środa, 29 kwietnia 2009

#169 - Ogłoszenia parafialne

Arcz, ze względu na nawał roboty różnej maści, bierze sobie doraźny i zasłużony urlop od Kolorowych Zeszytów. Tym samym ciężar prowadzenia naszego blogaska spadnie tymczasowo na moje wątłe barki. A że sam również nie narzekam na nadmiar wolnego czasu, to spodziewajcie się lekkiego zwolnienia z bieżącymi aktualizacjami. Przez pierwsze tygodnie na poziomie dwóch notek w tygodniu rozdzielonych niedzielnych Trans-Atlantykiem, a później, kiedy wejdziemy w gorący okres zdawania praca rocznych, licencjackich i magisterskich, nawet jednej. W tym tygodniu pojawi się jeszcze jeden test, dotyczący komiksowej majówki za Oceanem, a po długim weekendzie dorzucę do pieca jeszcze dwie trójki. Przygotowywane przeze mnie i arcza drobne zmiany i niewielkie korekty będą wprowadzane na stronę systematycznie i powoli, choć pierwsze jaskółki będzie dało się zobaczyć już niedługo.

Zapewne niektórzy zdążyli się zauważyć, że teksty z ostatniego tygodnia („Silver Surfer: Requiem”, „Niebo nad Brukselą” i „Aldebaran”) zawisły również na witrynie splotowej. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie komiksowy dział e-Splotu będzie bujnie i harmonijnie obrastał w teksty. Regularnie i w sporych ilościach. Raczej nie będę ich dublował tutaj, na Kolorowych Zeszytach, jak miało to miejsce ostatnio. Przychylam się do rozwiązania stosowanego przez Kamila Śmiałkowskiego, chwalącego się i linkującego swoje video-recenzje na Onecie. Pewnikiem i ja, w podobny sposób będę reklamował moje płody.

A skoro mi jeszcze trochę miejsce w tej notce pozostało, to w ferworze słusznej walki internetowych krzyżowców (zwanych także megalo-narcyzami i graficznymi miernotami) o Komiksu Nobilitację w perspektywie sympozjologicznych pseudo-badań pewnego pseudo-Komiksologa, umknęło zniknięcie i pojawienie się Wielkiego Archiwum Komiksu, witryny zacnej i wielce przydatnej. Wie ktoś, co mogło się mu przytrafić? Przez moment bałem się, że podzieli los internetowego serwisu Komikslandii, który od jakiegoś czasu jest zaniedbywany przez swoich autorów.

niedziela, 26 kwietnia 2009

#168 - Trans-Atlantyk 35

Wszystkie znaki na niebie, a także kilka na ziemi wskazują na zbliżającą się wielkimi krokami Wojnę Światła i Najczarniejszą z Nocy”. Do największego wydarzenia tego lata zostało jeszcze kilka tygodni, fani odkreślają kolejne dni do Comic Book Day, podczas którego ma ukazać się numer #0 „Blackest Night”, a DC podgrzewa atmosferę jak tylko może. Chciałoby się powiedzieć – nic nowego, choć przyznam, że od czasów „Civil War” nie pamiętam, żeby któryś z eventów był oczekiwany z taką niecierpliwością przez czytelników i konsekwentnie hype`owany przez redaktorów i wydawców. Najpierw ujawniono szkic, a chwilę potem gotową, efektowną okładkę pierwszego zeszytu wiodącej mini-serii. Następnie na IGN pojawił się komplet zapowiedzi pierwszej fali zeszytów opatrzonych banderą „BN”, wśród których największe poruszenie wywołał oczywiście cover „Green Lanterna” #43, na którym jeden z członków Czarnego Korpusu obejmuje grób Bruce`a Wayne`a. Natomiast na blogu DC Source pokrótce przedstawiono wszystkie strony kosmicznego konfliktu, poczynając rzecz jasna od tych Zielonych. Drugi był Atrocitus i jego Czerwone Latarnie, potem przyszła kolej na Agenta Orange i jego Pomarańczowych Latarników, następnie Żółty Korpus Sinestra, pozbawiony już swoich najbardziej prominentnych członków, na końcu zaś pojawiły się Niebieskie Latarnie. Niebawem pojawią się pewnie Zamoreanki i Fioletowe Latarnice oraz najbardziej tajemniczy przedstawiciele „emocjonalnego spektrum” – plemię Indygo. Jeśli chcecie wiedzieć nieco więcej o tych kolorach, możecie poczytać wywiad z Ethanem van Sciverem, tłumaczącym znaczenie barw i symboliki poszczególnych Korpusów. Tymczasem na CBR przygotowano specjalną kolumnę Geoff Johns Prime, w której architekt całego tego zamieszania co dwa miesiące będzie odpowiadał na pytania swoich czytelników. Ja mogę mu tylko napisać – Geoff, proszę nie spieprz tego wszystkiego. (j.)

#1 Rafa Sandoval przejmie rysownicza schedę po Humberto Ramosie w „Avengers: The Initiative”. Tuż po zakończeniu historii „Disassembled”, od 26 numeru artysta będzie regularnym rysownikiem serii ukazującej się pod szyldem „Dark Reign”. Dla nieuważnych - to nie ten sam Sandoval, co od „Trupa i sofy” (pospolita pomyłka, którą sam popełniłem), tylko ten od trykotów. „Incredible Hercules”, „Young X-Men”, „The Mighty Avengers” czy „Marvel Adventures: Iron Man”, to tylko kilka tytułów z marvelowej bibliografii twórcy uznanego za jednego z „young guns”, grupy najbardziej obiecujących rysowników młodego pokolenia pracujących dla Joe Q. (j.)

#2 BOOM! Studios wraz z Electric Shepherd Productions zapowiedziało komiksową adaptację klasycznej (i kultowej) powieści Philipa K. Dicka „Czy androidy marzą o elektronicznych owcach?”. Obrazkowe „Do Androids Dream of Electric Sheep?” jest zachwalana przez swoich autorów i wydawców jako najwierniejsza i pozostająca w najlepszej zgodzie ze swoim oryginałem praca – przeglądając przykładowe kadry można wręcz przypuszczać, że cała warstwa dialogowo zostanie zwyczajnie przepisana z książki do komiksu. Dość powiedzieć, że przy adaptacji nie pracował żaden scenarzysta (a przynajmniej nie podaje go ani katalog Diamonda, ani notatka prasowa wydawcy). Komiksowa maxi-seria ma liczyć aż 24 odcinki, a premierę pierwszego zapowiedziano na czerwiec tego roku. (j.)

#3 Serialu pt. "Kiedy wróci Steve Rogers?" ciąg dalszy. Prezentowany kilka tygodni teaser co prawda nie pojawił się w lipcowych zapowiedziach Marvela opublikowanych w kończącym się właśnie tygodniu, ale bardzo prawdopodobne, że został przedstawiony tytuł do którego on należy. "Reborn" będzie pięcioczęściową mini-serią za którą odpowiedzialni będą tacy twórcy jak Ed Brubaker (scenariusz), Bryan Hitch (rysunki/okładki), Alex Ross i John Cassaday (warianty). Nic ponad to nie wiadomo, szczegóły mają być ujawnione wkrótce. Na obecną chwilę można się spodziewać dwóch dużych powrotów do Marvelovego uniwersum: Steve'a Rogersa i Jean Grey, ale patrząc na to jaki scenarzysta zajmie się "Rebornem" można z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, że chodzi tu o Pierwszego Harcerza Marvela. Jeśli pojawią się kolejne poszlaki / konkrety będę informował na bieżąco. Zastanawiam się jednak, czy połączenie powrotu Capa, Brubakera i owej mini-serii nie jest zbyt oczywiste? (a.)

#4 Eric Powell jest zagorzałym fanem żeńskiego zespołu Nashville Rollergirls, które występują w lidze jeżdżenia na rolkach i popychania się. A przynajmniej tak to wygląda. W każdym razie twórca Zbira, na łamach swojej autorskiej serii, niejednokrotnie wspominał o tej żeńskiej drużynie, a od jakiegoś czasu również wykonuje on postery promujące kolejne występy groźnych i niebezpiecznych dziewczyn na rolkach. Jeśli natomiast jakiś fan twórczości Powella chciałby wspomóc sam zespół to ma do tego doskonałą okazję - na ebayu ojciec Zbira wystawił kilkanaście swoich prac, które w głównej mierze przedstawiają dziewoje na rolkach, ale oprócz tego są też jego plansze z jubileuszowego numeru "She-Hulk" czy serii o pogromczyni wampirów "Buffy". Cały dochód ze sprzedaży będzie przeznaczony na zakup nowego sprzętu - tak żeby dziewczyny jeździły szybciej i nabijały sobie mniej siniaków. Jakby nie patrzeć szczytny to cel. Trzeba się tylko śpieszyć, bo do końca aukcji zostało już niewiele czasu! (a.)

#5 News nieco mniej trans-atlantykowy. Mangaka Takehiko Inoue („Slam Dunk”, „REAL”) zapowiedział, że „Vagabond” zbliża się powoli, powoli do swojego finału. Samurajska seria, która miała nieszczęście paść wydawnicza ofiarą Mandragory, która przed swoim zgonem zdążyła wydać jedynie dziewięć tomików, na zachodzie pod koniec roku dobije do 29. Inoue potwierdził, że praca nad „Vagabondem” zajmie mu jeszcze dwa lata, co przelicza się na dwa bądź w porywach nawet cztery tomiki. (j.)

#6 Pozostając dalej w orientalnych klimatach przenosimy się z Kraju Kwitnącej Wiśni do Kraju Środka. Wielki przebój chińskiego rynku „Tibetan Rock Dog” ma wkrótce dotrzeć do czytelników z Japonii, Francji i Stanów Zjednoczonych. Autor komiksu Zheng Jun, będący jednocześnie muzykiem rockowym, ma nadzieję, że jego praca zostanie dobrze przyjęta na największych i cieszących się najdłuższa obrazkową tradycją krajach. Do tej pory to chiński rynek był zdominowany przez produkcje japońskie i amerykańskie - autor „Tibetan Rock Dog” bardzo chce odwrócić ten trend i zwrócić uwagę międzynarodowego audytorium na Chiny, w których również powstają komiksy. Przyznam, że ze sporą rezerwą podchodzę do tego produktu made in China reklamowanego, jako połączenie chińskich tradycji z nowoczesnym, komiksowym przekazem. (j.)

#7 Ósmy lipca to dzień w którym na światło dzienne wyjdzie pierwszy numer niecodziennej serii z DC pt. "Wednesday Comics". W każdą kolejną środę, przez 12 tygodni, wychodzić będzie kolejny numer 16 stronicowego wydawnictwa na które składać się będzie 15 jedno planszowych historii, każda o innym bohaterze z uniwersum DC Comics. Format "Wednesday Comics" można określić jednym słowem: wielki. Bo jak inaczej nazwać komiks o wymiarach 71 x 51cm (sprzedawany będzie złożony na pół, czyli 35,5 x 51 cm)? Jeśli chodzi o bohaterów, których kolejne części historii ukazywać będą się co środę, to będą to między innymi Batman, Hawkman, Metamorpho czy Flash. Respekt budzą natomiast twórcy, którzy podjęli się pracy nad projektem: duet Azzarello / Risso, Paul Pope, Gaiman, Allred, W.Simonson, Gibbons, Sook, Busiek, Baker, Adam i Joe Kubertowie i paru jeszcze innych. Ciekawy jestem czy wyjdzie wydanie zbiorcze i w jakim formacie? Oraz to czy w podobny sposób odpowie na plany konkurencji Marvel? (a.)

#8 Zmartwychwstanie Jezusa dla wielu pozostaje tajemnicą, a mądre głowy tego świata zastanawiają się czy rzeczywiście był to cud, czy może Syn Boży owszem wrócił, lecz jako zombie (tfu, bluźnierstwo..)? Ta druga teoria jest na tyle atrakcyjna, że powstały na ten temat dwa filmy "Zombie Christ" oraz kanadyjski "Zombie Jesus" czy też odpowiednie hasło na Uncyclopedii. Są jednak i tacy, którzy przeciwstawiają się tym poglądom i uważają, że Jezus nienawidzi umarlaków. "Jesus Hates Zombies" to komiks z małego wydawnictwa Alterna Comics, który opowiada o pladze żywych trupów, która w sześć dni skonsumowała 27/39 ziemskiej populacji. Ten stan rzeczy jest nie do przyjęcia przez Najwyższego, który wysyła swojego syna na ratunek ludzkości. Taki oto pomysł zrodził się w głowie scenarzysty Stephena Lindsaya, który z pomocą 16 artystów stworzył pierwszy tom przygód boskiego pogromcy zombich, który wyszedł na światło dzienne w listopadzie 2007 roku. Trzynaście miesięcy później - w styczniu 2009 roku - ukazała się jego reedycja (z okładką Arthura Suydama!), a na kwiecień (29ty) i wrzesień tego roku planowane są kolejne odsłony przygód Pana J. i Lincolna, który z kolei nienawidzi wilkołaków. Dla zaciekawionych tematem, pierwsze dziewiętnaście stron z pierwszego woluminu. (a.)

Geek Honey of the Week
(z braku dobrych kandydatek, w tym tygodniu obędzie się bez superbohaterki na koniec)

sobota, 25 kwietnia 2009

#167 - Aldebaran

Jedną z największych bolączek komiksowego rynku w Polsce są serie, które zostały porzucone przez swoich edytorów. Ich czytelnicy wciąż oczekują na ciąg dalszy i nie mają żadnej pewności, że kiedykolwiek nastąpi. Do tej pory ofiarami tak uprawianej „polityki wydawniczej” padły tak znakomite tytuły, jak „Samotny Wilk i Szczenię”, „100 Naboi” czy do niedawna „Blacksad”, któremu drugą szansę dał Egmont.

I „Aldebaran”, po wydaniu dwóch pierwszych tomów przez wydawnictwo Siedmiogród, podzieliłby los spisanych na strat pozycji, gdyby nie Egmont właśnie. Komiks Luisa Eduarda de Oliveiry, ukrywającego się pod pseudonimem Leo, został wznowiony w jednym, zwarty woluminie, zbierającym komplet pięciu tomów i wydany w ramach nowej kolekcji „Science-Fiction”. W czasach, kiedy komiksy osiągają niebotyczne ceny, czytelników z pewnością musi cieszyć fakt, że komiks oferowany jest w bardzo przystępnej cenie, kosztem zmniejszenia formatu, ze standardowego, europejskiego A4, do trochę większego od amerykańskiego B5. Zapewniam, że ta operacja nie miała wpływu na doznania płynące z lektury.

W 2079 ludzkość opuściła gościnne kąty trzeciej planety od słońca i rozpoczęła poszukiwanie planet, nadających się do zamieszkania. Pierwszą pozaziemską kolonią został Aldebaran 4, znajdujący się w konstelacji Byka. Niedługo po przybyciu pierwszych osadników, wszelka komunikacja z Ziemią zostaje zerwana z niewyjaśnionych przyczyn. Kontaktu nigdy nie uda się powtórnie nawiązać. Mieszkańcy planety, pozbawieni wsparcia zaawansowanych technologii, są zdani tylko na siebie. Po wielu latach od tego wydarzenia, Aldebaran nawiedzają tajemnicze katastrofy pustoszące ludzkie osiedla, których nikt nie umie wytłumaczyć…

Z powyższego opisu jednoznacznie wynika, że „Aldebaran” jest komiksem fantastycznym, który można ulokować gdzieś pomiędzy poważną, hard-sf, a skonwencjonalizowanymi schematami opowieści science-fiction. Leo napisał sprawną i wciągającą opowieść przygodową o parze dwóch nastolatków wplątanych w nie lada aferę. Czytelnik będzie towarzyszył Markowi i Kim we wszystkich ich niesamowitych przejściach, od zagłady ich rodzinnej wioski, przez trudy niebezpiecznej wędrówki do Anatolii, stolicy Aldebaranu, aż do momentu, w którym tajemnica zerwania kontaktu z Ziemią i planety, na której goszczą, zostanie wyjaśniona. Mimo że komiks bazuje na stosunkowo prostych patentach fabularnych, nie pozwala czytelnikowi ani na chwilę oderwać się od opowiadanej historii. Podobnie zresztą jest z oprawą wizualną. Leo nie próbuje olśnić czytelnika wirtuozerią, ucieka się do najprostszych, często wręcz banalnych, metod. Dysponuje klasyczną, realistyczną kreską, która może wydawać się nieco toporna. Świetnie wychodzą mu surowe krajobrazy obcej i egzotycznej planety, a rzadko zdarzają się mu błędy w anatomii twarzy bohaterów.

Jeśli miałbym wskazać jakieś usterki, to zwróciłbym na dialogi, które momentami raziły mnie swoją sztucznością. Niekiedy podczas lektury miałem wrażenie, że pomimo obecności śmiałych scen erotycznych, czytam komiks przeznaczony dla nastolatków. Takie „Przygody Tomka w kosmosie”. Fabule komiksu zdarzają się też naiwne, wręcz infantylne mielizny, które jednak nie mogą zaważyć na ostatecznej, bardzo pozytywnej ocenie komiksu. Napiszę jeszcze raz – cieszę się, że Egmont reaktywował właśnie „Aldebarana” i z niejaką niecierpliwością czekam na kolejny integral Leo - „Betelgezę”, który już został zapowiedziany w ramach kolekcji „Science-fiction”.

środa, 22 kwietnia 2009

#166 - Niebo nad Brukselą

„Niebo nad Brukselą” otwiera nową kolekcję „XX wiek/ wiek XXI”, w której będą publikowane komiksy poruszające aktualne problemy społeczno-polityczne i najważniejsze wydarzenia historyczne. Cieszy, że Egmont, komiksowy potentat naszego rynku, obok publikacji klasyków amerykańskiej i europejskiej sztuki obrazkowej, zdecydował się wydawać prace nowatorskie, z ambicjami, niebanalne. Przyznam, że wiele sobie obiecuje po tym cyklu.

I niestety komiks Bernara Yslaire`a mocno mnie rozczarował. „Niebo nad Brukselą” to taki zaangażowany protest-komiks skierowany przeciwko wojnie. Smętny, toporny, naiwny i nieskażony żadną, głębszą refleksją, będący banalnym i dosłownym wcieleniem hasełka „make love, not war”. A zaczyna się całkiem fajnie. Punktem wyjścia historii jest alterglobalistyczna manifestacja w tytułowej Brukseli, tuż przed rozpoczęciem inwazji Stanów Zjednoczonych na Irak w 2003 roku. W tłumie demonstrantów na muzułmankę Fadyję, która zaraz ma dokonać samobójczego zamachu, wpada Żyd (a właściwie Chazar) Jules, który skądś doskonale zna jej plany i próbują ją powstrzymać przez… zmuszenie do odbycia stosunku cielesnego. Gwałci ją. „Make love, not war”.

„Niebo nad Brukselą” pełne jest irytującego i natrętnego autorskiego uniesienia, silenia się na poetyckość i kiepskiej demagogii. Nie łudźcie się, to nie nowoczesna wersja Romea i Julii, tylko łopatologiczna broszurka pacyfistyczna, pełna new-age`owych odwołań. Od „słynnego” bed-in Johna Lennona i Yoko, który wraz z „Imagine” poniekąd patronuje całemu komiksowi, przez wątki platonicznej miłości, wędrówki dusz i przeznaczenia, dzięki któremu dwie połówki tego samego jabłka w końcu się połączą. A kiedy przenosimy się z obozów koncentracyjnych do starożytnego Babilonu poziom żenady sięga zenitu.

Yslaire na siłę próbuje być kontrowersyjny. Łącząc śmiałe sceny erotyczne (z takimi kwiatkami, jak łzy ściekające po jądrach czy palce goszczące w odbycie), w których udział bierze muzułmanka przykryta jedynie burką i przepasana materiałami wybuchowymi, z ujęciami bomb spadających na Bagdad. Niestety, zamiast spodziewanego efektu kontrowersji, komiks sięga poziomu tandety taniego szokowania obecnego w tabloidach za złotówkę. Co gorsza, autor nie ma na tyle, nota bene, jaj, żeby pojechać już do końca w swojej „kontrowersyjności” i w posłowiu kaja się przed czytelnikami, których mógł swoim „dziełem” urazić. Ciekawe, o kogo mu chodzi i czemu, tak usilnie przeprasza…

Po lekturze „Sambre`a” po Yslairze można było spodziewać się prawdziwej, wizualnej uczty. Niestety, i w tym elemencie „Niebo…” mnie zawiodło. O ile jeszcze autorowi całkiem sprawnie wychodzi wykorzystywanie fotografii w swojej pracy, o tyle grafiki wykonane tradycyjnymi metodami stoją na co najwyżej średnim poziomie. Yslaire nie zachwyca, a co więcej zdarzają mu się kiksy, które nie przystoją rysownikowi tej klasy. Cały album sprawa wrażenie robionego na szybko.

„Niebo nad Brukselą” będzie wodą na młyn dla tych, którzy są święcie przekonani, że komiks to rozrywka dla ćwierćinteligentów, nie będąca w stanie poruszać poważniejszych tematów. A jeśli już się za nie bierze, to nie sposób by ich strywializował. Mógłbym się przekornie spierać z Yslairem, czy tak naprawdę ta „doniosła tematyka” poruszana w jego pracy, nie jest tylko przykrywką dla prymitywnej erotyki, serwowanej na co drugiej stronie. I przy całym tym sileniu się na kontrowersyjność „Niebo nad Brukselą” jest typem komiksu, obok którego da się przejść całkowicie obojętnie.

wtorek, 21 kwietnia 2009

#165 - Silver Surfer: Requiem

W komiksach o super-bohaterach dominują opowieści o początkach. Kolejni scenarzyści wzbogacają genezy ubranych w kolorowe trykoty nadludzi o szczegóły, które stają się potem punktem wyjścia dla ich kolejnych przygód. W ten sposób konserwują się tryby wielkiego przemysłu obrazkowego za Oceanem.

Natomiast znacznie rzadziej powstają opowieści o ich końcach. Pomijając aspekt finansowy związany z zamknięciem serii, której główny bohater wyciągnął kopyta, dziwi trochę niewielka liczba historii tego typu, dającej, przynajmniej w teorii, duże pole do popisu dla scenarzystów.

Silver Surfer nie jest bohaterem w Polsce szczególnie rozpoznawalnym. W roli głównej wystąpił zaledwie w dwóch komiksach – w „Misji Heroldów” oraz w „Przypowieści”, powstałej w wyniku współpracy gigantów amerykańskiego (Stana Lee) i europejskiego (Moebiusa) komiksu. Również na rynku amerykańskim bohater wymyślony przez wspomnianego Stana Lee i Jacka Kirby`ego nie odgrywa dużej roli, dość powiedzieć, że w chwili obecnej nie ma nawet własnego tytułu, w którym mógłby regularnie występować. A szkoda, bo to postać nader ciekawa, której potencjał pozostaje wciąż niewykorzystany przez scenarzystów. Silver Surfer, zanim stał się kosmicznym herosem, przemierzającym galaktyki i niosącym pomoc potrzebującym, był podwładnym Galactusa. Jako zwiastun Anty-Boga, który zamiast dawać, odbierał życie, odnajdywał i wybierał kolejne ciała niebieskie przeznaczone na „posiłek” dla swego pana. Ratując swoją rodzinną planetę przed zagładą z jego rąk, poświęcił swoje życie na służbę Galactusowi, przekonany, że będzie odnajdywał tylko takie światy, na których nie będzie inteligentnego życia. Nie wiedział jednak, że jego umowa przewiduje pozbawienie go tożsamości, woli i pamięci, przez co stanie się bezwolnym wykonawcą woli swego suwerena.

Na kartach „Requiem” bohatera ze srebrną deską poznajemy w momencie, kiedy kosmiczna moc, jaką obdarzył go Galactus, zaczyna się wyczerpywać, a on sam powoli umiera. Niestety, odwrócenie tego procesu jest niemożliwe. Surfer ze spokojem przyjmuje wyrok i ostatnie tygodnie spędza ze swoimi bliskimi z Ziemi (Fantastyczną Czwórką, Spider-Manem, Dr. Strangem) i Zenn-La (ukochaną Shalla-Ball). Dokonuje ostatnich heroicznych czynów, przywracając pokój dwóm, zwaśnionym cywilizacjom i wraca na rodzinną planetę, by dokonać swego żywota.

W ostatniej opowieści o Silver Surferze panuje nastrój podniosłego smutku. Brakuje w niej rozdzierających scen rozpaczy czy wybuchów płaczu, a jeśli takie już występują, to są łagodzone przez atmosferę chłodnej, pozbawionej uczucia żałoby, z której zieje treściowa pustka. Straczynski nie wychodzi poza schemat pożegnania z przyjaciółmi, zrobienia ostatniego, dobrego uczynku i spokojnego powrotu do domu. W komiksie nie dzieje się nic ciekawego. Nic nie przerywa sielskiej atmosfery nabożnego umierania Surfera, który ginie jak postmodernistyczny, komiksowy święty, obdarzający stygmatami swoich wyznawców, których życie nie raz ocalił. Wszystko jest do bólu idealne, niczym srebrne ciało bohatera, nie skażone żadną rysą. Komiks jest przewidywalny, nie może w niczym zaskoczyć swojego czytelnika. Sam bohater w swojej bezgrzeszności i doskonałości jest odrealniony, przesadnie komiksowo przerysowany, chciałoby się wręcz powiedzieć za wieszczem „przeanielony”. Postać o kosmicznej potędze i zimnym sercu, która od ludzi nauczyła się odczuwać, na kartach „Requiem” zostaje ich pozbawiona, przez co staje się nudna, nieciekawa i sztampowa.

niedziela, 19 kwietnia 2009

#164 - Trans-Atlantyk 34

Kiepska sprawa z wpadką przy okazji Motywowego wpisu o zombiakach z Marvela. Pomijam już fakt, że mogłem nieco pogrzebać w sieci i wsłuchać się w dudniący pajęczy zmysł, ale sam pomysł! Pomysł był świetny! Zresztą na tyle, że wszelkie śledztwo zeszło na drugi plan i wyszło jak wyszło. Nie miałbym jednak nic przeciwko gdyby szefostwo Marvela skorzystało z podpowiedzi kawalarza i kiedyś wcieliło ten ogromny plan w życie. A to co najbardziej zapadło w pamięci z tej nieprawdziwej rewelacji to rzekomy udział w całym przedsięwzięciu Lewisa Trondheima, którego twórczość ciężko mi sobie wyobrazić w kontekście zamaskowanych herosów z przysłowiowym już "laserem w dupie". Ale niestety - fake to fake. I o ile na jego wersję bohaterów Marvela trzeba będzie jeszcze poczekać, o tyle za kilka miesięcy powinny być już dostępne przygody Kapitana i spółki w wykonaniu Paula Pope'a, Hornshemeiera czy coraz popularniejszego u nas Jasona. Tytuł, forma i data wydania nie są jeszcze znane, ale i tak jest to w tym roku jeden z bardziej elektryzujących mnie tytułów - niby Romita JR, Ramos, McNiven czy Yu tak szybko się nie nudzą, ale ten powiew świeżości, który mam nadzieję przyjdzie wraz ze wspomnianymi komiksiarzami, przyda się jak najbardziej. O ile oczywiście nie jest on żartem ;) (a.)
#1 Dzisiaj, podobnie jak w zeszłym tygodniu, zaczniemy newsem o fenomenalnym austriackim artyście jakim jest Nicolas Mahler. Pierwszego marca Reprodukt wydał jego nową pozycję jaką jest "Spam" - 64 stronicowy albumik zawierający grafiki artysty, będące interpretacją śmieci, które dostaje on na swoją skrzynkę mailową. Jak sam przyznaje, ma ich ponad 15.000, więc materiału jest aż nadto. Przykładowe grafiki można podziwiać na stronie autora oraz wydawcy książeczki. Mahler wkroczył z pomysłem w blogosferę i pod tym adresem, na bieżąco można oglądać kolejne jego dzieła. Jak dla mnie humorystyczna bomba. Mam nadzieję, że przy okazji październikowej emefki na giełdzie będzie można znaleźć stoisko Reproduktu z tym i innymi rzeczami od pana Nicolasa. (a.)

#2 W maju bieżącego roku do sprzedaży powinno trafić zbiorcze wydanie „George Sprott: (1894-1975)”. Komiks znakomitego, nieznanego niestety w Polsce kanadyjskiego twórcy Setha (autora między innymi „Clyde Fans”, „It’s a Good Life If You Don’t Weaken” czy „Wimbledon Green”) pierwotnie ukazywał się na łamach „The New York Times Magazine” od dokładnie 17 września 2006 do 25 marca 2007 roku. Goszcząc w komiksowej sekcji „The Funny Pages”, dołączył do najściślejszej czołówka twórców amerykańskiego rynku, którzy przewinęli się przez „NYTM” – Chrisa Ware`a, Jamiego Hernandeza, Daniela Clowesa, Jasona, Rutu Modan czy Gene`a Luena Yanga. W krótkich komiksowych formach, Seth opowiada fikcyjną biografię tytułowego bohatera, prezentera telewizyjnego w lokalnej telewizji. Klikajcie tutaj, jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej. (j.)

#3 Wszyscy już chyba przyzwyczailiśmy się, że Wolverine pojawia się dosłownie wszędzie i ciągle. Regularnie występuje w dziesiątkach tytułów, w kolejnych pojawia się gościnne, jest członkiem X-Men i Avengers, gra pierwsze skrzypce w serialu animowanym, a już wkrótce zagości na ekranach kinowych, więc dlaczego nie miałby zostać bohaterem mangi dla młodzieży? W „Wolverine: Prodigal Son” Logan będzie zbuntowanym nastolatkiem trenującym w szkole sztuk walk. Pomimo tego, że scenarzysta Antony Johnston („Wasteland”) i rysownik Wilson Tortosa („Battle of the Planets”, „Tomb Raider”) odmłodzili naszego ulubionego Rosomaka o dobre kilka dekad, ma pozostać tym samym aroganckim i bezczelnym gnojkiem, ściganym przez wydarzenia z przeszłości. Ciekawe, co może wyjść z komiksu reklamowanego jako skrzyżowanie „X-Menów” z „Naruto”. (j.)

#4 Komiks podbija deski „Broadway`u”. Na 8 lutego 2010 roku zaplanowano premierę musicalu z Człowiekiem-Pająkiem w roli głównej. „Spider-Man: Turn Off The Dark” według swojej reżyserki, Julie Taymor, będzie przedstawieniem łączącym cyrkową estetykę z rock`n`rollowym pazurem. Muzykę napiszą Bono i Edge z U2, strojami zajmie się Eiko Ishioka (zdobywczyni Oskara za kostiumy z „Bram Stoker`s Dracula”), a do roli Spidera przymierzany jest Reeve Carney. Castingi ponoć jeszcze trwają. A swojego scenicznego powrotu doczeka się Człowiek ze Stali, który występował już w musicalu „It’s a Bird…It’s a Plane…It’s Superman” w latach sześćdziesiątych. Skrypt napisze Roberto Aguirre-Sacasa, oprawą dźwiękową zajmą się Charles Strouse i Lee Adams, a premiera musicalu odbędzie się w czerwcu 2010 roku. W przyszłym roku zapowiada zatem się teatralno-wokalny pojedynek dwóch, komiksowych ikon. (j.)

#5 Mark Bagley będzie rysował Mrocznego Rycerza. Artysta, znany głównie z pracy dla Marvela („The Amazing Spider-Man”, „Ultimate Spider-Man”, „Thunderbolts”) dołącza od lipca do ekipy „Batmana” i od numeru #688 zilustruje czteroczęściową historię do scenariusza Judda Winnicka. Nie wiadomo jednak czy artysta nie zostanie przy Batmanie na dłużej. Aha, nie dajcie się zmylić - reprodukowana okładka jest autorstwa nie Bagley`a, tylko Tony`ego Daniela. (j.)

#6 Jedną z serii, które od dłuższego czasu wiszą na mojej liście "do nadrobienia" jest "Dylan Dog", którego jedenaście tomów wydał u nas swego czasu Egmont. Z dostaniem kompletu po polsku może być mały problem, ale w ostatnią środę, dla władających językiem angielskim, z wybawieniem przyszło wydawnictwo Dark Horse. "Dylan Dog: Case Files" to potężny, niemal 700 stronicowy komiks zbierający siedem tomików przygód paranormalnego detektywa ("Dawn of the Living Dead", "Johnny Freak", "Memories From the Invisible World", "The Return of the Monster", "Morgana", "After Midnight" i "Zed"). Seria, której sprzedało się ponad 56 milionów egzemplarzy na całym świecie (jak to głosi napis na okładce), po raz pierwszy od dziesięciu lat pojawia się w wersji angielskiej (jak to głosi opis wydawcy) i obok Biblii i prac Homera można ją czytać dzień w dzień bez znudzenia (jak to powiedział Umberto Eco). Swoją drogą, w 2009 roku do kin trafić ma ekranizacja przygód włoskiego detektywa o tytule "Dead of Night", gdzie w rolę głównego bohatera wciela się Brandon Routh (Clark Kent z "Superman Returns"). (a.)

#7 Pozostając jeszcze przy klimatach grozy i wydawnictwie znanym z publikowania przygód Goona i Hellboya - w lipcu ukaże się pierwszy numer "Creepy Comics", będący współczesną wersją legendarnych magazynów "Creepy" i "Eerie", które ukazywały się w latach '64-83 (ten drugi zadebiutował w 1966). Czarno-białe, 48 stronicowe wydawnictwo zawierać będzie prace starego komiksowego wygi Bernie Wrighstona, młodego talentu w postaci Jasona Shawna Alexandera ("Abe Sapien: The Drowning", "Dead Irons") i innych, a za okładki odpowiedzialny będzie twórca wspomnianego już Zbira - Eric Powell. O tytule tym chodziły plotki już od 2007 roku, ale dopiero teraz udało / uda się wypuścić go na światło dzienne. Dla spragnionych mocnych wrażeń Dark Horse publikuje HC'ki "Creepy Archives" oraz "Eerie Archives" zbierające najlepsze prace z tych magazynów autorstwa takich artystów jak Frank Frazetta, Alex Toth, Steve Ditko czy Gene Colan. Materiał w sam raz na upadające "Obrazy Grozy". (a.)

#8 Mijający tydzień stał pod znakiem różnej maści teaserów. Jako pierwszy wymienię kolejny art zapowiadający powrót Overlorda do uniwersum Savage Dragona (o pierwszym z nich informowaliśmy tydzień temu). Marvel natomiast wypuścił kilka grafik, które nawiązują do przybycia na Planetę Ziemia syna Hulka - Skaara. Historia ta opowiadać będzie o ojcu, który uratował jego świat, o porzuceniu, o okrutnej zemście, o pewnym sekrecie i o tym co długowłosy synalek zostawi po sobie. Będzie się działo (jak to w Marvelu). Dodatkowo fani Spidera dostali dwie zapowiedzi zbliżającej się historii "American Son" (ASM #595-599) a pogrążeni w żałobie fani Carol Denvers otrzymali iskierkę nadziei w postaci grafiki zapowiadającej czerwcowe "War of the Marvels". (a.)

"Geek Honey of the Week"
(dzisiaj po raz kolejny Wonder Woman - tym razem przy okazji ubiegłorocznego Halloween wcieliła się w nią znana z imprezowania z Paris Hilton i pewnej seks kasety Kim Kardashian, której więcej zdjęć tu i tu)

piątek, 17 kwietnia 2009

#163 - B.P.R.D.: The Universal Machine

Jest ich sześcioro: znani wszystkim Liz i Abe, ektoplazma z duszą - Johann Kraus, dr Kate Corrigan, tajemniczy kapitan Benjamin Daimio oraz homunkulus Roger. A w zasadzie jedynie korpus homunkulsa Rogera, który przez większość drużyny uważany jest za zmarłego. Inaczej sądzi jedynie Johann, spędzający mnóstwo czasu na przeglądaniu starożytnych ksiąg i szukaniu jakiejkolwiek wskazówki odnośnie tego jak zrekonstruować ciało kolegi i przywrócić go do życia. W międzyczasie do dr Kate zgłasza się niejaki Andrew Devon, który zabiera ją w podróż do Ableben we Francji, gdzie (podobno) znajduje się jeden z pięciu egzemplarzy księgi "Sekretnego Ognia" zawierający (podobno) formułę pozwalającą obudować ciało homunkulusa.
Tak mniej więcej prezentuje się fabuła pięcioczęściowej mini-serii "B.P.R.D.: Universal Machine", będącej spin-off'em do przygód Hellboy'a. Muszę przyznać, że do tej pory z dużym dystansem podchodziłem do komiksów z członkami Biura Badań Paranormalnych i Obrony i jakoś nie ciągnęło mnie w ich rejony. Tzn. może inaczej - byłem ciekaw ich przygód, ale bałem się, że obcowanie z nimi może mi zepsuć ogólny pozytywny obraz Hellboy'owego uniwersum. Powodów tych obaw było kilka:

- po pierwsze: ciężko było mi uwierzyć, że bez postaci Czerwonego ta seria może mieć coś do zaoferowania co przyciągnie mnie na dłużej. No i jak nie trudno zgadnąć myliłem się. Trochę z ciekawości, a trochę z braku lepszych rzeczy do roboty wziąłem się za pierwszy zeszyt historii i skończyło się na tym, że za jednym razem łyknąłem całość. Najzwyczajniej w świecie "Universal Machine" - napisane przez Mignolę i Johna Arcudiego - niesamowicie wciąga i coś czuję, że czytanie tego z prędkością jeden zeszyt na miesiąc byłoby dużym bólem. Oprócz głównego wątku, duet scenarzystów okrywa nieco tajemnic z życia członków Biura, którzy nie podążyli za Kate do Francji tylko zostali w swojej bazie i mają czas na zwykłe pogaduchy. Tym samym czytelnik ma szansę dowiedzieć się nieco więcej o miłosnym zawodzie Johanna, wrócić do czasów dzieciństwa z Liz, poznać tajemnicę kapitana Dajmo i jego oszpeconej twarzy oraz wyruszyć w podróż z Abem i Czerwonym (to jedyny moment kiedy Hellboy pojawia się w tej historii) do Ontario w celu wyjaśnienia jak zawsze tajemniczej sprawy. Bardzo fajny zabieg swoją drogą.
- po drugie (niejako wiąże się z poprzednim): świat samego Hellboy'a wydawał mi się na tyle spójny i atrakcyjny, że seria o podobnej tematyce, tylko z większą ilością bohaterów zawsze jawiła mi się jako rzecz zbędna, do której ewentualnie można wrzucić wszelkie pomyje i popłuczyny, nie nadające się na przygody Chłopca z Piekła. I tutaj kolejna pomyłka - o ile ostatnio w kolejnych seriach z Hellboy'em jest dosyć nudnawo (chociażby "In the Chapel of Moloch" czy mimo wszystko "Darkness Calls") to przy tej sprawie B.P.R.D. nie ma mowy o jakiejkolwiek nudzie. Niby historia w podobnym stylu co u Czerwonego, ale podana w jakiś inny sposób, gdzieś na uboczu od wszystkiego. Większość grupy siedzi spokojnie w siedzibie Biura i rozmawia ze sobą, a pozostawiona sama sobie Kate Corrigan musi stawić czoła wszelkim monstrom, bez pomocy dziwacznych kompanów i ich dziwacznych umiejętności. No i po raz pierwszy od dawien dawna przy lekturze komiksu czułem niepokój. Duży plus.

- po trzecie: rysownik, a raczej kwestia tego, że nie jest nim Mignola. Chociaż przyznam, że od dłuższego czasu pogląd, że jak Hellboy (i spółka) to tylko Pan Mike stracił na aktualności - Duncan Fegredo doskonale się spisał przy okazji "Darkness Calls", a jeszcze lepiej pocisnął Richard Corben przy okazji "Makomy" czy "The Crooked Man" i chętnie jeszcze raz albo i dwa zobaczyłbym przygody Czerwonego w jego wykonaniu. No ale to nie przygody Hellboy'a, a pozostałych członków B.B.P.O. Etatowym rysownikiem przy serii jest Guy Davis, 43-letni amerykański artysta, dwukrotny zdobywca Eisnera, który oprócz pracy nad omawianą serią znany jest chociażby z "Sandman Mystery Theatre" czy autorskiego "The Marquis". Oprócz internetowej galerii czy przykładowych plansz jego autorstwa, bliższej styczności z twórczością Davisa nie miałem. Nie powiem też, żeby to co widziałem powaliło mnie na kolana, jednak co innego ekran a co innego papier. Charakterystyczny styl artysty idealnie komponuje się z mrocznym klimatem historii, chociaż przyznam, że w największy zachwyt wpadłem widząc zielono-żółte kadry z dżunglą, która jest miejscem wspomnień jednego z bohaterów. Kosmiczną robotę z kolorami wykonał jak zawsze Dave Stewart, który oprócz pracy przy Hellboyu i B.P.R.D. udziela się również przy "Goonie", a za swoje "kolorowanki" dostał już cztery Eisnery. Dodam jeszcze, że epilog do tej opowieści maznął dosyć niespodziewanie i bez zapowiedzi Mike Mignola.
Lektura "Universal Machine" i dobra, ba! wyśmienita przy niej zabawa sprawiły, że "B.P.R.D" ląduje na mojej liście do nadrobienia. W USA ukazało się do tej pory 10 TP (a kolejne w drodze), więc trochę tego jest. W Polsce lata temu na sklepowe półki trafiły dwa tomiki ("Nawiedzona Ziemia" i "Dusza Wenecji i inne opowieści") i po długiej przerwie, w czerwcu, Egmont ponownie spróbuje zaciekawić czytelnika historią "1946" w której pierwsze skrzypce gra założyciel Biura i ziemski ojciec Hellboya - Trevor Bruttenholm. Mam nadzieję, że będzie to równie udana historia co UM, a jej ewentualna dobra sprzedaż sprawi, że i kolejne części przygód B.B.P.O ujrzą światło dzienne w magicznym kraju nad Wisłą.

Na koniec jeszcze kajam się za swą głupotę i ignorancję i na klęczkach, po stokroć, pomniejszoną czcionką piszę: zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam, zanim będę się mądrzył - przeczytam. Uff.

środa, 15 kwietnia 2009

#162 - Kolorowe Zeszyty (5)

Dzisiaj kolejna porcja zeszytowych mini-recenzji. Może nie jest to jakaś najbardziej atrakcyjna forma, ale raz na jakiś czas nie zaszkodzi popisać o tych kilkudziesięciostronicowych produktach - szczególnie, że nazwa bloga zobowiązuje. Dzisiaj wybrałem pięć (taka ilość chyba jeszcze nie nuży?) zeszytów - a w zasadzie cztery i jeden album(ik) - które w jakiś sposób wyróżniają się ponad "był to 543 odcinek serii..". Bądź też miały się wyróżniać, ale im nie wyszło. Na początek przygody niezwyciężonego Marka Graysona:

Invincible #60 ("The Invincible War", Image 2009)
scenariusz: Robert Kirkman
rysunki: Ryan Ottley


To ten numer o którym kilka miesięcy temu Kirkman opowiadał, że będzie to - wbrew temu co się dzieje w Marvelu i DC - jedno numerowy, kopiący dupę crossover z najważniejszymi postaciami z Image Comics. No i fakt, są herosi znani z wielu innych komiksów, rozpierducha też jest. Jako, że jest to mój pierwszy kontakt z serią, ciężko mi powiedzieć coś konkretniejszego - czyli jak to prezentuje się na tle poprzednich numerów i czy wydarzenia przedstawione w tym numerze są tak duże i wpływające na świat Niezwyciężonego jak to wygląda (bo może coś takiego dzieje się co piąty numer?). Jak dla mnie, ten numer, nie jest tym czym być miał. Kirkman w sekcji z listami przyznaje, że nieco przerosła go obecność kilkudziesięciu bohaterów z uniwersum i nie udało mu się poświęcić każdej z nich tyle czasu ile chciał na samym początku. I to widać - herosi zazwyczaj przewijają się na 3-4 kadrach, a tylko co szczęśliwsi dostali jakąś kwestię do wypowiedzenia. I tyle. Jak dla mnie twórca "Walking Dead" mógł sobie darować tę chęć zmierzenia się z materią crossów (szczególnie, że jest odpowiedzialny za "Image United"), zapomnieć o dziesiątkach występów gościnnych i skupić się po prostu na swoim superbohaterze, bo wydarzenia na 30 stronach dzieją się nieco za szybko, po łebkach i zupełnie nie czuć ich rozmiaru. Zdecydowanie lepiej, bardziej spójnie, wypadł podobny crossover w "Savage Dragonie" (#140-141), ale tam obyło się bez gadania co to niby nie czeka w środku na czytelników.

Ultimate Wolverine vs. Hulk #3 (Marvel 2009)
scenariusz: Damon Lindelof
rysunki: Leinil Francis Yu


Gdyby ktoś pod koniec lutego 2006 roku powiedział mi, że na kolejną część potyczki Logana i Bannera będę musiał czekać 1106 dni uznał bym go za lekko dziwnego. Dzisiaj natomiast patrzyłbym na niego z podziwem, ale i pewnym zaniepokojeniem, bo skąd niby miałby wiedzieć że tak będzie? Nieważne. Fakt faktem, że ponad trzy lata Damon Lindelof kazał czekać na trzecią odsłonę tej mini-serii. Nieustanne przekładanie kolejnych numerów związane było z pracą scenarzysty nad kolejnymi seriami Lostów, ale w końcu znalazł on gdzieś w tym gąszczu Dharmowych wątków czas, aby dopisać kolejne 4 rozdziały swojej historii. Numer ten poświęcony jest bardziej na przypomnienie tego co działo się wcześniej, niż na znaczące popchnięcie akcji do przodu, ale ze względu na sposób w jaki to przedstawiono, nie jest to absolutnie minusem. Narrator Wolverine i jego próba ułożenia wszystkiego w całość podana jest z wdziękiem i dużą dozą humoru, czego punktem kulminacyjnym jest rozwiązanie zagadki "co tak bardzo wkurzyło Bannera, że rozerwał mnie na dwie części?". Na koniec pojawia się Ultimate'owa wersja heroiny znanej z Ziemi 616, a jej prawdziwa tożsamość wydaję się dosyć łatwa do odgadnięcia, chociażby po przeczytaniu przykładowych stron z numeru kolejnego (chociaż mam nadzieję, że Lindelof zaserwuje tutaj jakiś twist na miarę Lostów). Mimo tak długiego przestoju serii, duży plus. Za drugą połowę historii wezmę się dopiero przy okazji zbiorczego wydania - na raz i bez reklam co drugą stronę.

Ultimate Hulk Annual #1 (Marvel 2008)
scenariusz: Jeph Loeb
rysunki: Marko Djurdjevic, Ed McGuinness


I znowu Ultimate i znowu Hulk. Ale tym razem bez Logana. Zamiast niego pojawia się Zarda, która przybyła do nowocześniejszej wersji Marvela z uniwersum Squadron Supreme podczas "Ultimate Power". Oczywiście jedno z drugim się tłucze, bo bez tego elementu komiks z Hulkiem nie ma większego sensu. Powód tej bitwy jest niecodzienny - chodzi o brak bielizny, czy czegokolwiek co zakryje szare prącie olbrzyma. Koniec końców Zarda sprowadza Hulka do parteru i wszystko kończy się zgodnie z zasadą "kto się czubi ten się lubi". Tak swoją drogą, to nie wiem co się dzieje z ludźmi z Marvela, ale ostatnio co chwila dają do zrozumienia, że ten obleśny olbrzym jest najbardziej jurnym herosem w uniwersum. Ale może w tym przypadku to fanaberia odpowiedzialnego za scenariusz Jepha Loeba, który chciał dać czytelnikom odetchnąć od ciężkiej i poważnej lektury "Ultimatum"? Kto wie. Jako ciekawostkę dodam, że pierwszych kilka stron komiksu zostało stworzonych przez Eda McGuinnesa na potrzeby czwartej serii "Ultimates", którą miał robić z Amazing Loebem. Plany się jednak zmieniły, a że sporo plansz już powstało to trzeba je było gdzieś wcisnąć. Scenarzysta ma nadzieję, że pozostałe plansze swojego kumpla, nie zmarnują się i też gdzieś, kiedyś będą miały szansę ukazać się w druku. Zapewne do jego scenariusza. Zapewne równie durnego. (zapewne i tak to kupie)

Church of Hell #1 (Berserker 2009)
scenariusz: Alan Grant
rysunki: Wayne Nichols


W pierwszym zeszycie nowej serii wydawnictwa Berserker Comics najlepsza jest okładka Bisleya. Widniejąca na niej szkaradna morda należy do głównego bohatera "Church of Hell" Dominica Raggara, który będąc narratorem postanawia opowiedzieć swoją historię od początku. Otóż był on normalnym gościem, który może nie miał wszystkiego, ale nie mógł też narzekać na swój żywot. Wszystko zaczęło się walić, kiedy skłamał po raz pierwszy, co - w dużym skrócie - zaprowadziło go do tytułowego Piekielnego Kościoła. I tutaj kończy się zeszyt pierwszy. Wygląda to na dosyć sztampową historię w stylu "od bohatera do zera" w którą miesza się sam Władca Piekieł (z którym pewnie główny bohater zawrze pakt). I tak dalej, i tak dalej.. Nie specjalnie mnie ta historia przekonuje i obawiam się, że jedyne co będzie miała do zaproponowania to makabra w postaci twarzy z okładki. Poczekam na ewentualnego trejda.

Popbot: book 8 (IDW Publishing 2009)
scenariusz: Ashley Wood / T. P. Louise
rysunki: Ashley Wood


Szczerze przyznam, że już jakiś czas temu przejadły mi się rzeczy serwowane przez australijskiego artystę. Nie tyle może pod względem grafiki, bo tutaj wiadomo - klasa światowa jak nie lepiej, ale jego twory wydają mi się ostatnio jedynie pretekstem do namalowania kolejnych wielkich robotów, cycatych niewiast z bronią i tym podobnych klimatów. Nie, żeby mi jakoś cycki przeszkadzały, ale na dłuższą metę jest to dosyć nużące (nie? nie jest?!). Na kolejny album z serii "Popbot" trzeba było czekać niewiele krócej, niż na wyżej omawiany "Ultimate Wolverine vs Hulk", ale po prawie 3 latach szczęśliwie trafił do domów fanów, czy też fanatyków twórczości Wooda. Wcześniej zmierzyłem się jedynie z drugą częścią historii, więc za bardzo nie wiem o co w tym wszystkim chodzi i chyba pora na jakieś wydanie zbiorcze - ósmy wolumin nabyłem więc z czystej ciekawości. I się zawiodłem - nie tyle grafiką, co formą (taką samą jaką zastosował on przy "World War Robot" o którym pisał nieco Daniel Gizicki). W większości wygląda to tak, że na jednej stronie jest malunek, a na drugiej tekst. Można by więc dyskutować, czy to jeszcze komiks, czy jeno ilustrowana historia, ale fakt faktem, że nie dla mnie takie eksperymenty (męczy i odrzuca). Graficznie oczywiście bombeczka, dużo malarstwa i trochę czarnego tuszu (za co najbardziej sobie cenię Ashleya), więc wzrokowcy będą mieli ucztę. Po kolejny tomik raczej nie sięgnę, ale na inne rzeczy pana Wooda jestem otwarty. Ciekawe kiedy jakiś polski wydawca zdecyduje się zaprezentować rodzimej publiczności bazgroły Ashleya W.? Bo jego gościnny występ przy okazji "Silent Hill" z Dobrego Komiksu to zdecydowanie za mało.

Tyle na dziś. Zgodnie z rozkładem, spragnionych kolejnej porcji zeszytowych recenzyjek zapraszam do wpisu numer 232 w którym będzie trochę więcej starszych pozycji. Specjalnie dla tych, którzy rozpamiętują jak to kiedyś było dobrze..

poniedziałek, 13 kwietnia 2009

#161 - Powrót do przeszłości

Święta - czy to wielkanocne, czy bożonarodzeniowe - są ostatnio jedną z niewielu okazji, kiedy mam szansę i czas pobyć w domu rodzinnym dłużej niż kilka godzin. Mimo, że i ja i moi rodzice mieszkamy w Warszawie (tak, Powsin to też stolica) to zwykle moje wizyty ograniczają się do szybkiej herbaty pomiędzy podróżowaniem między uczelniami. Kiedy więc przychodzi czas odpoczynku pod przykrywką świętowania narodzin bądź też zmartwychwstania Pana J., wracam do komiksów które z racji ograniczonego miejsca na półkach w drugim domu zostały na starej miejscówce.

Od dłuższego czasu, korzystając z tej nadwyżki czasowej, próbuję znaleźć swój egzemplarz katalogu emefkowego z połowy lat 90tych, w którym pierwszy raz miałem okazję zobaczyć w akcji Jeża Jerzego (vs. jakiś radioaktywne ptaszysko). Niestety wielokrotne wertowanie szafek, szuflad i zaglądanie za meble nie przyniosło dotychczas oczekiwanych efektów, więc zakładam, że gdzieś, kiedyś go po prostu wyrzuciłem twierdząc, że na komiksy to ja już za stary jestem. Trudno. Odnalazło się za to kilka numerów "Wizarda" z lat 97-98, po które swego czasu latałem do mokotowskiej Panoramy, która dziś może jedynie lizać stopy takim mall'om jak Złote Tarasy czy Arkadia. Druga połowa lat 90tych to czasy gdy internet w Polsce jeszcze raczkował - osoby prywatne co prawda miały do niego dostęp (TPSA i jej nieśmiertelne 0-202122), ale koszt takiej przyjemności często studził zapał do beztroskiego surfowania. Więc jednym z niewielu źródeł informacji o tym co dzieje się w ojczyźnie Kapitana Ameryki i spółki były kolejne numery "Wizarda", które dzisiaj zastępuje mi codzienne, kilkukrotne wizytowanie serwisów takich jak Comic Book Resources czy Newsarama.

Z ciekawością więc zagłębiłem się w lekturę tych "przewodników po komiksach" (czy też "biblii napisanej przez Szatana" jak to określił Frank Miller w 2001 podczas rozdania Harvey Avards) i przypomniałem sobie co też miało miejsce przeszło dekadę temu na rynku Amerykańskim. I muszę przyznać, że było dosyć interesująco. Obecnie pewnego rodzaju obelgą dla komiksu / twórcy jest przyrównanie go do komiksów z połowy lat 90tych, gdzie bardziej niż na samą historię, kładło się nacisk na zarobienie jak największej ilości kasy. Jednym z charakterystycznych objawów tamtych lat było wypuszczanie komiksów z wariantowymi okładkami (pierwszy numer "Gen13" miał ich.. trzynaście), często rozkładanymi, z hologramem, bonusową kartą i innymi pierdołami, które miały odwrócić uwagę od marnej zawartości. Powstawało mnóstwo, ale to mnóstwo postaci, które miały swoje nawet nie 5 minut, a sekund, często tworzonych jakby według pewnego schematu - w jednym ręku gigantyczna spluwa, w drugim gigantyczny miecz, a do tego jeszcze dziesiątki schowków poumieszczanych np. przy pasku, w których znajdowało się bóg wie co. Przerost formy nad treścią, któremu twarzy użyczył - przez jednych kochany, przez jednych nienawidzony - Rob Liefeld. Co zresztą zgrabnie uchwycił John Cassaday w jednym z pierwszych numerów "Astonishing X-Men" (v3):
Jednym z najważniejszych wydarzeń tamtych lat, o których przypomniał mi wizardowy artykuł, było niewątpliwie bankructwo Marvela, co może być zaskoczeniem patrząc przez pryzmat obecnego wyglądu rynku, w którym największy udział ma House of Ideas właśnie. Niestety, pod koniec 1996 roku sytuacja była na tyle tragiczna, że nie było innego wyjścia jak ogłoszenie bankructwa i skorzystanie z rozdziału 11 amerykańskiego prawa upadłościowego, które daje szansę na reorganizację przedsiębiorstwa i uniknięcie ostatecznego upadku firmy. Za głównego winowajcę uważa się ówczesnego właściciela wydawnictwa Rona Perelmana, który chciał aby Marvel wyglądał podobnie jak Disney czy Warner Bros., czyli mnóstwo gadżetów z postaciami z komiksów, sklepy tylko i wyłącznie z Marvelowym stuffem itp. Dodatkowo niewypałem okazał się kontrowersyjny plan opanowania specjalistycznych sklepów komiksowych i zalania ich w stu procentach komiksami z logo Marvela na okładce. Właściciele sklepików zamiast przystać na ich wymagania, zwyczajnie zrezygnowali z dystrybucji tych komiksów i nie pozwolili na usunięcie ze swojej oferty zeszytów z DC czy Image. Na szczęście wydawnictwo zostało wykupione przez Aviego Arada oraz Izaaka Perlmuttera, którym udało się wydobyć firmę z dna i stopniowo odbudować pozycję na rynku. Ogromna w tym też zasługa obecnego E-I-C Joe Quesady (zastąpił Boba Harrasa), który sprowadził ze sobą takich scenarzystów jak Millar, Bendis, Morrison czy Ennis i w przeciwieństwie do poprzednika pozwolił im na realizację własnych pomysłów. Long live Marvel Comics.

Innym ciekawym reliktem z tamtych lat jest wydawnictwo Awesome Entertainment, założone w 1997 roku przez wspomnianego już Liefelda. Można ten wybryk traktować z przymrużeniem oka, ale wtedy wyglądało na to, że firma ta może stać się realnym zagrożeniem chociażby dla wydawnictwa z którego Rob odszedł, czyli Image Comics. Liefeldowi udało się nakłonić do zrezygnowania z pracy w Marvelu, na rzecz jego wydawnictwa, takich komiksiarzy jak Ian Churchill, Jeff Matsuda, Ed McGuinness i Steve Skorce. Dołączyli oni do Jepha Loeba i.. Alana Moore'a, który był ogromnym magnesem chociażby dla pana Skorce, mówiącego wtedy tak: "Jeśli mam stworzyć dzieło swego życia, to stanie się to z Alanem Moorem. Za 50 lat będzie może trzech gości o których nadal będzie się mówić jako o wielkich komiksiarzach i jednym z nich na pewno będzie Alan. A ja chcę być blisko tego.". Komiksy powstawały głównie na podstawie scenariuszy obu tych panów i były to takie tytuły jak "Supreme", "Coven" (zapowiadany jako "Scoobie-Doo spotyka X-Men"), "Kaboom" czy "Fighting American", do którego prawa wykupił Liefeld (stworzyli go Joe Simon i Jack Kirby), a który łudząco przypominał Kapitana Amerykę (do czego Marvel zresztą się czepiał). Minęły jednak trzy lata i po Awesome nie było już śladu. Liefeld jednak się nie poddawał i kolejnym założonym przez niego wydawnictwem (czwartym..) było Arcade Comics. Na chwilę wrócił on również do Marvela, a obecnie ponownie zawitał do Image Comics, gdzie niedawno po raz kolejny wystartowała seria z wymyślonym przez niego składem herosów "Youngblood". Co jak co, ale ma chłop siłę do tych komiksów. Mimo krytyki i setek obelg rzucanych pod jego adresem nieustannie tworzy i nie ma dla niego znaczenia czy dla Marvela, czy Image, czy DC czy czegokolwiek innego.

Wydarzeniem bez precedensu był również Amalgam Comics, będący wynikiem współpracy dwóch największych graczy na amerykańskim rynku: Marvela i DC. Założenie było takie, żeby wypuścić na rynek komiksy traktujące o przygodach herosów z obu tych wydawnictw. Jednak nie był to typowy team-up w stylu wspólnej przygody Batmana i Punishera, a połączenie w jedną osobę herosa z DC i House of Ideas. Komiksy wyszły w dwóch rzutach - pierwszy w 1996 roku a drugi w 1997. Na każdy z nich przypadło 12 zeszytów (po połowie na wydawnictwo), które ukazały się w sklepach jednego dnia. Ten osobliwy pomysł "dwóch w jednym" stworzył między innymi takie postaci jak: Bat-Thing (Batman / Thing), Lobo the Duck (Lobo / Howard the Duck), Super-Soldier (Superman / Captain America), Spider-Boy (Superboy / Spider-Man) czy najpopularniejszy z całej ferajny Dark Claw (Batman / Wolverine). Nie miałem niestety nigdy okazji przejrzeć chociażby jednego komiksu z tej serii, ale podejrzewam, że poza zaspokojeniem ciekawości odnośnie tego jak takie połączenie uniwersów wyszło, nie znalazłbym niczego godnego uwagi. Ostatnio czytałem wywiad z bodajże Quesadą, który zapytany o możliwość ponownego eksperymentu tego typu powiedział, że owszem, bardzo chętnie. Problemem jest jednak druga strona - DC, która nie jest zainteresowana tego typu współpracą. Nie ma chyba jednak czego żałować.

"Wizard" słynie z różnego rodzaju podsumowań czy rankingów, często wyssanych z palca, które można znaleźć w każdym numerze. Jednym z nich jest co miesięczne TOP10 najpopularniejszych postaci komiksowych (zarówno złych, jak i dobrych) i w każdym z pięciu numerów, które mi się ostały, trafiły tam takie postaci jak Wolverine, Spawn i Witchblade. Trzy razu udało się dostąpić tego zaszczytu Batmanowi i Spider-Manowi, a oprócz nich ranking popularności zaszczycili swą obecnością między innymi tacy herosi jak Fairchylde, Dawn, Husk, X-Man, czy wspomniany wyżej Dark Claw. Redaktorzy magazynu pokusili się w jednym z numerów o sporządzenie drużyny złożonej z najlepszych komiksowych postaci, czyli taki all-star team do którego trafili herosi tylko z DC i Marvela (a to niespodzianka..), a dokładnie: Cap America, Superman, Iron Man, Jean Grey, Invisible Woman, Nightcrawler i Dr. Fate. Regularnie publikowane są również wszelkiego rodzaju rankingi popularności scenarzystów i rysowników, oraz tych, na którym warto bliżej się przyjrzeć w nadchodzących miesiącach. W 1998 "Wizard" wyróżnił w ten sposób Davida Fincha, Leinila Yu, Eda McGuinnessa, Salvadora Laroccę, Johna Cassadaya, Jose Ladronna, Leonardo Manco i Batta. Trzeba przyznać, że całkiem nieźle trafili, bo większość z nich z powodzeniem po dziś dzień pracuje w komiksowym biznesie (nie wiem tylko jak to jest z dwoma ostatnimi panami).

Co więcej działo się w latach 97-98? No cóż, Superman zadebiutował w swoim elektryczno-niebieskim wdzianku, Frank Miller pracował nad "Miastem Grzechu", Michael Turner rozpoczynał przygodę z autorską serią "Fathom", Pajęczak doczekał się drugiej serii "Amazing Spider-Man" którą rozpoczął legendarny John Byrne, a Todd McFarlane pracował nad kinową wersją przygód swojego peleryniastego herosa o imieniu Spawn. O! Jeśli już przy dużym ekranie jestem, to nie można nie wspomnieć o kinowych przygodach Nicka Fury'ego w którego wcielił się sam David Hasselhoff. Podobnych "smaczków" z tych lat wymieniać by można bez końca..

Otwierając pierwszy ze znalezionych "Wizardów" spodziewałem się mocnych retro klimatów, z których bym miał niezły ubaw (w stylu Batman z wąsem). Przeliczyłem się i to mocno. Ta ponad dekada która minęła, na pierwszy rzut oka niewiele zmieniła. Oczywiście, komiksy poruszają poważniejsze tematy, twórcy często jadą po bandzie robiąc rzeczy, które jeszcze 10 lat temu byłyby niemożliwe, a komiksowy merchandising rozrósł się na wiele innych dziedzin rozrywki. Marvel i DC nadal mają największy udział w rynku, pozostawiając mniejszym wydawnictwom często ledwo 10% udziałów. Superman jak istniał tak istnieje nadal, tak samo Spider-Man, Logan i wszystkie inne postacie z pierwszego rzędu (ok, Cap nie żyje, ale to nie Jezus, żeby zmartwychwstał w trzy dni - dajcie mu czas). Gdybym teraz rzucił ten cały mejnstrim w cholerę i wrócił do niego za rok, dwa, pięć czy dziesięć to Batman nadal będzie na mnie czekał na jednym z dachów w Gotham City, a Cap przybije piątkę między okładaniem kolejnych łotrów i łotrzyków. Nie wymagam przy tym nagłego upadku jednego z gigantów, czy uśmiercenia połowy pierwszoplanowych postaci tylko po to, żeby za 10 lat stwierdzić, że coś się zmieniło w wyraźny sposób. Coraz częściej się jednak zastanawiam po jaką cholerę ładuję kasę w niekończące się tasiemce, które śmiało można porównać do wyśmiewanej "Mody na Sukces"?

Taki mój świąteczny kryzys wiary.

niedziela, 12 kwietnia 2009

#160 - Trans-Atlantyk 33

O pretendentach do statuetek Eisnera trąbili wszyscy, na forach, serwisach i blogaskach, także i u nas wczoraj pojawiło się szersze omówienie pretendentów do tytułu. Ale nominacje do nagród przyznawanych podczas konwentu w San Diego nie są jedynymi ogłoszonymi w ostatnim czasie. Joe Shuster Awards przyznawane są najlepszym komiksowym artystom pochodzącym z Kanady, zarówno tym angielsko-, jak i francuskojęzycznym. Wśród nominowanych mnóstwo głośnych nazwisk i świetnych twórców – David Finch, Steve McNiven, Dale Eaglesham (w kategorii najlepszy rysownik), Darwyn Cooke, Jeff Lemire, Dave Sim, Seth, Mariko Tamaki (wśród scenarzystów), Lovern Kindzierski, Dave McCaig (koloryści). I gdyby tak przyjrzeć się metryczkom scenarzystom i rysownikom zarabiającym na chleb w obrazkowym przemyśle USA, to znaleźlibyśmy tam bardzo mocną reprezentację kraju spod znaku Klonowego Liścia. Jeśli dodać do nich jeszcze falę emigrantów z Wysp Brytyjskich i dosypać trochę azjatyckich czy południowoamerykańskich rodzynków, to okaże się, że odsetek „rdzennych” Amerykanów wśród komiksiarzy jest bardzo niski. (j.)

#1 Pozostając jeszcze w kraju Terrence`a i Phillipa – na Sequentialu, kanadyjskim serwisie komiksowym znalazłem wzmiankę o nowym komiksie Nicolasa Mahlera „Secret Identities”, w którym wiedeński autor znany z „Lone Racera” i „Pragnienia” próbuje swojego ołówka w komiksie super-bohaterskim. I chcąc się dowiedzieć nieco więcej o tym tytule udało mi się znaleźć kilka stron w języku francuskim albo niemieckim, z których niewiele rozumiem, ale sądząc po samych ilustracjach i renomie autora "Sekretne Tożsamości" już wylądowały na mojej liście świątecznych życzeń. (j.)

#2 Porucznik Nicholas Joseph Fury na dobre wrócił do uniwersum Marvela podczas "Sekretnej Inwazji", a obecnie wraz ze swoją nową grupą rządzi i dzieli w serii "Secret Warriors". Należy również wspomnieć, że po upadku S.H.I.E.L.D. Fury sam sobie jest panem i władcą, ale nie mając już wsparcia ze strony rządu - który obecnie w Marvelu reprezentuje Norman Osborn - musi działać w partyzantce. Zainspirowany nowym rozdziałem w życiu jednookiego herosa, artysta Joe D! stworzył kozacki szablon, hasłem nawiązujący do innego wzoru, którym swego czasu chwalił się Julek. Jak dla mnie bomba i chyba czas wybrać się do jakiegoś przybytku z nadrukami - a dla leniwych fanów Nicka Fury'ego koszulki z wzorem za jedyne 17$. (a.)

#3 Powrót Savage Dragona do służby w policji (#145) był tym, na co fani zielonoskórego bohatera czekali od dłuższego czasu. Co nie powinno dziwić, bo to właśnie początek serii uważany jest za najlepszy okres dla komiksu tworzonego przez Erika Larsena. Dużą w tym zasługę miał również główny przeciwnik Dragona - Overlord, z którym heros rozprawił się w 21 numerze serii (okładka widoczna w naszej winietce). Jednak, jak sugeruje teaser wypuszczony w tym tygodniu przez Image Comics, postać ta wróci w najbliższych numerach serii. Jak na razie tajemnicą jest, kto tym razem założy zbroję należącą pierwotnie do Antonio Segetti'ego, ale nie jest to problem dla fanów, którzy już spekulują, że może tym razem będzie to kobieta (w ramach ogólnej feminizacji herosów, jak np. Loki czy Ms. Sinister w Marvelu). Bo czemu by nie? (a.)

#4 Skoro już przy kobietach jesteśmy - Marvel zapowiedział na lipiec nową mini-serię z heroinami w roli głównej, która nazywać się będzie "Marvel Divas". Za scenariusz odpowiedzialny jest Roberto Aguirre-Sacasa ("The Stand: American Nightmares"), za rysunki natomiast chorwacki artysta Tonci Zonjic. Główne role dostały cztery bohaterki - Black Cat, Hell Cat, Photon i Firestar. Wybór ten jest nieprzypadkowy, bo jak mówi pan scenarzysta, wszystkie one wiodą podwójne życie, oraz wszystkie mają problemy miłosne. Dodatkowo nadmienia on, że ma to być coś w rodzaju Marvelowego "Seksu w wielkim mieście" - wygląda więc na to, że czytelnicy dostaną kolejną lekką, humorystyczną serię, która przemknie bez większego echa i zniknie w nawale innych tytułów. Tak od razu jednak bym tego tytułu nie skreślał, bo najciekawsze jest pytanie na które scenarzysta postara się odpowiedzieć na kartach komiksu, czyli "jak to jest być kobietą w superbohaterskim biznesie zdominowanym przez testosteron i chłopaków z gaciami na wierzchu?". Nie wiem skąd ma to wiedzieć akurat mężczyzna, ale chyba warto dać tej serii szansę. (a.)
#5 Na dniach powinien ukazać się nowy komiks Gilberta Hernandeza, zbierający wszystkie jego krótsze i dłuższe prace z ostatnich lat. Sześciuset stronicowa „Luba” będzie długo oczekiwaną kontynuacją „Palomara”. Hernandez snuje dalej opowieść o latynoskiej emigrantce mieszkającej w Ameryce i jej licznej, ekscentrycznej rodzinie. Zderzenie południowego temperamentu z zachodnimi konwenansami, wpływu latynoskiej kultury na amerykańską kulturę masową czy rodzinny matriarchat to tylko niektóre z poruszanych przez autora tematów w „Lubie”. (j.)

#6 Dynamite Entertainment kupiło licencję na komiksowe wcielenie Green Horneta. Wydawnictwo konsekwentnie rozbudowuje serię tytułów z klasycznymi herosami, nie tylko z komiksowego Złotego Wieku, wśród których można znaleźć takie persony jak Buck Rogers, Dan Dare, Dracula, Red Sonja, Zorro czy Sherlock Holmes. Prezydent Dynamite Nick Barrucci obiecuje, że najnowsze wcielenie Zielonego Szerszenia będzie tak bliskie oryginału, jak to tylko możliwe. Nie braknie zatem wiernego azjatyckiego sidekicka Kato, charakterystycznej, zielonej maski i hornetomobila The Black Beauty, a sam bohater stworzony przez George`a W. Trendle`a będzie tym samym, nieco unowocześnionym zamaskowanym pogromca zbrodni, co w latach trzydziestych. (j.)

#7 Tego lata, super-bohaterowie będę mogli nieco odpocząć od swoich heroicznych obowiązków – dwie serie Marvela „Immortal Iron-Fist” i „Ghost Rider” idą na wakacyjny urlop. Żelazna Pięść od lipca, Duch Zemsty od sierpnia. Oba on-goingi przez pół roku będą zastępowane przez dwie mini-serie. „Immortal Weapons” to cykl pięciu one-shotów skupiająca się na tytułowych „Nieśmiertelnych Broniach”, które padną łupem różnych artystów. Epizod z Fat Cobrą napisze Jason Aaron („Scalped”, „Wolverine: Weapon X”), a narysują Mico Suayan i David Aja. Również Aaron napisze „Ghost Riders: Heaven's on Fire” (grafiką zajmie się Roland Boschi), która będzie opowieścią… no cóż, o wojnie między Niebem a Piekłem. (j.)

#8
Z lekkim niepokojem wyczekuję kolejnego numeru "Kapitana Ameryki" (#49), który pojawi się na sklepowych półkach w przyszłą środę. Powodem moich obaw jest zapowiedź tego komiksu, która głosi, że ma to być najważniejszy zeszyt od czasu pamiętnej śmierci herosa w numerze dwudziestym piątym, a na światło dzienne mają wyjść również prawdziwe czyny których dopuściła się Sharon Carter i rzeczy, które tego dnia widziała. Brzmi co najmniej intrygująco i mam nadzieję, że nie będzie to oznaczało nagłego powrotu Pana Rogersa do świata żywych, ewentualnie tego, że go tak naprawdę nigdy nie opuścił. Może wyolbrzymiam, może za bardzo się przejmuję, ale mój nerdyzm i znajomość nagłych, niespodziewanych i tanich zwrotów akcji których często dopuszcza się Marvel, każe mi być czujnym. Nie to żebym nie chciał zobaczyć ponownie Steve'a Rogersa w niebiesko-biało-czerwonym stroju, ale jest na to chyba jeszcze za wcześnie (chociaż nieuniknione). Pytanie tylko kiedy i jak do tego dojdzie. Jeśli jednak za zmartwychwstanie jednego z członków oryginalnego składu Mścicieli odpowiedzialny będzie Ed Brubaker to jestem spokojny. (a.)

"Geek Honey of the Week"
(tym razem przyszedł czas na Supergirl, której większą galerię możecie zobaczyć tutaj. Alleluja!)