Boringa”, najbardziej pytującego komiksu Clowesa!


8) „Dziadek Leon” (Sylvain Chomet i Nicolas de Crecy, Egmont, EU)

To jedyny komiks, który powtarza się w zestawieniu moim i arcza, więc siłą rzeczy w dziele Chometa i de Crecy`ego coś musi być. Chwała obu autorom, że potrafili znaleźć złoty środek między zaangażowaniem w krytykę społeczeństwa postindustrialnego, a czysto artystyczną jakością swojego komiksu. Te dwie sfery są doskonale pogodzone na odpychających i agresywnych kartach „Dziadka Leona”. Właściwie takiego komiksu powinniśmy spodziewać się bardziej po Kulturze Gniewu, gustującej w tytułach niszowych i artystycznych, niż po Egmoncie, który celuje raczej w cieszący się uznaniem mainstream. Wielki plus dla Tomka Kołodziejczaka, czekam na drugi tom z niecierpliwością.


7)„ Calvin i Hobbes: To magiczny świat!” (Bill Watterson, Egmont, USA)

To był dziwny rok dla „Calvina i Hobbesa”. Egmont od ósmego z kolei zbioru pasków przywrócił komiksowi Billa Wattersona odpowiedni format i barwy, wydał sporo, bo aż cztery tomiki w tym roku, mieszając trochę w ich kolejności. Więcej komiksów z niepokornym ośmiolatkiem (proszę o poprawkę, jeśli w tym miejscu się mylę) i jego pluszowym tygrysem nie uświadczymy. I właściwie nie wiem czy dobrze to, czy źle – przyznam, że chyba większej dawki „Calvina…” bym nie zniósł, bo zaczynał mnie powolutku, powolutku męczyć.


6) „Dynia z majonezem” (Kiriko Nananan, Hanami, JAP)

Obyczajowe mangi stały się znakiem rozpoznawczym wydawnictwa Hanami, a „Dynia z majonezem” jest najlepszą w tym doborowym gronie. Komiks Kiriko Nananan jest gorzką pigułą do przełknięcia. To opowieść o miłości wypranej z miłości, pozbawionej romantyzmu, która mieni się wieloma uczuciami, ale miłością na pewno nie jest. Nananan opowiada o ludziach epoki postromantycznej, którzy kochać się już nie umieją, a Miho i Seiichi, głównym bohaterom „Dyni”, bardzo daleko od Romea i Julii.


5) „Józek” (Nicolas Robel, Ladida Books, EU?)

Potencjalny zwycięzca w kategorii największego zaskoczenia roku. Chciałoby się powiedzieć, ze „Józek” jest może i mały formatem i liczbą stron, ale wielki treścią. Opowieść Nicolasa Robela o chłopcu z nienaturalnie wielkimi dłońmi obudziła we mnie spektrum najróżniejszych emocji, a wcale nie jest to łatwe zadanie, bo im więcej człowiek czyta, tym staje się twardszy. „Józek” to mały majstersztyk, pełen przewrotnej ironii, dziecięcej naiwności i rubasznego humoru. Komiks o dzieciach, ale raczej dla dorosłych.


4) „Fistaszki zebrane: 1950 – 1952” (Charles Schulz, Nasza Księgarnia, USA)

Tak się dziwnie złożyło, że w roku, w którym ukazał się ostatni pasek z „Calvinem i Hobbesem”, rozpoczęto publikację innego, równie wyśmienitego, jeśli nie lepszego nawet, komiksu prasowego. Mowa oczywiście o „Fistaszkach” Charlesa Schulza, którego pierwszy tom zbierający paski z lat 1950-52 został opublikowany przez Naszą Księgarnie. Ot, taka symboliczna zmiana warty – można mieć tylko nadzieję, że z ogromnego dzieła, jakiego się podjęła NK będzie wywiązywała się równie sumiennie, co wydawcy oryginału, czyli Fantagraphics.

3) „Berlin#1: Miasto kamieni” (Jason Lutes, Kultura Gniewu, USA)

Szkoda byłoby pominąć w moim podsumowaniu komiks, który ukazał się na początku roku, bo Jason Lutes wykonał kawał solidnej roboty na kartach pierwszego tomu „Berlinu”. „Miasto Kamieni” to historia o niemieckiej stolicy z lat Republiki Weimarskiej, nakreślona z wielką dbałością o historyczny i obyczajowy szczegół. Ale to nie wielka historia znana z podręczników odgrywa tu główną rolę, tylko ludzie, o losach których „Berlin” traktuje. Lutes znowu dał nam się pokazać jako sprawny komiksiarz, tym razem nawiązując w swoim komiksie do najlepszych tradycji wielkiej, europejskiej powieści realistycznej.


2) „Trzy paradoksy” (Paul Hornschemeier, Kultura Gniewu, USA)

Grupę pościgową zamyka Paul Hornschmeier. Za pośrednictwem Kultury Gniewu możemy poznać kolejną, jedną z najjaśniej świecących gwiazd amerykańskiego komiksu niezależnego. „Trzy Paradoksy” to obrazkowy quest w poszukiwaniu własnej tożsamości, to próba rekonstrukcji siebie samego ze wspomnień i przeszłości za pomocą komiksu. Liczę, że to pierwsze z wielu dzieł Hornschmeiera w Polsce i Szymon Holcman ze swoimi współpracownikami już negocjują zasady, na jakich sprowadzą do Polski „Mother, Come Home” tego autora.


1) „Prosto z piekła” (Alan Moore i Eddie Campbell, Timof i cisi wspólnicy, USA)

Typowany na przebój roku, takim też przebojem się stał. Monumentalne dzieło Alana Moore`a i Eddiego Campbella okazało się nie tylko najlepszym komiksem mijającego roku, lecz jednym z najlepszych komiksów wydanych w Polsce w ogóle. I doskonale potwierdza opinię, jaką miałem o jego autorze – „człowiek genialny, lecz pycha szalona”, cytat niedokładny z pewnego klasyka polskiej literatury. Nie chce się za bardzo w tym miejscu rozpisywać o komiksie, nad którego recenzją intensywnie pracuje, dodam jeszcze tylko, że Timof wraz ze swoimi „cichymi” wykonał kawał świetnej roboty przy opracowywaniu polskiej edycji. Pozycja obowiązkowa, niekoniecznie w twardej oprawie.

7xUSA, 2xEU, 1xJAP
3xKG, 2xEgmont, 1xTimof, 1xNasza, 1xLadida, 1xHanami, 1xManzoku


Tuż poza dychą uplasował się wielki klasyk komiksu europejskiego, czyli „Arzach. Czy człowiek jest dobry?” (Moebius, Egmont, EU). Wreszcie mogłem się przekonać, że Moebius rzeczywiście „wielkim komiksiarzem jest”, mimo sporej warstwy mieszanki patyny i kurzu, która pokrywa jego dzieła. „Arzach” zestarzał się bardzo szlachetnie i oderwany od pierwotnego kontekstu, wciąż broni się jako swobodna gra wyobraźni swojego autora, narracyjna zagadka i śmiałe poszukiwanie komiksowych granic wyrazu. Z miejsca awansował na moją ulubioną pozycje w dorobku Moebiusa, dystansując „Feralnego majora/Hermetyczny Garaż” i „Szalonego Erektomana”, wydanego zresztą również w 2008 roku.

Niestety, nie udało mi się przeczytać do tej pory „Niewinnego pasażera” od Ladidy, ale wnosząc po zapowiedziach i pierwszych recenzjach jest bardzo prawdopodobne, że znalazłby się na liście, spychając w otchłań dzieło Moebiusa. Rok 2008 obfitował w znakomite tytuły i bardzo wiele z tych, które przypadły mi do gustu, nie zmieściły się na liście. W tym miejscu warto wspomnieć o czterech komiksach od Kultury Gniewu, na które ostrzyłem sobie zęby w ubiegłym roku. Kontynuacje wielkich przebojów roku 2007, czyli drugi tom „Na Szybko Spisane” Śledzia, nowe straszydło Otta, „Możemy zostać przyjaciółmi” Mawila i travelog Delisle`a z Birmy były w komplecie świetnymi komiksami, ale nie aż tak dobrymi, jak ich poprzednicy. A może się mylę i brakło im tylko elementu zaskoczenia, który wybornie wykorzystali ich poprzednicy? Może za rok będą podobać mi się bardziej?

I jeszcze kilka wyróżnień oraz przegląd najważniejszych wydarzeń mijającego roku:

Najlepszą serią mijającego roku jest „Suppli” (Mari Okazaki, Hanami, JAP). W pierwszej kategorii absolutnie bezkonkurencyjna, w drugiej wyprzedziła nieznacznie „Baśnie” i „Y”. Trochę wstyd się przyznać, ale w zeszłe wakacje próbowałem dociec, co miliony Polek, z połową krakowskiej polonistyki na czele, widzi w „Magdzie M.” I tak po prawdzie, cytując klasyka, „chuja widzi”, bo to straszna kupa jest. Ale wszystkim tym, czym „Magda M.” mogłaby się stać za sto milionów lat świetlnych, jest seria Marii Okazaki. „Suppli” to opowieść o kobiecie poszukującej miłości w ponowoczesnej rzeczywistości. Z jednej strony to wzruszający i trochę naiwny i sentymentalny romans biurowy, ale z drugiej to bardzo celna i inteligenta analiza procesów, w jakie uwikłany jest człowiek dnia dzisiejszego. Balzak się kłania w pas.


Daniel Chmielewski zaliczył najlepszy debiut na komiksowej scenie, wyprzedzając faworytów arcza, Mazola i Głowonuka. Jego „Zostawiając powidok wibrującej czerni” (Timof, PL) sporo namieszały na polskim ryneczku i chyba jest jeszcze za wcześnie by ogłaszać narodziny nowego, komiksowego artysty. Daniel dał się poznać jako twórca, który naprawdę widzi, jaki potencjał drzemie w komiksie i ma głowę pełną niebanalnych pomysłów, jak wykorzystać te możliwości. Jeszcze usłyszymy o świetnych komiksach, które wyszły spod ręki autora „Powidoku”.




Najlepszy mainstream – „Hellboy: Zew Ciemności” (Mike Mignola i Duncan Fegredo, Egmont, USA). Mocno się zdziwiłem, że taki miłośnik Rogatego, jak arcz w swoim podsumowaniu przedłożył skądinąd bardzo dobre „Authority”, które swój szczyt powinno osiągnąć w następnym albumie, nad znakomitego „Hellboy`a”. Przyznam szczerze, że co najmniej od „Zdobywcy Czerwa”, przygody En Anung Ramy zaczynały mnie nudzić, tak graficznie, jak scenariuszowo. „Zew Ciemności” zapowiada wreszcie poważne zmiany w hellbojowym uniwersum – Mignola oddał ołówek w ręce nie mniej utalentowanego Duncana Fegredo i Piekielny Chłopiec nigdy nie wyglądał tak dobrze, a sam skupił się na scenariuszu. „Hellboy” wyraźnie ciąży ku dynamicznej akcji delikatnie powleczoną estetyką horroru i, cholera, to się czyta świetnie!


Upadek Mandragory – agonia wrocławskiego edytora trwająca, co najmniej od 2007 roku zakończyła się w mijającym roku. Zapewne niewielu czytelników już pamięta, że niegdyś wydawnictwo Przemysława Wróbla, jak równy z równym, rywalizowało z Egmontem o komiksowy prymat na polskim rynku. Ba! Miało nawet własne subforum wydzielone na świętej pamięci WAKu. Popularna „Mandra” zostanie chyba zapamiętana jako oficyna, która co i rusz zmieniała swoją „politykę wydawniczą”. A zaczynała od trade`ów na licencji Top Cow, by potem, kiedy komiks amerykański był na czasie, uderzyć z kilkoma dobrymi pozycjami („100 Naboi” czy „Transmetropolitan"). Przy dobrej koniunkturze na japońszczczyznę zainwestowali w kupę średnich manhw i „Kozure Okami”, próbowali zawojować rynek „zeszytami za piątaka” i grając na sentymentach wielu czytelników zabrali się za czarno-białe reprinty klasycznych „marvelów” w twardych okładkach. Chyba tylko komiksu europejskiego się nie tykali. Groch z kapustą, Gawronkiewicz z Crainem, Ennis z Kim Byung-Jinem.

Hanami w bardzo krótkim czasie wyrobiło sobie u mnie markę, na jaką przez kilka dobrych lat pracowała choćby Kultura Gniewu. Komiksy oznaczone logiem wydawnictwa Radosława Bolałka, łykam jak pelikan, po kolei, jak leci. Jedne podobają mi się bardzo („Suppli”, „Dynia z Majonezem”), inne trochę mniej („Ikar”, „Balsamista”), a jeszcze inne – w ogóle („Wędrowiec z Tundry”, „Duds Hunt"). Na rynku pojawiła się wreszcie manga, która w pełni mieści się w zakresie moich komiksowych zainteresowań, której na rynku brakowało. Co więcej, Hanami wydaje swoje komiksy terminowo i w wysokim standardzie edytorskim, ale dodając łyżkę dziegciu do tej beki miodu – musi mocno poprawić kulejące tłumaczenie.

Portugalska inwazja pod banderą Taurus Media, której dowodził Kuba Jankowski. Z tą inwazją to może trochę przesada, bo opublikowano zaledwie dwa pełnometrażowe albumy – „Najgorszą Kapelę Świata” Jose Carlosa Ferndandesa i „Kobieta mego życia, kobieta moich snów” Pedra Brito i Joao Fazendy oraz kilka szorciaków, które można znaleźć w „Splocie” i „Ziniolu”. Muszę przyznać, że przybysze z krainy fado zafundowali naprawdę znakomite kąski, które powinny smakować miłośnikom komiksów niezależnych. I poczułem jakieś pokrewieństwo między wciąż małym i rozwijającym się komiksem w Portugalii, a jego polskim odpowiednikiem.


Seria Słynnych Polskich Olimpijczyków w moim podsumowaniu mogłaby się znaleźć najbliżej kategorii „rozczarowanie roku” (w której, nota bene, nikogo nie wyróżniłem), jednak chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie przypuszczał, że „olimpijczycy” okażą się komercyjnym czy artystycznym sukcesem. Fajnie jest móc kupować, co środę w kiosku nowy komiks i to właściwie wszystko, co dobrego, można napisać o obrazkowym projekcie „Gazety Wyborczej”.

Odejście Janusza Christy. W Sopocie, 15 listopada 2008, w wieku 78 lat roku zmarł Janusz Christa. Powszechnie zaliczany do klasyków polskiego komiksu, debiutował w 1957 roku na łamach magazynu „Przygoda”. Publikował również na łamach „Wieczora Wybrzeża”, gdzie po raz pierwszy pojawili się Kajtek-Majtek, a także w „Relaxie” i w „Świecie Młodych”, gdzie debiutowali Kajtek i Koko. Z bardziej znanych bohaterów, których wykreował Christa warto jeszcze wymienić Gucka i Rocha oraz Kajko i Kokosza. Autor ponad 30 komiksowych albumów. 31 maja 2007 roku Janusz Christa został odznaczony medalem Gloria Artis.

Za sprawą Timofa i jego milczących pomagierów na rynek powrócił odmieniony „Ziniol”. Magazyn Dominika Szcześniaka nie jest już kserowanym zinem, tylko pełnokrwistym „kwartalnikiem kultury komiksowej”. I bardzo dobrze, że taki magazyn pojawił się na polskim rynku, bo jest on zwyczajnie potrzebny. Nie zmienia to faktu, że przed Dominikiem i jego ekipą jeszcze sporo pracy, choć z numeru na numer (w mojej opinii) „Ziniol” robi się coraz lepszy. Miejmy nadzieję, że zdąży zrobić się jeszcze lepszy, zanim przestanie się go opłacać wydawać, bo pojawiły się takie głosy i to w kręgach zbliżonych do wydawcy.