czwartek, 31 stycznia 2013

#1238 - PKS Speszyl: Marek Lachowicz

W cyklu PKS pokazujemy,  jak wygląda warsztat polskiego komiksiarza. Czy przypomina kuchnie, w której z najróżniejszych składników artyści według swoich tajnych przepisów wyczarowują swoje dzieła, czy raczej warsztat, gdzie w mozole ciężkiej, codziennej pracy wykuwane są zeszyty i albumy, a może coś jeszcze innego? Zobaczycie sami! A jeśli jesteś twórcą i chciałbyś zaprezentować zacisze swojej pracowni - zgłoś się do nas! Dziś przed nami... Marek Lachowicz! 

Ten sam, który ostatnio wraz z Tomaszem TJFK Kuczmą stworzyli album "Człowiek Paroovka. Gorące głowy". To zeci wydany nakładem Kultury Gniewu komiks tej spółki twórczej. W przeciwieństwie jednak do poprzednich, czyli "Człowieka Paroovka vs. Grand Banda" i "Dorysuj mu wąsy", to już nie tylko zbiór krótkich komiksowych opowieści. Tym razem łączą się one w jedną historię pełną hitchcockowskiego suspensu, zaskakujących zwrotów akcji, humoru oraz pojedynków z superłotrami! Wśród adwersarzy Parówki znajdą się między innymi Liga Pogromców Robotów, magister Szczut czy Człowiek Żelazko. By zwycięsko wyjść z opresji, nasz bohater nie tylko będzie musiał odkryć, kto na barze „Bara” zostawił napis „zabójcy parówek!!!”, ale także stanąć pewnej nocy na dachu magla i poznać sekret trójwymiaru!

A teraz zobaczcie w jaki sposób powstają paroovki:

środa, 30 stycznia 2013

#1237 - The Very Best OFF the Ziniols: Greatest Hits vol.1

Nigdy nie miałem szczęścia zetknąć się z kserowanym „Ziniolem” (czy też „Ziniem”), gdy ten ukazywał się w latach 1998-2005. Lektura pierwszego tomu „The Very Best OFF the Ziniols: The Greatest Hits vol.1 1998-2005” nie była więc dla mnie podróżą sentymentalną, tylko wycieczką w nieznane rejony komiksowej historii.

Zamojsko-lubelski magazyn redagowany przez Dominika Szcześniaka znany jest mi jedynie z jego sieciowego wcielenia i z restartu pod timofową banderą. No i z obfitych owoców, jakie wydał. Zasługi „Ziniola” dla dzisiejszego komiksowa są niezaprzeczalne. Na jego łamach wykuwał się warsztat twórców nierzadko stanowiących o obliczu współczesnego komiksu polskiego. Wspomniany Szcześniak, Mateusz Skutnik, Maciej Pałka, Marek Turek, Rafał Szłapa, Otoczak, Rafał Trejnis – wszyscy oni, w mniejszym lub większy stopniu współtworzyli kserowaną legendę komiksowego podziemia. Ich prace - „Blaki”, „Fastnachspiel”, „Morfołaki”, Bi-Bułka”, „Waciane Kaffliki Żyttu”, „Przygody Leszka” czy „Dom żałoby” - to serie, które publikowane były w "Z", aby potem ewoluować w stronę serii czy pojedynczych albumów. Nie wiem czy nie będzie to zbyt odważna teza, ale wydaje mi się, że obok ze wszech miar kultowego „Produktu” to właśnie „Ziniol” (obok nieco zapomnianego dziś „AQQ”) był największym inkubatorem talentów, które dziś mogą lśnić pełnym blaskiem.

Pomysł na zebranie w jednym, grubym tomiku tego, co najlepsze z tych 40 numerów sam w sobie jest znakomity, ale z dzisiejszej perspektywy trudno mi krytycznie oceniać komiksy, uchodzące niegdyś za największe przeboje „Ziniola”. I tak na przykład purnonsensowy i pornograficzny „Mocz w zupie” tercetu Wojda/Szcześniak/Pałka nijak mnie nie przekonuje, podobnie, jak „Latające szlugi” Szcześniaka solo, będące dla mnie kuriozum nie lada. Po latach nie dorastają do swojej zinowej legendy albo moje oczekiwania były zbyt wygórowane. Natomiast absolutnie znakomicie prezentuje się wczesne wcielenie „Blakiego”, zupełnie inne od tego, którą poznaliśmy w wydaniach zbiorczych. Bardziej odjechane, bardziej dziwaczne, formalnie nieokrzesane, w wykonaniu nieopierzonego jeszcze Skutnika. I dłuższe, bo licząca dobre 40 stron – choćby dla tego komiksu warto sięgnąć po ziniolową składankę. Tego, że „Blaki” będzie dobry mogłem się spodziewać, ale prawdziwym ciosem obuchem w łeb były dla mnie prace Mateusza Liwińskiego i Andrzeja Śmieciuszewskiego w ramach jednoplanszówek (choć nie zawsze) „Rosencranz i Santana”. Niepoprawne, osobliwe, ekscentryczne, niekiedy na granicy hermetyczności, często absurdalne, nierzadko okropnie śmieszne i w stu procentach undergroundowe. Trzeba się samemu przekonać.

Myślę, że twórcze poszukiwania Liwińskiego i Śmieciuszewskiego mogą być swoistym pars pro toto całego magazynu – rzeczy przysłowiowo jadące po bandzie, eksperymentalne, obsceniczne, dziwaczne, przekraczające granice nie tylko dobrego smaku, momentami niezjadliwie dla przeciętnego czytelnika „Thorgali” czy „Kaczora Donalda”. Myślę, że taka mogła być specyfika „Ziniola”. W przeciwieństwie do „Maszina” czy „Mydła” formalnie mniej skomplikowana, w porównaniu do „Profanum” mająca gdzieś „przeciętnego” i „masowego” odbiorcę i nie stawiająca na humor tak mocno, jak w przypadku „Jeju” czy nieodżałowanego „Kartonu”.

Pierwszy wolumin „Ziniolsów” był jednocześnie debiutanckim komiksem Wydawnictwa Ważka na naszym rynku. I do edytorskiej jakości edycji trudno się przyczepić. Wszystko jest w najlepszym porządku. Warto dodać, że żadna z praca obecnych w antologii nie była poddana procesom remasteringu, dzięki czemu poszczególne ko,miksu zachowały swój specyficzny undergroundowy posmaczek.

„The Very Best OFF The Ziniols: Greatest Hits vol.1 1998-2005” ucieszy przede wszystkim najbardziej hardkorowych fanów polskiego komiksu. To album o dużej wartości poznawczej, będący lekcją z komiksowej historii. Ten zapis pewnej epoki został podrasowany komentarzami redaktora naczelnego, pokazującego „Ziniola” od kuchni, ale i w nieco sentymentalnym tonie.

#1236 - Smutek miłości

Jednym z powodów, dla których postanowiłem przedstawić Wam wydany już niemal dekadę temu „Smutek miłości”, jest wrażenie, że znakomita książka autorstwa Frederica Pajaka (rysownika i pisarza, redaktora naczelnego pisma „L’Imbécile de Paris” skupiającego rysowników i satyryków) nie została u nas doceniona i, sądząc po niemal całkowitym braku recenzji na portalach literackich, przeszła przez nasz rynek niezauważona i niezrozumiana.
Nic nie wskazuje też na to, żeby w samym środowisku komiksowym ktoś się jej bliżej przyjrzał – a szkoda, bo mam wrażenie, że tu znalazłaby podatniejszy grunt. Forma narracji, jaką obrał Pajak, jest połączeniem rysunku – nierzadko będącego reprodukcją czy to fotografii, czy obrazu – z esejem i osobistą, autobiograficzną prozą. Na każdej stronie przedstawia grafikę i akapit tekstu. Nierzadko jedno nie jest tematycznie związane z drugim, lecz mimo to obie płaszczyzny funkcjonują w symbiozie.

Sprowokowało mnie też zrządzenie losu, które sprawiło, że zetknąłem się z twórczością Pajaka niemal równocześnie co z podejmującym podobny temat komiksem „Kiki z Montparnasse’u” (dostało mu się ode mnie na łamach Kolorowych Zeszytów), wydanym niedawno przez Kulturę Gniewu. Rozgrywająca się w początkach zeszłego wieku powieść graficzna Catela i Bocqueta traktuje o słynnej paryskiej muzie, natomiast kanwę głównej części „Smutku miłości” stanowi opowieść o przedstawicielach francuskiej bohemy tamtego okresu z Guillaumem Apollinairem na czele. Pozornie obie publikacje mają ze sobą dużo wspólnego. Książka Pajaka jest jednak przeciwieństwem „Kiki”, która jawi mi się jako skonwencjonalizowana narracyjnie i pozbawiona wartości artystycznej, a do tego – celując w gusta współczesnego czytelnika, którego raczej interesuje, kto przed kim majtki ściągał, niż to, co kto wartościowego robił – w warstwie fabularnej marginalizuje twórczość występujących w komiksie artystów. Natomiast w „Smutku miłości”, mimo że autor często opowiada o uczuciu lub jego braku, to właśnie prace wspomnianych artystów stanowią dlań rdzeń, punkt wyjściowy do przedstawienia nierzadko tragicznych losów malarzy i poetów. Występuje tu również pewien bohater, którego obecności w „Kiki de Montparnasse” najbardziej mi brakowało, mianowicie: „Paryż, miasto rozrywek i przyjemności, w którym cztery piąte mieszkańców umiera ze smutku”.

Stwierdzenie „to nie jest komiks”, które autor zawarł we wstępie, działa na publicystę związanego z tym medium jak płachta na byka. Oczywiście odżegnanie się Pajaka od komiksu może wydawać się zachowawcze, ale trafniejszą diagnozą będzie chyba stwierdzenie, że próbuje dla siebie znaleźć niszę (no cóż, we Francji tworzenie komiksu może nie być dostatecznie oryginalnym zajęciem dla artysty). Faktycznie, nie sposób jego twórczości odmówić oryginalności i polotu. Osobiście czuję jednak w jego deklaracji pewną niekonsekwencję, bo nie zaprzecza nigdzie temu, że napisał książkę –a formule „Smutku Miłości” jest jednak bliżej do komiksu niż do literatury. Pozornie sekwencyjności niewiele tu znajdziemy – z drugiej jednak strony, gdy jeden po drugim cytuje abstrakcyjne obrazy Mondrianiego i dopełnia je komentarzem w dolnej części planszy, mamy wrażenie niesamowitej płynności narracyjnej. Snując opowieść i zestawiając ją z portretami przypadkowych osób, osiąga spójność i utrzymuje znakomity rytm. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że dla niego owo połączenie tekstu z obrazem wydaje się niezwykle naturalne – tak naturalne, jak dla twórcy komiksu.

Na przekór deklaracjom Pajaka jego nonszalancki nie-komiks pozwala patrzeć na medium przez inny pryzmat. Przykładowo zestawienie jego twórczości z „Podejdź bliżej”, wydanym niedawno przez Centralę debiutem niemieckiej artystki Line Hoven, uwypukla potencjał, jaki kryje się w jej pomysłach na opowiadanie obrazem. Pokazuje, ile jeszcze można wykrzesać z narracji prowadzonej za pomocą archiwalnych zdjęć, dokumentów, martwej natury. Co prawda w tzw. komiksie eksperymentalnym nie takie rzeczy się robi, ale dziś, w kontekście nieszczęsnych dyskusji o story-arcie, niegdyś niezauważona przez publicystykę książka Pajaka jawi mi się jako rzecz szczególnie godna uwagi. Bo jeśli zignorujemy protesty twórcy i spojrzymy na „Smutek miłości” jako na komiks, to otrzymamy przykład artysty, który odżegnując się od charakterystycznych dla medium sposobów narracji, tworzy coś (przynajmniej pozornie) świeżego, interesującego, a na poziomie formalnym pozbawionego bełkotu, który cechuje wiele quasi-komiksowych prac tworzonych przez ludzi nie zaznajomionych z tą dziedziną. To rodzaj opowieści graficznej, która, mimo że nie mogłaby funkcjonować w przestrzeni galeryjnej, ma w końcu szansę trafić w gusta obu środowisk, których bratanie postulował w swojej książce Sebastian Frąckiewicz – komiksowego i miłośników sztuki. Bo w gusta czytelników tzw. „dobrej literatury” najwyraźniej nie trafił – a to, czy jest to komiks, sorry-art, czy literatura, jest w tym przypadku naprawdę sprawą drugorzędną.

Tekst pierwotnie opublikowano na łamach magazynu Kazet

wtorek, 29 stycznia 2013

#1235 - Low Moon

Jasona polskiemu czytelnikowi przedstawiło Taurus Media, wydając w krótkim odstępie czasu – co zdarza się na naszym rynku niezwykle rzadko – aż cztery jego komiksy. Z albumów tych wyłonił się obraz niezwykle dojrzałego artysty skutecznie operującego minimalizmem. Jego prace, z jednej strony przynoszące skojarzenia z gazetowym stripem, z drugiej z egzystencjalnym kinem, zgarniały bardzo pozytywne recenzje nawet poza środowiskiem komiksowym. 

Niestety, po tym sporym jak na polskie warunki wysypie, zaległa cisza i mimo wcześniejszych zapowiedzi próżno szukać w katalogach wydawców nowych tytułów sygnowanych przez Jasona. Zastanawiałem się dłuższy czas, czy może mimo zachwytu krytyki artysta po prostu nie trafił w gusta polskich czytelników, ale śledząc blogi i fora natykam się zazwyczaj na pozytywne opinie. Jakiś czas temu wypłynęła za to informacja, że powód jest prozaiczny – rosnące kursy walut spowodowały, że wykupienie kolejnych licencji stało się nieopłacalne. Nie czekałem już dłużej i zaopatrzyłem się w „Low Moon” – kilkusetstronicowy zbiór komiksów Jasona wydany przez Fantagraphics.

Album otwiera „Emily Says Hello” – dekadencka, niepokojąca miniatura noir, zaaranżowana tak, by przypominała kameralny film rozgrywający się w jednym pomieszczeniu. To komiks mogący być wizytówką potęgi, jaka drzemie w pracach Jasona. Za pomocą kilkudziesięciu paneli autor rozrywa serce czytelnika na strzępy. Drugą opowieścią jest publikowany na łamach „Timesa” „pierwszy w historii western szachowy”, tytułowy „Low Moon”. Autor zmienia tonację, kierując się w stronę komediowej, ale niepozbawionej głębi parafrazy „W samo południe”. To jego kolejny popisowy numer – za pomocą prostej historii potrafi ukazać skomplikowane stosunki międzyludzkie. Następną odsłoną jest znakomicie skonstruowany i przewrotnie odnoszący się do filmowego montażu równoległego hitchcockowski thriller, korespondujący ze swoim enigmatycznym tytułem „&”. Do klasyki kina odwołuje się też w prześmiewczym, ale niesamowicie trafnym „Proto film noir”. Album zamyka historia z bardzo dosłownie zastosowanymi elementami SF, która tak naprawdę opowiada o braku bliskości między ludźmi i niemożności pogodzenia się ze stratą. Mimo że to nie najlepsza z wszystkich zawartych w „Low Moon” prac, to jej gatunkowe tło najbardziej kontrastuje z treścią, przez co uwypukla intencje twórcy. Jasona nie interesują wielkie, spektakularne tematy – coś z pozoru tak efektownego jak podróż w kosmos jest tylko pretekstem, bo tak naprawdę liczą się dla niego wewnętrzne dramaty jednostek, co sprawia, że bardzo zbliża się emocjonalnie do swojego czytelnika. Trzeba przy tym zaznaczyć, że mimo tego, że mistrzowsko gra na naszych uczuciach, to nigdy nie popada w tani, hollywoodzki sentymentalizm czy moralizatorstwo.

Jason w swojej twórczości bardzo chętnie obnaża kinofilskie zapędy. „Low Moon” jest właśnie zbiorem tego typu prac. Cechą łączącą wszystkie zawarte tu historie jest gatunek. Jego komiksy to jednak twory stricte artystyczne, korzystające z konwencji w taki sposób, w jaki użyli jej Jerzy Kawalerowicz w „Pociągu” albo Cassavetes w „Zabójstwie chińskiego maklera”. Odwoływanie się do podstawowych gatunkowych paradygmatów – pojedynków, męskiej przyjaźni (western), zbrodni, zdrady (noir) czy pozaziemskich cywilizacji i podróży w kosmos (SF) jest tylko punktem wyjścia, bo Jason chce nam zazwyczaj opowiedzieć o czymś zupełnie innym, bardziej skomplikowanym i bolesnym. Wyjątek w tym zbiorze stanowi „Proto film noir” – jako jedyny z całej kolekcji wydaje się być tylko zabawą z czarnym kryminałem i nie posiada egzystencjalnego ciężaru – ale trzeba zaznaczyć, że nabiera go w kontekście innych zawartych tu opowieści.

Narracje Jasona są proste, ale obdarzone przekonującym, wyważonym, inteligentnym stylem. Dialogi stosuje bardzo oszczędnie, a monologów wewnętrznych w jego komiksach nie uświadczymy wcale. Mimo różnic gatunkowych, jakie znajdziemy w poszczególnych odsłonach, ostatecznie do rąk dostajemy zbiór prezentujący całkiem spójną myśl – studium człowieka próbującego walczyć z losem, ale koniec końców zawsze przegranego. Podobnie ma się sprawa z warstwą graficzną. Z mordek bardzo konsekwentnie i niezmiennie rysowanych oszczędną kreską post-disnejowskich animorfów (porównywanych często do Bustera Keatona) bije szczerość, prawda, jaką spotkać możemy na twarzach aktorów naturszczyków. Mimo że Jason często bywa dla swoich bohaterów okrutny, to nie stawia się w pozycji wszechmogącego demiurga. Jest w tych komiksach duża doza współczucia i głębokiego zrozumienia dla człowieczeństwa – znajdziemy tu coś, co zbliża poetykę jego prac do twórczości Toma Waitsa. Szukając innych analogii, umiejscowiłbym je między wczesnym kinem Jima Jarmuscha a wierszami i miniaturami Charlesa Bukowskiego. Podobnie jak oni, Jason nie odwołuje się do symbolizmu i natchnionych poetyckich metafor – język jego komiksów jest bardzo prosty, ale przy tym dotykający sedna sprawy. Często poruszany temat bezsensowności działań jednostki przywodzi mi też na myśl wczesne arcydzieło Krzysztofa Kieślowskiego „Spokój”.

Pisząc o Jasonie używałem głównie porównywań ze świata filmu. Muszę jednak przyznać, że – pomijając takie oczywistości, jak to, że stosuje kojarzącą się z Hergém technikę ligne claire – osobiście trudno byłoby mi zestawić go z jakimkolwiek znanym mi twórcą komiksowym. Zapewne połączenie oryginalności stylu z uniwersalnością przekazywanych treści stało się kluczem do jego światowego sukcesu. Mimo tego, że Jason pochodzi z Norwegii, to na hermetycznym amerykańskim rynku w ciągu zaledwie dekady od pierwszej publikacji uzyskał status artysty stawianego w jednym szeregu z Danielem Clowesem, Charlesem Burnsem czy Jimem Woodringiem. Nie dziwię się, sam uważam go za jednego z największych mistrzów współczesnego komiksu – ale daleko mi do bezkrytyczności. Znając już sporo jego prac, wiem, że zdarzają mu się słabsze historie. Sam artysta zafascynowany jest mocno francuską nową falą i w wywiadach przyznaje, że tak jak przedstawiciele tego filmowego nurtu, lubi improwizować w czasie tworzenia – co w jakiś sposób musi odbijać się też na jakości. Nie każdy eksperyment jest w końcu udany, tak jak nie każdy dźwięk jest trafny podczas jazzowej improwizacji. Akurat „Low Moon” się to nie tyczy i wszystkie zaprezentowane tu historie są wysokiej próby. Jeśli tak jak ja tęsknicie za pracami Jasona, sięgnijcie po ten zbiór. To obok „Pssst!” i „Stój!” najlepszy jego album, jaki trafił w moje ręce.

Tekst pierwotnie opublikowano na łamach magazynu Kazet

#1234 - Niedźwiedź, kot i królik

„Niedźwiedź, kot i królik” to dziwny komiks, ale gdyby się nad tym zastanowić, czy nie wydaje się dziwne także to, że mamy ręce, palce, twarz, z której wydobywają się dźwięki, i że za ich pomocą się porozumiewamy? Tytułowa historia nie jest wcale dziwniejsza niż cały rodzaj ludzki – jego sny, baśnie, podania, mity, religie i legendy. Jest w tym komiksie duży pierwiastek szamanizmu, dążenia do iluminacji, odwiecznego pytania człowieka o istnienie Boga. W sekwencjach złożonych z onirycznych obrazów Marii Rostockiej zaklęto opowieść o szukaniu Graala. Bardzo ciekawą rolę odgrywa tutaj słowo: dar Boga, synonim człowieczeństwa, inteligencji, wolnej woli.
Scenariusz został napisany tak, by wydobyć cały potencjał tkwiący w obrazach Rostockiej, co sprawia, że poetyka komiksu wpisuje się w psychodeliczno-eksperymentalny nurt sztuki sekwencyjnej, sytuujący go gdzieś w pobliżu „Arzach” Moebiusa. Warstwa narracyjna pozbawiona jest jednak formalnej ekwilibrystyki. Prawda jest taka, że mimo zrozumienia i wykorzystania przez twórców roli piktogramu (postacie zresztą porozumiewają się za ich pomocą, zamiast używać klasycznego języka, co może też być jednym z kluczy do odczytywania sensu tej historii) jest to komiks do oglądania i wewnętrznego przeżywania, a nie do czytania i szczegółowego analizowania. Autorzy postawili na atmosferę, pozostawiając czytelnikowi sporą przestrzeń do samodzielnej interpretacji.

W warstwie graficznej „Niedźwiedź, kot i królik” przypomina często prace Tora Lundvalla: na ogromnych planszach widzimy przemykające przez las człekokształtne postacie o głowach zwierząt. Komiks w całości stworzono techniką malarską. Został wydany w olbrzymim formacie, co sprawia, że, gdy przypatrujemy się poszczególnym kadrom, możemy nawet dostrzec fakturę w miejscach, gdzie grubiej nałożono farbę.
Niedoświadczeni twórcy, mający aspiracje tworzenia komiksu artystycznego, często zapominają o tym, by mierzyć siły na zamiary, wykazują się ignorancją i niezrozumieniem języka medium. Wyważają otwarte drzwi i zaplątują się w formę, ostatecznie licząc na to, że braki w warsztacie zasłonią awangardowością. Rostockim tylko na początku zdarza się kilka potknięć: na niektórych planszach czuje się jakąś nieporadność, problemy z osią akcji. Jednak im dalej w las, tym ich wizja i narracja klarują się coraz bardziej, sprawiając, że zamiast z udanym debiutem, obcujemy z dojrzałym dziełem i zarazem jednym z najciekawszych albumów 2012 roku. Komiksy malarskie to specyficzny sposób wyrazu. Maria Rostocka poczuła się w tej formie tak dobrze, że zaczęła nawet wykorzystywać charakterystyczną dla tego typu prac ułomność – brak dynamiki – jako środek artystyczny.

Mimo pięknej warstwy graficznej „Niedźwiedź, kot i królik” nie jest albumem, którego lektura ma sprawiać przyjemność, i grupa jego odbiorców w polskim środowisku komiksowym jest dość wąska. Ze względu na to, że jest to komiks z aspiracjami, malkontenci mogą uznać go za wydumany, pretensjonalny i silący się na artystyczność. Wszystko przez to, że to twór niejednoznaczny w interpretacji, nieschlebiający przeciętnemu odbiorcy, przepełniony alegorycznością, lękiem i pytaniami wydobytymi z podświadomości. Na szczęście „Niedźwiedź, kot i królik” może z powodzeniem trafić do czytelników spoza branżowego getta – miłośnicy psychodelicznych filmów Alejandra Jodorowsky’ego i starej szkoły animacji eksperymentalnej powinni być nim urzeczeni. Jestem jednak pewien, że większość czytelników minie się z jego ideą i uzna go za dziwoląga. Nie będę polemizował z tą tezą, bo nie miałoby to sensu, zaznaczę tylko, że to piękny dziwoląg.

poniedziałek, 28 stycznia 2013

#1233 - Komix-Express 172

Faza Druga, czyli cykl filmów Marvel Studios, którego zwieńczeniem będzie kontynuacja "Avengers" jest już w pełni rozplanowana. Rozpocznie się niebawem wkrótce, bo wraz z premierą "Iron Mana 3" czwartego maja 2013 roku. Dom Pomysłów nie ryzykuje wiele zakładając, że kolejne produkcje okażą się sukcesem i zabiera się za pracę na tytułami wchodzącymi w skład Phase Three. Szef studia Kevin Feige potwierdził, że obok "Ant-Mana" Edgara Wrighta, jednym z pierwszych tytułów Fazy Trzeciej będzie "Doctor Strange`a". O kinowym debiucie Sorcerer Supreme mówiło się już od jakiegoś czasu - już w lecie 2010 roku zakontraktowano Thomasa Donnelly`ego i Joshuę Oppenheimera do przygotowanie scenariusza. Pojawiła się wtedy koncepcja tworzenia filmu o relatywnie niskim budżecie (do 20 do 40 milionów dolarów), poświęconego mniej znanym bohaterom i Strange miał być częścią tej inicjatywy. Przy obecnych budżetach Marvel Studios tak koncepcja zostanie pewnie odesłana do lamusa. Feige chciałby, aby Faza Trzecia była zupełnie inna od dwóch pozostałych. Marvel stawia wyraźnie wyraźnie na dywersyfikację swoich produkcji i wydaje się, że jest to jak najbardziej rozsądny krok - bo przecież blockbustery w stylu "Avengers" mogą się znudzić i widzowie będą chcieli czegoś innego. "Ant-Man" i "Doktor Strange" mają to zapotrzebowanie zaspokoić. Oba filmy zapoczątkują trzecie uderzenie w 2015 - jakie inne pozycje będą im towarzyszyć? "Black Panther" od dwóch lat ma już scenarzystę i wydaje się oczywistym wyborem. Swego czasu "The Runaways" byli bardzo blisko swojej ekranizacji, ale nic z tego nie wyszło. Wśród kandydatów wymienia się również Luke`a Cage`a i Iron-Fista. ale nie zdziwiłby się, gdyby Marvel zdecydował się na jakąś zupełnie zaskakująca markę (tak, jak to było w przypadku "Guardians of the Galaxy").

Znamy już zwycięzców 6. edycji konkursu na komiks o Powstaniu Warszawskim - najlepszą pracę podejmująca temat "Po/Powstaniu" okazał się autorski komiks Zofii Mróz zatytułowany "Na szczęście". Jury oceniło go wyżej, niż prace jednego z najwybitniejszych współczesnych komiksiarzy, Jacka Frąsia, który ze swoim "PoPo Show" zajął miejsce drugie oraz komiks duetu Łukasz Bogacz-Roman Gajewski "Kwestia Podejścia", który zajął najniższe miejsce na podium. Oprócz trzech najlepszych prac wyróżniono również pięć innych komiksów, a dwie specjalne nagrody przyznał członek jury, reżyser Wojciech Smarzowski. Oto pełna lista nagrodzonych:

I miejsce – "Na szczęście" – scenariusz i rysunek Zofia Mróz
II miejsce – "PoPo Show" – scenariusz i rysunek Jacek Frąś
III miejsce – "Kwestia Podejścia" scenariusz Łukasz Bogacz, rysunek Roman Gajewski

Wyróżnienia:
"Knajpa morderców" – scenariusz i rysunek Agata Lędźwa.
"Przed świtem" – scenariusz i rysunek Krzysztof Remiszewski.
"Odsiecz Warszawska" – scenariusz i rysunek Tomasz Wilk.
"Ucieczka w nieznane" – scenariusz Maciej Jasiński, rysunek Tadeusz Raczkiewicz.
"Bohaterowie" – scenariusz i rysunek Zofia Łaska.

Wyróżnienie i wyróżnienie specjalne za scenariusz:
"Psia Krew" – scenariusz Monika Golińska, rysunek Leszek Goliński.
"Bałwanek Warszawski" – rysunek i scenariusz Radosław Ruciński.

Prace nad projektem "Lust Boat" wciąż trwają, ale jego tajemniczy autorzy, ukrywający się pod pseudonimami au i gdi, zdradzili szczegóły dotyczące wydania papierowego. Nie są one jeszcze stuprocentowo pewne. Pierwszy zeszyt serii ma ukazać się w przedsprzedaży. Będzie kosztował 25 złotych (wysyłka jest już doliczona), za które dostaniemy 48 kolorowych stron. Oprócz samej historii w albumie znajdą się szkice, step-by-step proces tworzenia stron, oryginalne opowiadanie, na którym został oparty scenariusz oraz bonusy od Ojca Rene. Tak, spodziewajcie się grubych kutasów w męskich dupach i ustach. Nakład w przedsprzedaży musi wynieść 150 egzemplarzy. Premiera przewidziana jest na maj i odbędzie się na Komiksowej Warszawie.

Już wkrótce swoją premierę będzie miał pierwszy tom serii "Za Imperium" Merwana Chabane`a i Bastiena Vivèsa. "Honor" ukaże się w lutym, ale już można zdobyć go w przedsprzedaży - do 10.02. cena albumu wynosi tylko 29,90 złotych, zamiast okładkowych 34,90 i jak zwykle w przypadku poznańskiego wydawnictwa - nie trzeba płacić za przesyłkę. Przyznam, że jest to tytuł na który czekam z wyjątkową niecierpliwością. Liczę, że stanie się on takim samym przebojem, jaki był "Goiliat" i Tom Gauld w roku ubiegłym. A tak przedstawia się opis "Honoru":

Imperium jest u szczytu swojej potęgi. Żadna armia świata nie jest w stanie przeciwstawić się niepokonanym legionom. W tym czasie kapitan Glorim Cortis otrzymuje rozkaz od Cesarza, aby udać się ze swoim elitarnym oddziałem na niezwykłą misję, która ma zapoczątkować nową epokę: poszukiwanie nieodkrytych terytoriów poza granicami Imperium. Jeśli dotychczas Bastien Vivès prezentował swój ilustratorski i narracyjny talent raczej w krótkich historiach, to tym razem udowodnił, w liczącej trzy tomy, współpracy z Merwanem, że posiada spektakularny warsztat.

Powoli, powoli krystalizuje się program Bydgoskiej Soboty z Komiksem. Lokalny konwent organizowany 23 marca ugości Tony`ego Sandovala. Meksykański rysownik pojawi się w Polsce, aby promować kolejny już po "Wybrykach Xinophixeroxa", "Nokturno", "Trupie i sofie" album swojego autorswa, a będzie nim "Doomboy". Komiks ukaże się nakładem wydawnictwa Timof i cisi wspólnicy. Inną premierą bydgoskiej imprezy będzie "X2" Daniela Grzeszkiewicza i Dariusza Cybulskiego. Ten tytuł już dwa lata czeka na swoją premierę - oficjalnej nigdy jej nie miał, a jego niewielki nakład (próbny?) rozszedł się bardzo szybko. W czasie BSzK dostępna będzie nowa edycja, a Grzeszkiewicz będzie bohaterem jednej z wystaw.

W ten sam weekend, w Poznaniu odbędzie się jeden z największych konwentów fantastycznych w naszym kraju - Pyrkon. Jego organizatorzy zapowiadają atrakcje przeznaczone również dla komiksiarzy i do tej pory w programie pojawiły się dwa punkty, którymi mogą być zainteresowani.

W czasie konwentu będziecie mogli spotkać Ilonę Myszkowską, znaną bardziej pod pseudonimem Kobieta-Ślimak, oraz Karolinę Burdę, w sieci podpisującą się jako Kariolka. Ilona Myszkowska zasłynęła webkomiksem "Chata Wuja Freda". Jego popularność sprawiła, iż w 2012 roku ukazały się trzy papierowe albumy autorstwa Kobiety-Ślimak: "Ślimacze Opowieści", "Ślimacze Opowieści 2. Miłość i patologia" oraz "Chata Wuja Freda. (Prawie) trzy lata absurdu". Niedawno zaczął ukazywać się kolejny webkomiks według scenariusza Ilony, tym razem rysowany przez Kiciputka, zatytułowany "Barwy Biedy". Karolina Burda najbardziej kojarzona jest z komiksem "WydawNICtwo". Wcześniej rysowała także "Jebudubu", "Skryptorium Kawerny" oraz "Serialową kreskę" – ostatni z komiksów według scenariusza Jakuba Ćwieka.

Timof ujawnił jaki komiks będzie "marcową nowością z Portugalii" w jego ofercie. "Nieskończona miłość, którą do ciebie czuję i inne historie" Paulo Monteiro to album, który w 2011 roku zdobył na Festiwalu Komiksu w Amadorze tytuł Najlepszego Albumu Portugalskiego. Zapowiada się co najmniej ciekawie. Inną, zapowiedzianą przez warszawskiego edytora nowością ma być książka Barta Beaty'ego zatytułowana "Comics vs Art". Tak się złożyło, że kiedy Timof ogłosił, że w 2013 ukaże się jej Polska wersja, Sebastian Frąckiewicz na swoim blogu popełnił jej obszerną recenzję. Z innych, drobnych informacji warto wspomnieć o tym, że niestrudzony Sławomir Lewandowski pracuje nad kolejnym komiksem. "Dobro i zło" ma ukazać się w tym samym czasie, co kolejna odsłona jego westernowej serii. A tymczasem w planach Wydawnictwa Komiksowego znalazł się album znanego z "Kobiet" (polskie wydanie - Kultura Gniewu) Yoshihiro Tatsumiego "A Drifting Life". Komiks miałby mieć swoją premierę w przyszłym roku.

Koniec "Rise of the Third Army" to jednocześnie początek "Wrath Of The First Lantern" - jak widać w świecie Zielonych Latarni wszystko rozgrywa się od eventu, do eventu. W tym przypadku jednak znacznie mniejszego, bo ograniczającego się zaledwie do dwóch serii - "Green Lantern: New Guardians" oraz "Green Lantern Corps". Po nieudanej próbie zniszczenia wolnej woli w szeregach Korpusu porażka Strażników spowodowała uwolnienie Pierwszej Latarni. First Lanterna można policzyć w poczet licznych pomyłek Strażników, bo to kolejne zagrożenie dla całego kosmosu DC. Crossover rozpocznie się w 17. numerach "GLC" Petera Tomasiego (premiera - 13 luty) i "GL: NG" Tony`ego Bedarda (z 20 lutego). Obaj scenarzyści zapewniają, że ich historia będzie nieco różna od tego, co można było przeczytać ostatnio na kartach komiksów z uniwersum Latarników. Zamiast epickich starć pomiędzy kosmicznymi armiami, "Wrath Of The First Lantern" ma bardziej skupić się na poszczególnych bohaterach i ich emocjach. Oprócz Guy`a Gardnera i Kyle`a Raynora, dla których przewidziano główne role w tej historii, swoją cegiełkę w tym przedstawieniu ma dołożyć również Carol Ferris.

piątek, 25 stycznia 2013

#1232 - Zamach na prezydenta

„Zamach na prezydenta” to kolejny komiksowy zeszyt autorstwa Sławomira Lewadowskiego. I tak, jak poprzedni – „Mikrokosmos. Mały zbiornik komiksowy” – został wydany przez Wydawnictwo Ważka z Tylicza. Podobno, bo informacji o tym, że Ważka jest wydawcą próżno szukać na karach publikacji, w książce nie ma żadnej stopki, loga wydawnictwa, daty i miejsca wydania, numeru ISBN.  
Jest okładka, dwie czyste kartki oraz czterdzieści osiem kolorowych (sic!) plansz. Nie jestem pewien, ale mam wrażenie, iż jest to świadomy zabieg (komunikat) ze strony autora i wydawnictwa. Odczytuję go tak: Liczy się tylko historia, którą ma do opowiedzenia autor.

Dodatkowo nie należy zapominać, że „wyrósł” on z undergroundu, gdzie zasadniczo nie zwraca się uwagi na takie banalne szczegóły. Lewandowski, swoim kolejnym albumem, daje do zrozumienia, że nie ma zamiaru tego undergroundu porzucać na rzecz „oficjalnego obiegu” (używam tego określenia na zasadzie wytrychu, skrótu myślowego).

Czym jest „Zamach na prezydenta”? Mówiąc jednym słowem: gawędą. W omawianym zeszycie (chyba pierwszym epizodzie, może będą następne, bo historia nie zostaje opowiedziana do końca, a w ostatnim kadrze widnieje skrót „c.d.n.”) głównym bohaterem jest płatny morderca, który w pierwszym kadrze zwraca się do słuchacza/czytelnika: „Witam”. I dalej: „Opowiem ci o pewnym bardzo dziwnym kraju który miałem okazję poznać”. Pierwsza plansza kończy się słowami: „A więc było to tak…”. I trzeba przyznać narratorowi (i, oczywiście, autorowi), że opowiadać to on potrafi.

A kraj, w którym miał do wykonania zlecenie (nie trudno wykombinować, że chodzi o zabicie, aktualnie sprawującego urząd, prezydenta) bezimienny kiler, jest faktycznie kuriozalny. Nie mam zamiaru zdradzać szczegółów, co tak osobliwego jest w zleceniu i w prezydencie, ale zapewniam ze strony na stronę jest dziwniej. I wcale nie chodzi o ufoludki czy jakieś inne paranormalne sytuacje. W polowaniu na prezydenta króluje absurd i purnonsens. Gdybym miał podać jakieś literackie odniesienia, do których blisko pomysłom Sławomira Lewandowskiego, to przywołałbym nazwiska takich autorów, jak: Roland Topor, Edward Lear czy Ogden Nash.

Otwierając „Zamach na prezydenta” należy spuścić z tonu, zluzować się, gdyż to czysta rozrywka i zabawa. Autor bawi się swoją opowieścią, zapewniając dobrą zabawę czytelnikowi. W pierwszym odruchu można „Zamach…” uznać za parodię serii „Zabójca” autorstwa panów Matza (właściwie. Alexis Nolent) i Luca Jacamona. Jednakże mam wrażenie, że autorowi bardziej chodzi o polityczną satyrę, w której stara się dać pokrętną odpowiedź na pytania: Po co w kraju prezydent? Czy jest potrzebny? Do czego i komu służy?
To pierwsza produkcja Lewandowskiego w kolorze. Dlatego w tym miejscu warto się zastanowić nad tym, czy kolor mu służy? Wcale nie jestem tego taki pewien. Być może to wina drukarni, ale kolory są przytłumione, np. żółtemu brakuje jaskrawości, a czarny świeci się jak psu jajca. Dodatkowo rysownik bardzo często rezygnuje z tła, zostawiając biały drugi plan, co sprawia wrażenie niedoróbki. Lubię u Lewandowskiego, że mimo wyrysowanych kadrów (nieregularnych prostokątów, nierówno dzielonych na stronie) pozwala niektórym rekwizytom „wpaść” do karu poniżej lub obok, jak to ma miejsce na stronach 26 i 27, gdy lufa rewolweru (wielgaśnej giwery) znajduje się w innych kadrach.

Czekam na zapowiedziany „c.d.n.”.

#1231 - Exodus

Legion uzbrojonych w czerwone włócznie i zakutych w metalowe zbroje, groźnie wyglądających obcych. Za ich plecami - dziwna, futurystyczna budowla w kulistym kształcie z wystrzeliwującym w górę mechanizmem, który stanowi tło dla loga komiksu. To z kolei narysowane zostało w stylu charakterystycznym dla estetyki heavy-metalowych zespołów z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku.
W tym przypadku okładka mówi wszytko - " Exodus" autorstwa Roberta Zaręby (scenariusz) i Jacka Brodnickiego (rysunki) to rasowa komiksowa pulpa. Tania, kiczowata science-fiction z laserami, międzygalaktycznymi intrygami, potężnym super-robotem i szalonym, złym kosmicznym tyranem. Komiks, rozczłonkowany na mniejsze epizody, był pierwotnie publikowany na łamach "Magazynu Fantastycznego". Choć powstał w okolicach 2003 roku i towarzyszył "MF" od pierwszego numeru dopiero teraz, na początku 2013 roku doczekał się wydania albumowego. Nie wiem co stanęło na przeszkodzie publikacji w 2010 roku, kiedy zapowiadano jego premierę na Warszawskie Spotkania Komiksowego.

Pierwsze, co rzuca się w oczy po wzięciu komiksu do ręku (po okładce, oczywiście) jest jego oprawa graficzna. W kresce Jacka Brodnickiego widzę pewne inspiracje twórczością Juana Gimeneza i Phillipe Druilleta, ale zestawianie polskiego artysty z wielkimi klasykami komiksu europejskiego się nie godzi. Brodnickiemu brakuj jeszcze dużo, aby można uznać go choćby za sprawnego rzemieślnika. Ma chęci, ale bardzo często mu po prostu nie wychodzi. Jego kreska jest bardzo mało zróżnicowana, brakuje jej dokładności i zwyczajnej atrakcyjności, która przyciąga czytelników do tego typu pozycji. Kuleje niemal wszystko, choć pewne podstawowe chwyty na podstawowym poziomie Brodnicki ma opanowane.

Na szczęście braki Brodnickiego nadrabia Zaręba. Dzięki jego dość rozbudowanej, literackiej narracji akcja wartko pędzi do przodu. Czytelnik wciągnięty w kolejne perypetie czwórki niesfornych terian, którym udało się przeżyć zagładę rodzimej planety nieco zapomina (albo przynajmniej odwraca wzrok) od rysowniczych niedoróbek, dając się ponieść historii. Ta jest bardzo sprawnie napisana, dzieje się dużo i szybko, lasery strzelają, statki latają, a w tle przemykają nawet gołe cyce. Temu komiksowemu science-fiction klasy B z całym swoim pulpowym urokiem bliżej jednak do amerykańskiego "Heavy Metalu", niż francuskiego "Metal Hurlanta". Dobrym tropem może być nasze "Biocosmosis", które jednak umiejscowiłbym o półkę wyżej, i nieco zapomniany dziś "Świat kropli". Jeśli te pozycje przypadły Wam do gustu, to "Exodus" ma u Was jakieś szanse. Ale tylko wtedy, gdy łykniecie go z całym dobrodziejstwem oldskulowego inwentarza.
Znowu w przypadku Wydawnictwa Roberta Zaręby muszę przyczepić się do jakości edytorskiej. Czerń znowu wygląda fatalnie. Wystarczy porównać to, co zostało wydrukowane z tym, co zaprezentowana na przykładowych planszach w sieci. Album wygląda po prostu okropnie blado.

Pamiętam jeszcze, kiedy postać Roberta Zaręby i publikacje, jakie ukazywały się pod szyldem najpierw "Magazynu Fantastycznego", a potem "Strefy Komiksu" budziły kontrowersje w komiksowie. Oczywiście, więcej w tych forumowych sporach było wycieczek osobistych, niż rzetelnej krytyki, ale wydaje mi się, że dla ówczesnego czytelnika estetyka takiego "Exodusu" była niezjadliwa. Nikt tego wtedy nie kupował B-klasowego sci-fi, choć trzeba uczciwie przyznać, że komiksowi Zaręby i Brodnickiego można sporo zarzucić. Nie jest to dzieło formatu "Barbarelli", "Flasha Gordona" czy trzymając się nieco bardziej komiksowych przykładów - "Dena" albo "RanXeroxa". Nie wiem jaka dziś jest recepcja oferty Strefy Komiksu, bo w sieci próżno szukać recenzji czy czytelniczych reakcji na te pozycje...

czwartek, 24 stycznia 2013

#1230 - "Za ortodoksów nie odpowiadam" - wywiad z Jakubem Ćwiekiem

Jakub Ćwiek ma cięty dowcip. Potrafi dopiec, ale często trafia w samo sedno. Zresztą, sprawdźcie sami. Ten wywiad nigdy nie powstałby bez pomocy Pawła Deptucha. Bez niego nie czytalibyście tego tekstu. Na dobrą sprawę jego nazwisko mogłoby się pojawić na samym końcu, w miejscu gdzie powinno wymienić się autora. Wielkie dzięki! 
Możesz na wstępie powiedzieć coś na temat swojego książkowego cyklu o Kłamcy? Przedstawić Lokiego tym, którzy jeszcze nie mieli okazji zapoznać się z jego przygodami?
Jakub Ćwiek: Och, zdecydowanie nie. Wiesz, to trochę takie pytanie z kategorii: no, ja wiem, że pan nakręcił jakiś film, siedział pół roku ze swoją ekipą w dżungli i dawał się gryźć komarom, ale ponieważ niekoniecznie wszyscy chcą ten film oglądać, to proszę go streścić. To nie powinno tak działać, autor nie powinien tworzyć własnych biogramów, ani streszczeń własnych dzieł. Zresztą cóż, jest cała masa tekstów w sieci temat tego cyklu. Wystarczy wpisać moje nazwisko - ten prosty zabieg da potencjalnym ciekawskim więcej niż ja mógłbym tu napisać w dwóch zdaniach.

Jak w ogóle doszło do tego, że postanowiłeś opowiedzieć jedną z jego historii obrazami, a nie słowami?
Jakub Ćwiek: Ja nadal opowiadałem ją w taki sam sposób, słowo po słowie, przedstawiając swoją wizję odbiorcy i licząc się z tym, że on odbiera ją w inny sposób niż ja przekazuję. Różnica polega na tym, że tym razem odbiorca był jeden - Dawid - a ja mogłem zobaczyć końcowy etap tej linii komunikacyjnej. Obrazy to jego wizja, jego interpretacja mojego świata.

Odczuwałeś różnicę pomiędzy pisaniem książki, a scenariusza komiksowego?
Jakub Ćwiek: Tak, bo ta praca jednak się różni i to na wielu poziomach. Przenosisz literackość na inne poziomy, posługujesz się innymi trikami, część z nich musisz przekazać do wykonania komuś innemu. Esencja jest jednak taka sama, podobnie zresztą jak w scenariuszach teatralnych i filmowych, których również parę w życiu napisałem - opowiadasz historię i chcesz, żeby opowieść finalnie była najbliższa tej, którą sobie obmyśliłeś.

Jak doszło do współpracy między Tobą, Dawidem Pochopieniem a Grześkiem Nitą? Długo się szukaliście?
Jakub Ćwiek: Nie szukaliśmy się wcale. Dawida przedstawił mi - mailowo - Paweł Deptuch, mój dobry kumpel i wielki zwolennik konceptu „Kłamcy” w wersji komiksowej. Z Grześkiem poznał mnie - również mailowo - wydawca, bo Grzesiek dołączył do projektu całkiem niedawno. A jak doszło do współpracy? Bardzo prosto - kiedy ludzie mają pasję, są ponad durnymi podziałami. Po prostu podejmują decyzję: robimy! I już. Tak, to takie proste.

Jakie były Twoje wrażenia po zobaczeniu pierwszych rysunków Dawida?
Jakub Ćwiek: Na tyle pozytywne, że nie wnikałem w dalszą jego pracę i tylko podziwiałem kolejne nadsyłane mi plansze.
Jak fabuła komiksu ma się do tej z książek? Jest ona jakoś z nimi powiązana, czy to kompletny stand-alone?
Jakub Ćwiek: Och, z ogromnej uprzejmości, drogi imienniku, pozwól iż udam, że nie czytałem tego pytania. Miałem w życiu przyjemność wywiadowania paru artystów i powiem ci, w życiu nie odważyłbym się sugerować chociażby - nie mówiąc już o wskazaniu wprost - iż nie znam ich sztandarowych dzieł, zwłaszcza jeśli tak mocno są powiązane z tematem rozmowy. Załóżmy zatem, że to pytanie nie padło i cieszmy się dalej naszą rozmową, co ty na to?

Czego mogą spodziewać się czytelnicy, którzy nabędą Twój album?
Jakub Ćwiek: Obrazków. I nie, to nie jest złośliwość, tylko, mam wrażenie, niezrozumienie na poziomie targetowania rynku. Ja nie napisałem tego komiksu, by poszerzyć swoją bazę czytelniczą o miłośników komiksu. Zrobiłem dokładnie odwrotnie, napisałem tę historię, by czytelników mojej prozy zachęcić do innego medium. Bo taki właśnie przyświecał mi cel - oddać dług jaki cykl zaciągnął wobec innych mediów. Tak więc jedyne czego główny odbiorca albumu jeszcze nie zna, to rysunki Dawida. Cała reszta jest mu już dobrze znana.

W jaki sposób (o ile w ogóle) komiks jest obecny w Twoim życiu? Czytasz, interesujesz się czy to raczej melodia przeszłości?
Jakub Ćwiek: Czytam, choć nie tak dużo jak wcześniej, trochę obawiam się, wypadłem z obiegu. Uwielbiam przede wszystkimi komiks amerykański, zwłaszcza ten z brytyjskim rodowodem, ale jeżeli mam czas i album - dowolny - w ręce, sięgam z radością.

Opowiedz o swoich komiksowych i pozakomiksowych inspiracjach, których echa można odnaleźć w "Viva L’arte"?
Jakub Ćwiek: Och, kiedy to odbiera całą zabawę. Całą siłą cyklu, w tym również i komiksu, jest szukanie tropów, gra w to, czym inspirował się twórca, czego echa uda się tu odnaleźć. Wskazanie ich palcem, to wyrzynanie z tej historii sporego kawałka rzeźnickim nożem. Nie mam takich skłonności.

W przyszłości będzie można spodziewać się kolejnego komiksowego epizodu z poczynań Lokiego?
Jakub Ćwiek: Całkiem możliwe. Większość recenzji jaka do mnie dotarła jest pozytywna lub umiarkowanie optymistyczna, a i reakcję czytelników można uznać za całkiem dobrą, więc jest spora szansa, że Kłamca w tym wydaniu wróci. Zobaczymy.

W tym roku byłeś jednym z gości 23. MFKiG. Jak Ci się podobało? Jak zostałeś przyjęty przez brać komiksową? Co sądzisz o naszym największym konwencie?
Jakub Ćwiek: Było bardzo sympatycznie, choć niestety krótko, bo był to dla mnie bardzo pracowity weekend. I nie za bardzo rozumiem, co masz na myśli mówiąc „brać komiksowa”, bo większość z tych ludzi, których przyszło mi spotkać na MFKiG to ludzie z dawna już znani mi z konwentów miłośników fantastyki. Bo to w ogóle, uważam, sztuczny i durny podział: nie po zainteresowaniach, a po medium, którego do tego używamy. W Stanach nikt nie przejmuje się takimi pierdołami, ludzie z tą samą frajdą oglądają seriale, filmy, czytają komiksy, książki i grają w RPG. Zamykanie się w niszy, tłumaczenie sobie, że jest nas tak mało, bo świat nas nie rozumie, bo jesteśmy elitarni, po prostu się nie sprawdza. Wiem to na przykładzie fantastów ogólnie, oni też tak robią, przecząc tym samym istocie swojego hobby. I, to moje wrażenie, wy też tak robicie. Dowodem na to chociażby często spotykane w recenzjach "Kłamcy" sugestie zderzenia dwóch światów: komiksiarzy i fantastów. Dwa światy? Serio? A co do skali i wielkości MFKiG, to przyznam, trudno mi to oceniać. Od tego roku jestem dziennikarzem akredytowanym przy San Diego Comic Con, więc obawiam się, że każdy konwent u nas będzie dla mnie trochę mały teraz.

Rynek komiksowy znajduje się w kryzysie. Szuka sposobów na wyjście z niszy, w której się znalazł. Czy uważasz, że silniejsza integracja ze środowiskiem literatury fantastycznej pomoży mu dotarciu do większej ilości odbiorców? Czy nie będzie tak, że po Twój komiks mogą sięgnąć, zarówno "komiksiarze", jak i "fantaści"?
Jakub Ćwiek: Częściowo odpowiedziałem na to wyżej. Ostatnią rzeczą jakiej potrzebuje rynek komiksowy w Polsce to zamykanie się w gettcie i przeświadczenie o powszechnym niezrozumieniu ze strony świata. A, i jeszcze jedna ważna zasada: chcesz czegoś, daj coś w zamian. Masz oczekiwania względem środowiska szeroko pojętych fantastów, to nie możesz jawnie pokazywać im, że to transakcja jednostronna. A co do odpowiedzi na ostatnie pytanie: po mój cykl może sięgnąć każdy i traktować go właśnie jak multimedialny cykl. A jeżeli jakiemuś, jak to mówisz „komiksiarzowi” przyjdzie do głowy przeczytać tylko komiks i na jego podstawie budować sobie opinie... Cóż, jego problem, jego strata. Za ortodoksów nie odpowiadam.

#1229 - Kwiatuszku/Miłość

Na łódzkim konwencie zadebiutowało nowe komiksowe wydawnictwo. Smallpress.pl Łukasza Kowalczuka postawiło na młodych, polskich twórców. Obie premierowe publikacje - „Kwiatuszku” i „Miłość” - to pozycje mocno gatunkowe. Maciej Czapiewski napisał i narysował komiks utrzymany w stylistyce postapokaliptycznej, a Łukasz Godlewski poszedł w horror. I ten pierwszy robi wszystko, aby uniknąć ogranych klisz, ten drugi natomiast – inspirując się jak sam mówi „grami video” – powiela standardowe dla gatunku schematy.
W „Kwiatuszku” jest mnóstwo niedomówień. Nie wiemy, co spowodowała zagładę świata. Nie wiemy gdzie rozgrywa się akcja (sądząc po imionach bohaterów i nazwach miast – można przypuszczać że to Rosja lub jakiś kraj byłego bloku komunistycznego). Nie wiemy, który jest rok, nie wiemy skąd wzięły się psie mutanty szlajające się po ulicach wyludnionych miast – Czapiewski nie skupia się na kreacji świata przedstawionego tylko… No właśnie o czym? Co tak naprawdę jest kluczowe w tej sprawnie warsztatowo i całkiem oryginalnie poprowadzonej historii? Czy są to perypetie głównej (bardzo sympatycznej, zresztą) bohaterki, wędrującej po toksycznych pustkowiach? Czy jest to skupienie się na relacjach pomiędzy grupką ocalałych? Akcja? Dyskurs o przywiązaniu człowieka (kobiety?) do atawistycznego odruchu kopulacji, który zostaje pod sam koniec utworu (w dość banalny sposób) skompromitowany? Nie przeczę, że Czapiewski napisał fajną opowiastkę, utrzymaną trochę w konwencje niskobudżetowego kina klasy B, ale pomijając urokliwą estetykę trudno mi powiedzieć, o czym ona tak naprawdę jest. Możecie wybrać dowolną odpowiedz z przytoczonych, bo żadna z nich nie doczekała się (według mnie!) satysfakcjonującego rozwinięcia.

Jeszcze gorzej sprawa pod tym względem ma się w przypadku „Miłości”. Godlewski pomieścił swoją historię na zaledwie 28 stronach. Mam wrażenie, że autor samemu sobie nie dał zbyt wielkiego pola do popisu próbując pomieścić w swoim komiksie zbyt wiele wątków i motywów równocześnie, które ostatecznie nie zagrały, tak jak zagrać powinny. Wyszło bardzo niezbornie, a momentami po prostu fatalnie. Zamiast mrożącej krew w żyłach historii dostaliśmy bryka, który można zatytułować "jak nie robić horrorów". Tytuły poszczególnych rozdziałów -  "nieumiejętne budowanie atmosfery", "obyczajowe klisze - jak nie stosować", "czego unikać przy pisaniu zakończeń" czy "101 chwytów, które przeszły do historii (i bardzo dobrze)". Dramat dziewczynki, której codzienne, szkolne życie jest regularnie zamieniane w koszmar wydaje się momentami tak zły, że aż... dobry. Niektórych zagrań Godlewskiego po prostu nie można brać na poważnie!

Jeśli miałbym porównać warsztat obu twórców to powiedziałbym, że Maciej Czapiewski to twórca na tu i teraz - o określonych komiksowych kompetencjach i umiejętnościach. Jasne, można mieć pewne zastrzeżenia do pewnych detali. W oczy razi rozplanowanie dymków i źle dobrana (choć charakterystyczna) czcionka, kuleje momentami kadrowania no i rysowanie kobiet(y) jest do poprawki. Pozytywnie wyróżnia się sposób rozplanowani scenariusza. O Łukaszu Godlewskim niestety nic wiążącego powiedzieć się nie da, bo swoją pracę pozostawił w... szkicu. Jest to dla mnie decyzji z zupełnie niezrozumiała, dla której artystycznej zasadności nie jestem w stanie wymyślić żadnej. W sporej dość oprawa graficzna przypomina ledwie wstępny story-board do samego komiksu, ale gdzieś tam da się dostrzec jakiś potencjał...

Warstwa edytorska obu komiksów stoi na bardzo wysokim poziomie. Zarówno „Kwiatuszku”, jak i „Miłość” są zinami tylko z nazwy, tj. sposobu wydania. Pod względem jakości w niczym nie przypominają kserowanych na kolanie przed festiwalem gazetek. Łukasz Kowalczuk dopilnował, aby oba wydawnictwa prezentowały się schludnie i elegancko, a także atrakcyjnie pod względem cenowym. Zresztą (tak mi się wydaje) jego rola w powstaniu „Miłości” i „Kwiatuszku” nie ograniczała się jedynie do złożenia, wydrukowania i sprzedawania. Przypuszczam, że bez jego zaangażowania oba komiksy nie powstałaby lub (o zgrozo!) ich autorzy uniknęli by publikacji na papierze.

wtorek, 22 stycznia 2013

#1228 - Zagłoba

Wydawałoby się, że w rękach Zygmunta Similaka postać Onufrego Zagłoby ma wszystkie dane, aby stać się prawdziwą ozdobą jego komiksowego dorobku. W historycznych dekoracjach i z humorystycznym materiałem twórca związany ze Strefą Komiksu/Wydawnictwem Roberta Zaręby nie raz udowadniał, że potrafi sobie nieźle poradzić.
Z „Trylogii” zapamiętałem Zagłobę nieco inaczej, niż próbuje go Similak przedstawić. Imć szlachcic, choć chętniejszy do szklanki, niż do bitki, przez Henryka Sienkiewicza odmalowany został z dużą dozą sympatii, choć zżymający się na nasze narodowe przywary pod znaku sarmatyzmu, mieliby mu wiele do zarzucenia. Niemniej jego zasługi dla Rzeczypospolitej są niepodważalne, a skrzący się od konceptów rozum przeszedł już do literackiej historii. W ujęciu similakowym natomiast Zagłoba to ochlej, patologiczny łgarz, dureń, nijak nie budzący czytelniczej sympatii w przeciwieństwie do swojego pierwowzoru. Swoje przewagi na polu bitwy zawdzięcza zwykle dzielnemu inaczej rumakowi, a przygody, o których opowiada w przydrożnych karczmach ocierają się o slapstickowy absurd. Bo jak inaczej określić historię o tym, jak to nasz bohater trafił na kurację odchudzającą prowadzoną przez zakonników będąc przekonanym, że zmarł i do piekła trafił. Niewiele w tym ducha „Trylogii”, a więcej mocno przerysowanego komiksowego humoru, rodem z „obrazkowych filmów” polskiej prasy około wojennej. Dowcip jest gruby (choć trafiają się bardziej wyrafinowane fragmenty), nie tyle na granicy dobrego smaku, co zahaczający o autoparodię.

Zastanawiam się dlaczego Similak w taki sposób wystylizowanemu Zagłobie, a więc opojowi i durniowi, dał wgląd w przyszłe dzieje Polski. Wizja tego, co czeka naród, to chwyt godny wielkiej poezji romantycznej, który był zarezerwowany jedynie dla jednostek wyjątkowych… Może nie miałbym z tym takiego problemu, gdyby przy tej okazji autor nie uderzał w nieznośnie martyrologiczne tony, a jeśli już się na to zdecydował, to niech przynajmniej robi to dobrze. Nie wymagam finezji godnej „Wielkiej Improwizacji”, ale sceny wizyjne i wizyta Zagłoby w teraźniejszości to najsłabsze momenty tego albumu. Ociekające kiczem i najgorszą tandetą.

Ale to narodowe cierpiętnictwo jakoś jeszcze bym przeżył. Znacznie bardziej przeszkadzają mi akcenty antysemickie, które choć delikatne, podskórne, są jednak bardzo irytujące, bo bazują na najbardziej prymitywnych stereotypach. I nawet nie są przy tym śmieszne. Niewybredna antyniemieckość i silny antyklerykalizm nie pierwszy raz pojawiają się w tekstach Similaka, który nawet nie próbuje ukrywać swojego ideologicznego zabarwienia swoich tekstów. To zresztą dość ciekawa perspektywa spoglądania na jego komiksy.

Jeśli idzie o warstwę formalną – przy okazji „Zagłoby” wypada powtórzyć to, co poprzednio pisałem o Zygmuncie Similaku. Może i karykaturzysta to sprawny, ale z materią komiksową radzi sobie znacznie gorzej. Pod względem strukturalnym Similak ma trudności z zakomponowanie pełnometrażowej fabuły. Z polepionej z krótszych epizodów opowieści, będących często zagłobowymi gawędami o jego brawurowych czynach, ciągle wyłażą szwy. Sloganem opowieści o opowieściach nie da się zatuszować braku solidnej linii fabularnej, nieumiejętnym rozłożeniem akcentów napięciowych i braku satysfakcjonującego finału.

Kadry są mało zróżnicowana, drugim planom brakuje głębi i zróżnicowania. Choć (jak rozumiem – programowo) przerysowane ilustracje sąsiadują z utrzymanymi w bardziej realistycznym stylu to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że niektóre z nich są bardzo niedopracowane, często wręcz niedbałe. Zresztą, estetyka samego wydania, jak i takich elementów, jak nasycenie czerni, rozkład dymków czy czcionka również pozostawia wiele do życzenia.

Interteksualna kontynuacja dziejów jednego z najsłynniejszych rycerzy kresów Rzeczypospolitej wypada blado. Uwikłana w autorskie resentymenty, odchodząca od utrwalonego w literaturze wizerunku głównego bohatera nie ma do zaoferowania właściwie nic oprócz rubasznego humoru i ociekającego tanim patosem patriotyzmu.

#1228 - Lucky Luke (tom zielony)

Po czym poznać prawdziwego mistrza komiksu humorystycznego? Sadzę, że jednym z wyznaczników może być to, jak długo dany twórca potrafi opowiadać ten sam dowcip, aby dalej był śmieszny. W "Lucky Luke`u" Rene Goscinny jechał właściwie na jednym patencie. Ale robił to z takim kunsztem i urokiem, że zarezerwował sobie miejsce na komiksowym Parnasie na dłuuuugi czas.

Oczywiście, nie mam wątpliwości, że "tym komiksem", który z klasyka pozwolił urodzonemu w Paryżu potomkowi polskich emigrantów żydowskiego pochodzenia stać się mu legendą był "Asteriks", niemniej to nie powód, żeby nie doceniać "tego drugiego" dzieła. Bo właściwie metoda twórcza pozostaje z grubsza ta sama - zmieniają się dekoracje, źródła inspiracji, ale kluczem i tak pozostaje pewien schemat i jego powtarzalność, w czym tkwi źródło (fantastycznego!) humoru. Choć trzeba przyznać, że potrzeba było czasu, aby ten schemat i "ikoniczne wizerunki" głównych bohaterów się kształtował. Sposoby, w jaki scenarzysta potrafił rozegrać perypetie dzielnego kowboja przemierzającego na swoim wyszczekanym koniu bezdroża Dzikiego Zachodu, którego co i rusz spotykają najróżniejsze przygody (zauważcie - to z grubsza przepis na sporą ilość albumów "LL"!) budzą prawdziwy podziw. "Rene Goscinny jest mistrzem komiksu humorystycznego i basta" pisałem w poprzedniej recenzji egmontowego wydania zbierającego po trzy albumy o pomniejszonych gabarytach. I sądu tego nie zmieni nawet fakt, że "tom zielony" wydaje się nieco słabszy od tego z niebieską okładką...

Przygoda rozpoczyna się wraz z "Rywalami z Painful Gulch". Przybywający do tytułowego miasteczka Luke będzie musiał załagodzić spór pomiędzy O`Timminsami z wielkimi nosami i O’Harami z nie mniejszymi nosami, który oba klany toczą od wielu lat. I jak już Maciej Kur zdążył w swojej recenzji dla Kzetu zauważyć zachowania Lucky`ego w tym albumie jest dość dziwne, a pomysły Goscinnego na załagodzenie waśni nie do końca przekonywujące. Podczas lektury miałem ciągle wrażenie, że historia zmierza donikąd, a rozwiązanie i finał były dość rozczarowujące. Pomysł na "Góry Czarne" był za to doprawdy znakomity - zderzenie grupki szlachetnych, acz nieco ekscentrycznych naukowców, rozmiłowanych w swoich dziedzinach z twardym życiem na Dzikim Zachodzie. Choć ten odcinek wydaje mi się lepszy od poprzedniego, mam wrażenie, że Goscinny nie w pełni wykorzystał potencjał tkwiący w piątce brodatych akademików. Choć scena pojedynku sportretowana na okładce była doprawdy wyśmienita!

Ostatni i zarazem najlepszy wśród "zielonych" tom to "Daltonowie i zamieć". Ale nie dzięki obecność najwytrwalszych antagonistów naszego bohatera, którzy oczywiście znowu uciekają z więzienia, tylko przez scenerię. Akcja komiksu przenosi się bowiem na wielką białą północ, do Kanady. Tak, tego samego śmiesznego kraiku, z którego Amerykanie tak lubią sobie dworować. Goscinny wtóruje tej tendencji i robi to z prawdziwą klasą. Pomysły czwórki złowieszczych braci jak zwykle wzbudzają salwy śmiechu, Bzik jest sobą, a akcja, choć bliźniaczo podobno do innych potyczek z Daltonami, nie jest ani monotonna, ani nudna.

W przeciwieństwie do dość nierównej formy Goscinnego, Morris w każdym z trzech tomów stawał na wysokości zadania. W klasie klasycznej, może nawet nieco niedzisiejszej, cartoonowej kreski prezentuje się znakomicie. Nie licząc zmniejszonego formatu nie można mieć żadnych pretensji do Egmontu w kwestiach edytorskich. Kolory są bardzo dobrze nasycone, książka jest solidnie zszyta i nawet po kilka lekturach nic jej nie grozi. Pod względem językowym nie mam żadnych zastrzeżeń do przekładu Marii Mosiewicz, która niepostrzeżenie zluzowała Marka Puszczewicza na stanowisku tłumacza. Zresztą, gdybym nie zerknął do stopki, wcale bym tego nie zauważył.

Na początku psiałem o podobieństwa między "Asteriksem", a "Lucky Luke`m" w modelu konstruowaniu historii, ale w tym miejscu warto byłoby wspomnieć o różnicach, które dzielą oba tytuły. Przede wszystkim humor w komiksach o przygodach samotnego kowboja wydaje się bardziej dorosły. Nie brakuje oczywiście slapstickowych gagów, ale sceneria amerykańskiego pogranicza wymusza nieco bardziej "dojrzałe" rekwizyty. Zamiast dzików i uczt jest whisky i pijaństwo, zamiast barda pojawiają się grabarze, "humor historyczny" zastąpiony jest przez granie na rasowych stereotypach, a miejsce magicznych napojów i czarów zajmuje czarny, często "wisielczy" humor. I choć wszystko to podane jest w cartoonowej konwencji to w "LL" czuć nieco inny, od asteriksowego klimat. Co oczywiście wcale nie jest wadą, bo właśnie dzięki temu przedkładam sobie jeden tytuł, nad drugi.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

#1227 - Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet

W popkulturze liczy się kasa. Kiedy jakieś dzieło, o przepraszam - produkt - odniesie sukces, a nie daj Bóg dorobi się (słusznie lub niesłusznie) łatki "kultowy" i grupki fanów, cwani marketingowcy już kombinują jakby tu na nim zarobić kilka dodatkowych dolców. Pół biedy, jeśli marka nie stanie się pożywką dla najgorszych rodzajów merchandisingu w rodzaju otwieraczy do konserw, piórników szkolnych i zestawów w McDonaldzie. Trylogii Stiega Larssona na szczęście do tego daleko. Co więcej, kolejne reinterpretacja i adaptacje szwedzkiej powieści trzymają poziom.

Tak było z filmowymi wersjami "Millenium" i tak jest z powieścią graficzną. Zabierając się album "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" bałem się dostać kolejnego, żeby nie szukać daleko, "Assasin`s Creeda". Typowego żerowania na znanej marce, obliczonego na jak największe zyski, uzyskane jak najmniejszym kosztem. Na szczęście stempel Vertigo jeszcze zobowiązuje - Karen Beger potwierdziła swoją redaktorską klasę, pilnując, żeby logo jej imprintu nie firmowało kompletnego gniota. Do zrealizowania tego projektu zaangażowano Denise Minę, Leandro Manco i Andreę Muttiego. Twórców solidnych, skądinąd znanych (z runu w "Hellblazerze", na przykład), znających się na swojej robocie, ale jednak drugoligowych. Ale wspinając się na wyżyny swoich talentów stworzyli wspólnymi siłami stworzyli komiks wyjątkowy - choćby dlatego, że bardzo mało amerykański. Za wielką wodą, gdzie dominuje masowa produkcja, gdzie rysownicy są ciągle poganiani, co boleśnie odbija się na jakości ich pracy, a scenarzyści muszą upychać fabułę w kilku zeszytach, nieładnie skracając wątki i oszczędzając na psychologii, powstał album, któremu znacznie bliżej do europejskiego myślenia o komiksie środka.

Przede wszystkim scenarzystka dostała odpowiednią ilość stron na ekspozycje. Denise Mina pozwala swojemu czytelnikowi stopniowo zanurzać się w świecie wykreowany przez Larssona i przepuszczonym przez jej własną wyobraźnię. Zimnym, pełnym nienawiści, rozbitych rodzin i wielkich pieniędzy. Konsekwentnie buduje specyficzną atmosferę, cierpliwie zarysowuje całkiem interesującą intrygę. Zaprzyjaźnia nas z Mikaelem Blomkvistem i Lisbeth Salander, dwójką głównych bohaterów. On jest dziennikarzem śledczym, który po frajersku wpadł w sidła finansowego potentata i teraz, aby ratować swoją reputację musi podjąć się rozwiązania tajemniczej zagadki sprzed lat. Jej rola w tej aferze nie jest jeszcze do końca wyjaśniona, ale ekscentryczna hakerka ma swoje własne problemy. Ale ich ścieżki niechybnie się skrzyżują...

W tego typach produkcjach skróty są jak najbardziej pożądane, bo niemożliwym jest, aby przełożyć z jednego medium na inne wszystko. Mina tnie, ale robi to z głowa. Bez uszczerbku dla kompozycji historii, bez charakterystycznej dla amerykańskiego mainstreamu łopatologiczności,zręcznie łącząc wątki kryminalne z obyczajowymi, w delikatnej, socjologicznej polewie. Autorka odgraża się, że jej komiks naładowany jest feministyczną ideologią, ale póki co są to dość delikatny akcenty, które ładnie komponują się z całością. Zresztą, zatrudnienie kobiety do opowiedzenia takiej historii uważam za świetny pomysł.

Autorzy oprawy graficznej Andrea Mutti i Leonardo Manco odwalili kawał dobrej roboty. Obaj wywiązali się ze swojego zadania sumiennie, rysując od początku do samego końca na równym, wysokim poziomie. Włochowi w udziale przypadły sceny z udziałem Blomkvista, natomiast Argentyńczyk zilustrowała część, w której pierwsze skrzypce gra Salander. Te pierwsze są nieco bardziej "komiksowe", przerysowane, ale w nowoczesnym stylu, przypominającym kreskę Briana Azzarello Eduardo Riss. Druga część natomiast skręca ku brudnemu fotorealizmowi, przynoszącemu z kolei na myśl dokonania Lee Barmejo, który nota bene przygotował znakomitą okładkę.

Osobny akapit warto poświęcić jakości polskiego wydania. Wydawnictwo Czarna Owca debiutując tą powieścią graficzną na niwie komiksowej pokazała, że da się wydać album w dość wysokim standardzie edytorskim za przystępną cenę. Za 144 strony komiksu na kredzie w twardej oprawie, z czernią, która jest naprawdę czarna, wystarczy zapłacić niecałe 50 złotych. Nie sposób przyczepić się do przekładu Marcina Wróbla, choć spolszczenie pewnych elementów graficznych może budzić kontrowersje i się nie podobać. Spotkałem się również z narzekaniem na wytrzymałość szwów łączących okładkę z zawartością, ale inni czytelnicy zapewniają, że wszystko jest w porządku.

Jakieś wady? Nic nie przychodzi mi do głowy - w swojej klasie jest to komiks bardzo dobry, ale z ostateczną oceną muszę wstrzymać się do premiery drugiego tomu. Mina zawiesza akcje w kluczowym dla dalszego rozwoju akcji momencie - tu akurat pokazuje starą szkołę amerykańskiego cliffhangeryzmu. Czarno Owca zapowiedziała, że premiera drugiej księgi będzie odbędzie się równocześnie (!) z tym, jak Vertigo wyda komiks na rynku amerykańskim, a więc w maju tego roku. Czekam.

#1226 - Assassin`s Creed #3 - Accipiter

Wydawnictwo Sine Qua Non chwali się dobrą sprzedażą albumów z serii 'Assassin`s Creed". Wypada zatem pogratulować osobom odpowiedzialnym za trud włożony w sprytną promocję tych pozycji, bo nie wierzę, że sukces komiksu Erica Corbeyrana i Djillaliego Defaliego bierze się z jego jakości. Trzeci tom zatytułowany "Accipiter" trzyma podobny poziom, co jego dwaj poprzednicy - to komiks nijaki, nieciekawi i z oprawą graficzną, która chluby swojemu autorowi nijak nie przynosi.

Trzeci tom jest zakończeniem pierwszego rozdziału obrazkowej opowieści o losach dwójki assasynów - Aquilusa i Accipitera. Wendetta pierwszego z nich dobiegnie swojego niespodziewanego końca, jego ojciec w końcu zostanie pomszczony, ale wątek Ankhu, potężnego artefaktu o egipskim rodowodzie, który nie może wpaść w niepowołane ręce, wcale się nie kończy. Gra pomiędzy zakonem Templariuszy, a zakapturzonymi skrytobójcami toczy się dalej. Co więcej - wchodzi na kolejny poziom i w kolejnych tomach prawdopodobnie zmieni swoją scenerię. Wygląda na to, że akcja w czwartym tomie, oryginalnie zatytułowanym "Hawk", przeniesiemy się do Gizy roku 1257. Głównym bohaterem będzie nie Desmond Miles, który w tym czasie będzie musiał zająć się inną misją, a Jonathan Hawk, wcielający się za pomocą Animusa w swojego dawnego przodka - El Cakra. Komiks swoją premierą na rynku francuskim miał 16 listopada, więc SQN powinno go niebawem opubnlikować.

W przeciwieństwie do pierwszego tomu, który dość blisko trzymał się fabuły "AC" i "AC II", w drugim i trzecim albumie historia skręca w zupełnie nowym kierunku, odwołując się momentami do "Assassin's Creed: Brotherhood". Co ciekawe, tylko "Aquilus" jest uznawany przez Ubisoft za pozycję kanoniczne - pozostałe należy uznać, zgodnie z komiksową terminologią, za elseworldy. Nie wnikając za bardzo w powikłane continuity świata przedstawionego, patrząc z perspektywy trzech wydanych tomów, trzeba oddać Corbeyranowi, że potrafił sklecić nawet wcale sobie fabułkę. Konwencjonalną, schematyczną, ale ostatecznie trzymającą się jakoś kupy i nie budzącą uczucia zażenowania. Znacznie gorzej wypada za to Defali, którego prace prezentują się niespecjalnie. Nudne, często niedokładne, momentalnie blednące w porównaniu z growym oryginałem, pozbawione czegokolwiek, co mogłoby je wyróżniać z ogromu solidnych rzemieślników.

I podobnie jest w przypadku samego komiksu. Na naszym rynku, obfitującym obecnie w naprawdę solidne pozycje o podobnym do "Assassin`s Creed" profilu, natrafimy na mnóstwo komiksów przynajmniej o klasę lepszych. W kategorii mainstreamowych czytadeł produkcyjniak autorstwa Corbeyrana i Defaliego nie ma startu do co lepszych propozycji Taurus Media czy Egmontu. "Accipiter" przegrywa w przedbiegach z "Blueberry`m", 'Long Johnem Silverem" czy "Orbitalem".

niedziela, 20 stycznia 2013

#1225 - Komix-Express 171

W kioskach można już znaleźć czwarty tom "Wielkiej kolekcji komiksów Marvela". Przynajmniej, jeśli będziecie mieli szczęście - ja po wizycie w kilku pobliskich przybytkach prasowych musiałem obejść się ze smakiem. Po Człowieku-Pająku, X-Men i Iron-Manie przyszła kolej na solówkę Wolverine`a. Album zatytułowany po prostu "Wolverine" zbiera w jednym tomiku czteroczęściowią mini-serię Chrisa Claremonta i Franka Millera z 1982 roku. Wśród fanów Marvela rzecz uchodzi za klasyk, ale przez te trzydzieści lat komiks mocno się postarzał. Ci, którzy przeliczają liczbę stron, na cenę mogą być niezadowoleni - za trejd objętości zaledwie czterech zeszytów (razem - 96 stron) trzeba zapłacić standardową cenę 40 złotych. Na polskim rynku komiks został pierwotnie wydany przez Egmont w 2004 w przekładzie Jacka Drewnowskiego. Kolejnymi tytułami, które wyda Hachette będą "Spider-Man. Narodziny Venoma" i "X-Men. Mroczna Phoenix" - znowu rzeczy nieco starsze.

Epilog do "afery biletowej" dopisał Janek Koza. Ostatecznie na biletach komunikacji miejskiej ZTM w Lublinie będą znajdowały się ilustracje znanego z zamiłowania do brzydoty artysty nie tylko komiksowego. Zapewne ich potencjał do wzbudzania kontrowersji jest o wiele mniejszy, niż w przypadku dzieł Szcześniaka i Pałki, ale koncept wydaje się podobny. Utrzymane w charakterystycznej dla autora "Wszystko źle" turpistycznej poetyce prace ironicznie pokazują rozdźwięki pomiędzy rzeczywistością, a tym, co chcielibyśmy, żeby nią było. Wyszło trochę tak, że ci, którzy za ten projekt są odpowiedzialni zamienili siekierkę na kijek. Ale tym razem obejdzie się chyba bez protestów, marszów kibica i antysemickich epitetów. Bo niby kto miałby przeciwko Kozie protestować?

Thorgal podbija Wersal. 25 stycznia 2013 roku odbędzie się wernisaż wystawy prac Grzegorza Rosińskiego w ratuszu miejskim. Do 24 lutego zwiedzający będą mieli przyjemność oglądać jak zmieniał się styl artysty polskiego pochodzenia na przestrzeni lat. Wystawa zostania uświetniona wizytą mistrza, a dzień później odbędzie się konferencja prasowa z udziałem twórców zaangażowanych w tworzenie "Światów Thorgala", a więc z Yvesem Sente`m, Yannem, Giulio de Vita i Romanem Surżenką. W Wersalu będzie można również kupić limitowaną edycję albumu "Aux origines des Mondes". Na rynku pojawi się zaledwie 1000 egzemplarzy z numerowanymi ex-librisami. Wstęp na wystawę będzie bezpłatny.

Już w marcu zadebiutuje nowa seria "Guardians of the Galaxy". W składzie Guardians zobaczymy Star-Lorda, Gamorę, Draxa, Groot i Rocket Raccoona i.. na dobrą sprawę to wszystko, co można powiedzieć o tym tytule. Do tej pory. Podczas specjalnej konferencji prasowej Brian M. Bendis powiedział nieco więcej o swojej najnowszej serii. na kartach "Guardians of the Galaxy" otwarty zostanie nowy rozdział w historii Domu Pomysłów. W centrum Ziemi-616 (wreszcie!) mają znaleźć się marki kosmiczne. W jaki sposób? Ziemia, pieszczotliwie określana w galaktyce, jako zakład dla obłąkanych, jest miejscem wielu wydarzeń, które miały dramatyczny wpływ na cały wszechświata. Szczególnie podróże w czasie naruszały delikatną konstrukcję czasoprzestrzeni i Bendis chciałby pokazać konsekwencje tych wydarzeń. "Efekt motyla w kosmicznej skali" - tego można się spodziewać. W pierwszym runie zagrożeniem będzie imperium Spartax, rządzone przez ojca Petera Quilla. Drugi akt natomiast ma być związany z "Age of Ulron", ale BMB nie może powiedzieć nic więcej na ten temat. Redaktor Steve Wacker zapewnia, że zarówno "Gotg", jak i "Nova" będą przystępne dla nowych czytelników. Obie serie będą również powiązane, choć nie trzeba czytać serii pisanej przez Jepha Loeba, żeby wiedzieć co dzieje się u Bendisa. Oprócz Strażnicy tego wystąpią na łamach bendisowskiego "All-New X-Men" i w jakiś sposób powiązani będą z Iron-Manem.

Brian Wood w ramach Marvel NOW startuje z nowym x-tytułem. On-going będzie zatytułowany po prostu "X-Men", choć bardziej pasowałby szyld "X-Women", ponieważ obsadę komiksu będą stanowiły sami mutanci z podwójnym chromosomem X. Jak widać szefowie Domu Pomysłów do serca wzięli sobie apele czytelników i krytyków o większa dywersyfikację płciową w swoich komiksach - kobiety główne lub wiodące role odgrywają w "Fearless Defenders", "Young Avengers", "Journey Into Mystery", "FF", "Captain Marvel" czy w "Uncanny X-Force". W rolach głównych "X-M" wystąpią Storm, Rogue, Kitty Pryde, Rachel Summers, Psylocke oraz... Jubilee. Podobno właśnie ona ma być centralną postacią nowej serii, aczkolwiek każda z x-kobiet będzie miała okazję, aby zabłysnąć. Scenarzysta Brian Wood przy pracy nad skryptami do "X-Men" chce inspirować się klasycznymi pracami Chrisa Claremonta i nieco nowszymi dokonaniami Granta Morrisona. Właśnie prosto z runu szalonego Szkota przywróci złowrogiego Sublime`a. Oprócz tego pojawią się Sentinele, kosmici, rywalizacja pomiędzy rodzeństwem oraz miłość i... seks. No, ale czego spodziewać się po komiksie w którym występują same kobiety? Bardzo chętnie zobaczyłbym coś w stylu "Deperate X-Housewives", gdzie zamiast kolejnych nawalanek dostalibyśmy porcję ploteczek przy malowaniu paznokci, grilla w Savage Land czy wypadów na wspólne zakupy do butików Shi`Ar. Oprawą graficzną zajmie się Olivier Coipel, a premiera będzie miała miejsce w kwietniu.

Nie udało się z "Thanos: Son of Titan", ma udać się z "Thanos Rising". Kosmiczny villain po pojawienie się na wielkim ekranie w kinowych "Avengers" dość opornie wraca na łamy komiksów.Zapowiadana w zeszłym roki mini-seria Joego Keatinge i Richa Elsona ostatecznie nigdy nie została zrealizowania - Marvel skasował ją na bardzo wczesnym etapie prac. Teraz Jason Aaron i Simone Bianchi dadzą drugą szansę Thanosowi. Jak sam tytuł wskazuje komiks ma być opowieścią o początkach szalonego tytana. Aaron zapewnia, że to najmroczniejsza i najbardziej odrażająca historia, jaką stworzył w Domu Pomysłów. Scenarzysta z szacunkiem odnosi się do dziedzictwa Jima Starlina, w historii pojawią się jego rodzice, Mentor i Sui-San, i znane motywy, ale zobaczymy również nowe elementy.

sobota, 19 stycznia 2013

#1224 - Komix-Express 170

Sklep Gildii opublikował listę 50 najlepiej sprzedających się komiksowych pozycji w 2012 roku. Prezentują się ona bardzo interesująco, ale przestrzegałbym przed pochopnym wyciąganiu wniosków na podstawie tych, bardzo skąpych zresztą, danych. W minionym roku wielką trójkę polskiego komiksu tworzyli Thorgal, Wilq i Batman, co dla mnie żadnym zaskoczeniem nie jest. Od lat przygody kruczowłosego wikinga cieszą się w Polsce olbrzymią popularnością i czytelnicy wciąż chcą ich więcej - czego dowodem świetna sprzedaż drugiego tomu pierwszej spin-offowej serii Grzegorza Rosińskiego i Jeana Van Hamme`a. Batman bardzo długo nie mógł sobie znaleźć miejsca na naszym rynku, ale Egmontowi, po dosłownie dekadzie prób i błędów, wreszcie się udało i Gacek sprzedaje się jak świeże bułeczki. Pytanie tylko ile w tym zasługi Tomasza Kołodziejczaka i jego ekipy, a ile roboty wykonał Christopher Nolan i jego filmy. Podium uzupełnia Wilq - postać bez mała kultowa, której, jak chyba żadnej innej ze swojego pokolenia, udało się wyjść z getta. Resztę stawki w pierwszej dziesiątce uzupełniają pozycje mainstreamowe - zarówno, te spod znaku amerykańskiego super-hero od Mucha Comics ("All-Star Superman", "Ród M", trzecie "New Avengers"), jak i europejskie "plecy konia" ze stajni Taurus Media (drugi i trzeci "Long John Silver"). Jak pisze Wojciech Szot pewnym zaskoczeniem może być tu obecność "Białego Orła", ale wielu do kupna z pewnością zachęciła bardzo atrakcyjna cena. Dychę zamyka wznowienie klasycznej "Antresolki profesorka Nerwosolka" Tadeusza Baranowskiego. Bardzo dziwi mnie niska pozycja "Żywych Trupów". 15. tom serii Roberta Kirkmana i Charliego Adlarda uplasował się w czwartej dziesiątce, dając się wyprzedzić takim pozycjom, jak "Wilcze tropy - Orlik" czy "Tajfunowi". Może akurat na Gildii pozycja, która jest największym bestsellerem Taurusa i sprzedaje się w niesamowitych nakładach w USA ma gorsze notowania?

Mucha Comics rezygnuje z wydawania komiksów Marvela. Wydawnictwo opublikowało następującej treści oświadczenie:

Mucha otrzymała od agenta Marvela, firmy Panini, zlecenie na opracowanie zawartości (tak zwany prepress) polskiego wydania Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela. Niestety, Mucha nie ma żadnego wpływu na zawartość kolekcji. Nie mamy również licencji na tytuły Marvela, które wydawaliśmy w latach 2008-2010 (warunki umowy wygasły i w tej chwili możemy jedynie sprzedawać egzemplarze znajdujące się w magazynie).

Marvel może sprzedawać prawa do publikacji tytułów, które wydawaliśmy. Sprzedało firmie Hachette Polska. Z tychże powodów, a także biorąc pod uwagę fakt, że nie jesteśmy w stanie konkurować z cenami albumów Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela, album "Wojna Domowa" ("Civil War") będzie najprawdopodobniej naszą ostatnią pozycją z Marvel Comics - przynajmniej dopóki Kolekcja Hachette będzie ukazywać się na rynku.

Decyzja, jaką podjął zarząd/dyrektor-oka/szef-owa Muchy, wydaje się być najrozsądniejsza z biznesowego punktu widzenia. Segment rynku, na którym wydawca operował został przejęty przez firmę, z którą duńsko-polski edytor konkurować po prostu nie może. Tylko - co dalej? Czy wydawnictwo ograniczy się jedynie do opracowywania komiksów Hachette czy próbuje uderzyć w odbiorcę komiksów innych, niż super-hero, o którego względy zabiegają inni edytorzy? A może sięgnie po zasoby DC Comics, z której w niewielkim tylko stopniu korzysta Egmont? Na tą chwilę - nie da się tego powiedzieć. Z pewnością pojawienie się WkkM na rynku może mieć o wiele większe reperkusje, niż można było sądzić na początku. I tylko "New Avengers" żal...

17 stycznia w krakowskiej Piwnicy pod Baranami swój wernisaż miała wystawa "Szał uniesień na balu maskowym". W sali Planetarium wystawione zostały prace Jerzego Skarżyńskiego, a w trakcie wieczoru zaprezentowano album z twórczością tego znakomitego twórcy. W programie przewidziane były również Obchody ku Czci, Pieśni i Występy oraz Niespodzianki, a gościem honorowym była Alina Skarżyńska. Prace w Piwnicy będzie można oglądać do końca stycznia. Rzecz jasna zapraszamy!

Natomiast w niedziele 27 stycznia 2013 roku o godzinie 16:00 w oddziale Muzeum Historycznego Miasta Krakowa Fabryka Emalia Oskara Schindlera ( ul. Lipowa 4) w Sali Kinowej odbędzie się promocja komiksu "Aptekarz w getcie krakowskim" autorstwa Tomasza Bereźnickiego. Spotkanie odbędzie się w ramach VIII Międzynarodowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holocaustu w kolejną rocznicę wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau. A sam album, wydany przez Muzeum Historyczne, będzie jedynie zapowiedzią nowej wystawy zatytułowanej "Apteka Tadeusza Pankiewicza w getcie krakowskim", która zostanie uroczyście otwarta 16 marca 2013 roku o godzinie 19:00, w 70. rocznicę likwidacji getta krakowskiego. Kanwą komiksu Bereźnickiego będzie książka Tadeusza Pankiewicza "Apteka w getcie krakowskim" i zostanie wydany w dwóch wersjach językowych.

W Warszawie natomiast oglądać będzie można prace Patryka Cabały. Prace pochodzącego z Krakowa artysty zostaną pokazane w kawiarni Sens Nonsensu (ul. Wileńska 23). Wystawa zatytułowana "Wariacje" będzie miała swój wernisaż 29 stycznia, a oglądać ją będzie można aż do 1 kwietnia. 1 lutego natomiast odbędzie się spotkanie z autorem. Gościnnie Katarzyna Żelechowska zaprezentuje swoje prace. Kuratorem wystawy jest Dariusz Cybulski.

Przetasowań w DC ciąg dalszy. Robert Venditti zdąży napisać tylko jeden (!) zeszyt nowego "Constantine`a". Wraz z numerem 2. jego obowiązki przejmie Jeff Lemire i Ray Fawkes. Według DC Comics Venditti pracując nad "Demon Knights" i jeszcze jednym projektem zwyczajnie nie dałby radę ogarnąć jeszcze jednego on-goinga. Rysownik "Teen Titans" Breet Booth zamieni się miejscami z Eddy`m Barrowsem z "Nightwinga". Twórcami, którzy po Scotcie Snyderze i Yanicku Paquetcie przejmą "Swamp Thinga" będą Charles Soule (kto?) i KANO, natomiast scenarzysta James Tynion IV z rysownikiem Mico Suayanem będą nową ekipą twórczą stojącą za "Red Hood and the Outlaws". Znany z pracy nad kosmicznymi komiksami Marvela Jim Starlin przejmie "Stormwatch", a rysunkami zajmie się Yvel Guichet. Stanie się to w kwietniu - także wtedy "Birds of Prey" dostaną się w ręce Christy Marx (tej, od "Sword of Sorcery"), która zluzuje Jima Zubkavicha, po tym jak ten przejął serię w... marcu. Cokolwiek Bob Harras albo Dan DiDio mówiliby o tym, że te zmiany uzasadnione są dbałością o jakość poszczególnych serii i dopasowaniem twórców do profilu pisanych przez nich tytułów nie dawałbym im wiary za grosz. W DC mają zwyczajny bajzel i co więcej, traktują swoich twórców jak, nie przymierzając, śmieci. Więcej na ten temat ma do powiedzenia Nick Spencer.

Nie jest to pierwszy krytyczny głos środowiska artystów, którzy mieli "przyjemność" pracować w DC. Autor przebojowego "Morning Glories", który również pracował u konkurencji przy "Secret Avengers", "Iron Man 2.0", "Ultimate Comics: X-Men" zabrał głos widząc, jak potraktowani zostali Venditti i Zubkavich. Obaj zostali zdjęci z ramówki zanim ich prace zdążyły pojawić się na rynku. Zanim czytelnicy mogli zapoznać się z ich koncepcjami na dany tytuł, z ich pomysłami. Wydawnictwo broni się, zapewniając, że tak dziś wygląda ten biznes. Spencer mówi jednak wprost - sposób, w jaki traktuje się freelancerów w DC jest niedopuszczalny. Biznes tak NIE wygląda. Spencer widział w jaki sposób ucierpiały kariery jego kolegów z branży i przestrzega każdego twórcę, aby dobrze się zastanowił nad podpisaniem cyrografu z Danem DiDio. Szczególnie tych młodych, którzy jeszcze nie do końca wiedzą, jak to wszystko działa.