Gdyby nie „Wojownicze Żółwie Ninja” Stan Sakai prawdopodobnie nie miałby szanse wypłynąć na szersze wydawnicze wody ze swoim pomysłem na królika-samuraja. Niesamowity sukces bohaterów stworzonych przez Kevina Eastmana i Peter Lairda przyczynił się do zalewu pozycji z zantromorfizowanymi bohaterami w roli głównej. Tak się złożyło, że w tym czasie Sakai myślał o zrobieniu samurajskiego komiksu z głównym bohaterami stylizowanym na legendarnego mistrza miecz z epoki Edo – Miyamoto Musashim.
Legenda głosi, że Sakai projektując postacie narysował królika z groźną miną i uszami spiętymi w kucyk. Ta postać tak bardzo mu się spodobała, że z miejsca postanowił uczynić ją głównym bohaterem nadchodzącej serii. Pierwsza historia z Miyamoto Usagim (Usagi, bo z japońskiego to znaczy tyle, co królik) opublikowana została na łamach magazynu „Albedo”, w których prezentowane były podobne historie. Historia nie wzbudziła specjalnego zachwytu wśród czytelników i krytyków, ale była na tyle dobra, że pojawiły się jej kolejne części. Był to październik 1984 roku, a ta opowieść to „Goblin z Adachigory”, która przedrukowana została w tomie „Ronin”
Sakai miał szczęście, że już wkrótce miał wybuchnąć szał na punkcie czarno-białych, niezależnych produkcji komiksowych, mocno kontestujących ówczesne popkulturowe trendy. W forpoczcie tych tytułów znajdują się „Teenage Mutant Ninja Turtles” Eastmana i Lairda, którego oryginał nie miał zbyt wiele wspólnego z popularnym również w Polsce serialem animowanym i cyklem filmów fabularnych. Dziś, nikt o takich tytułach, jak „Adolescent Radioactive Black Belt Hamsters” nikt już nie pamięta, ale „Usagiemu” udało się wybić na fali podobnych produkcji i utrzymać na powierzchni dzięki kunsztowi swojego autora.
We wznowionym przez Egmont „Roninie”, który pierwotnie został wydany przez Mandragorę, zebrano najwcześniejsze przygody Usagiego. Większość pochodzi z okresu, kiedy długouchy nie mógł pochwalić się jeszcze własnym on-gongiem i występował gościnnie we wszelakiej maści antologiach – to niejako tłumaczy ich skrótowość i lapidarność. Stan Sakai był wtedy jeszcze niewprawnym komiksiarzem, który szukał swojej drogi. W jego wczesnych pracach razi nieporadność – czy to przy konstruowaniu fabuły, gdy zbyt często ucieka w schematyzm, czy warstwie wizualnej, której brakuje jeszcze jego charakterystycznej lekkości i finezji. Pod względem warsztatu kuleje czasem perspektywa, a ruchowi brakuje dynamiki. Usagi również się zmieniał, ewoluując z silnie zaantropomorfizowanego króla w bardziej ludzką postać Zresztą, wystarczy porównać pierwszy tomik z na przykład „Daisho”, aby dostrzec kolosalną wręcz różnicę. Ale już w „Roninie” pojawiają się kluczowe dla przyszłej fabuły wątki i bohaterowie, którzy wielokrotnie będą powracali na łamach serii. Pan Hikiji zawiąże spisek mający na celu uderzenie w klan Geishu. Usagi po raz pierwszy spotka na swojej drodze swojego syna Jotaro, łowcę nagród Gena, z który przeżyje niejedną przygodę i piękna Tomoe, która stanie się dla głównego bohatera kimś więcej, niż tylko towarzyszem broni.
Choć Sakai w swojej pracy oddaje hołd klasyce, spod znaku kina Akiry Kurosawy oraz klasycznym serialom takim, jak „Samotny Wilk i Szczenię” czy „Zatoichiemu”, całymi garściami czerpiąc z utrwalonych w gatunku tradycji, to od samego początku wyraźnie widać, że nie boi się bardzo szeroko podchodzić do samurajskiej konwencji. Od samego początku w jego serii pojawiają się elementy komediowe, melodramatyczne cz grozy, które z czasem wyewoluują w kierunku samodzielnych, gatunkowych historii, z historycznym tłem i Usagim, nierzadko znajdującym się na drugim planie. Ale dla mnie akurat nie takie fabuły stanowią o sile tego, tak znakomitego przecież, tytułu. Podobnie zresztą, jak pieczołowite odwzorowanie realiów XVII-wiecznej Japonii. Rozumiem, że dla Sakai, Amerykanina urodzonego na Hawajach, w którego żyłach płynie japońska krew, ma to pewnością niezwykłe znaczenie, ale nie dla postronnego czytelnika, doceniającego rzecz jasna ogrom pracy przy materiałach źródłowych, nie jest to takie istotne. Siła „Usagiego Yojimbo” tkwi w tych opowieściach, które traktują o ściśle samurajskich sprawach. Znajduje się ona w szlachetnej prostocie z pozoru trywialnych historii o zemście i honorze, w których świszczą miecze. Wydobywa z nich całą gamę emocji. Doskonale buduje napięcie. To banał, ale najtrudniej opowiedzieć te najprostsze historie. Sakaiowi udaje się to po mistrzowsku, wychodząc poza ramy zarówno formalna, jak i estetyczne, komiksu przeznaczonego dla masowego odbiorcy. To trochę, jak z podwójnym kodowaniem u Umberto Eco, bo „Usagi” poza tym, że dla niewyrobionego czytelnika będzie świetnym, atrakcyjnym czytadłem, zadowoli również nieco bardzie wymagającego odbiorcę.
Legenda głosi, że Sakai projektując postacie narysował królika z groźną miną i uszami spiętymi w kucyk. Ta postać tak bardzo mu się spodobała, że z miejsca postanowił uczynić ją głównym bohaterem nadchodzącej serii. Pierwsza historia z Miyamoto Usagim (Usagi, bo z japońskiego to znaczy tyle, co królik) opublikowana została na łamach magazynu „Albedo”, w których prezentowane były podobne historie. Historia nie wzbudziła specjalnego zachwytu wśród czytelników i krytyków, ale była na tyle dobra, że pojawiły się jej kolejne części. Był to październik 1984 roku, a ta opowieść to „Goblin z Adachigory”, która przedrukowana została w tomie „Ronin”
Sakai miał szczęście, że już wkrótce miał wybuchnąć szał na punkcie czarno-białych, niezależnych produkcji komiksowych, mocno kontestujących ówczesne popkulturowe trendy. W forpoczcie tych tytułów znajdują się „Teenage Mutant Ninja Turtles” Eastmana i Lairda, którego oryginał nie miał zbyt wiele wspólnego z popularnym również w Polsce serialem animowanym i cyklem filmów fabularnych. Dziś, nikt o takich tytułach, jak „Adolescent Radioactive Black Belt Hamsters” nikt już nie pamięta, ale „Usagiemu” udało się wybić na fali podobnych produkcji i utrzymać na powierzchni dzięki kunsztowi swojego autora.
We wznowionym przez Egmont „Roninie”, który pierwotnie został wydany przez Mandragorę, zebrano najwcześniejsze przygody Usagiego. Większość pochodzi z okresu, kiedy długouchy nie mógł pochwalić się jeszcze własnym on-gongiem i występował gościnnie we wszelakiej maści antologiach – to niejako tłumaczy ich skrótowość i lapidarność. Stan Sakai był wtedy jeszcze niewprawnym komiksiarzem, który szukał swojej drogi. W jego wczesnych pracach razi nieporadność – czy to przy konstruowaniu fabuły, gdy zbyt często ucieka w schematyzm, czy warstwie wizualnej, której brakuje jeszcze jego charakterystycznej lekkości i finezji. Pod względem warsztatu kuleje czasem perspektywa, a ruchowi brakuje dynamiki. Usagi również się zmieniał, ewoluując z silnie zaantropomorfizowanego króla w bardziej ludzką postać Zresztą, wystarczy porównać pierwszy tomik z na przykład „Daisho”, aby dostrzec kolosalną wręcz różnicę. Ale już w „Roninie” pojawiają się kluczowe dla przyszłej fabuły wątki i bohaterowie, którzy wielokrotnie będą powracali na łamach serii. Pan Hikiji zawiąże spisek mający na celu uderzenie w klan Geishu. Usagi po raz pierwszy spotka na swojej drodze swojego syna Jotaro, łowcę nagród Gena, z który przeżyje niejedną przygodę i piękna Tomoe, która stanie się dla głównego bohatera kimś więcej, niż tylko towarzyszem broni.
Choć Sakai w swojej pracy oddaje hołd klasyce, spod znaku kina Akiry Kurosawy oraz klasycznym serialom takim, jak „Samotny Wilk i Szczenię” czy „Zatoichiemu”, całymi garściami czerpiąc z utrwalonych w gatunku tradycji, to od samego początku wyraźnie widać, że nie boi się bardzo szeroko podchodzić do samurajskiej konwencji. Od samego początku w jego serii pojawiają się elementy komediowe, melodramatyczne cz grozy, które z czasem wyewoluują w kierunku samodzielnych, gatunkowych historii, z historycznym tłem i Usagim, nierzadko znajdującym się na drugim planie. Ale dla mnie akurat nie takie fabuły stanowią o sile tego, tak znakomitego przecież, tytułu. Podobnie zresztą, jak pieczołowite odwzorowanie realiów XVII-wiecznej Japonii. Rozumiem, że dla Sakai, Amerykanina urodzonego na Hawajach, w którego żyłach płynie japońska krew, ma to pewnością niezwykłe znaczenie, ale nie dla postronnego czytelnika, doceniającego rzecz jasna ogrom pracy przy materiałach źródłowych, nie jest to takie istotne. Siła „Usagiego Yojimbo” tkwi w tych opowieściach, które traktują o ściśle samurajskich sprawach. Znajduje się ona w szlachetnej prostocie z pozoru trywialnych historii o zemście i honorze, w których świszczą miecze. Wydobywa z nich całą gamę emocji. Doskonale buduje napięcie. To banał, ale najtrudniej opowiedzieć te najprostsze historie. Sakaiowi udaje się to po mistrzowsku, wychodząc poza ramy zarówno formalna, jak i estetyczne, komiksu przeznaczonego dla masowego odbiorcy. To trochę, jak z podwójnym kodowaniem u Umberto Eco, bo „Usagi” poza tym, że dla niewyrobionego czytelnika będzie świetnym, atrakcyjnym czytadłem, zadowoli również nieco bardzie wymagającego odbiorcę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz