poniedziałek, 31 grudnia 2012

#1208 - Bat-elita: część pierwsza

Powiedzieć, że figura Mrocznego Rycerza jedna z tych popkulturowych kreacji, która zapładniała wyobraźnie dziesiątek, jeśli nie setek współczesnych artystów, owocując wyjątkowymi dziełami, to banał. Ale od takiego banału wypadałoby zacząć.

Miejsce Batmana wśród klasycznych komiksów Golden Age nie podlega żadnym wątpliwością. Podobnie, jak zasługi Mrocznego Rycerza dla współczesnego komiksu. Gdyby nie Frank Miller i jego "Powrót Mrocznego Rycerza", gdyby nie "Detective`y" Engleharta i Rogersa z końca lat siedemdziesiątych i klasyczne dziś historie Alana Granta i Norma Breyfogle`a, jestem przekonany, że branża komiksowa wyglądałaby dziś zupełnie inaczej.

Dlaczego akurat to Batman stał się tak wyjątkową postacią w historii kultury popularnej i komiksu? Nawet nie będę próbował odpowiedzieć na tak postawione pytanie o fenomen bohatera stworzonego przez Boba Kane`a (i Billa Fingera), ale fakt pozostaje faktem. Alan Moore, Grant Morrison, Ted McKeever, Tim Burton, Christopher Nolan i Chipp Kidd – wszyscy oni zobaczyli w tej postaci możliwość realizacji swoich własnych, oryginalnych pomysłów. Nie opowiadali tylko o Batmanie – snuli również swoje własne, autorskie narracje. Właśnie dzięki nim można dziś mówić o pewnym zamaskowanym strażniku Gotham City, jako o współczesne ikonie komiksu, popkultury i super-hero.

Polscy czytelnicy mieli szczęście, że z gigantycznej ilości historyjek obrazkowych, w których Długouchy występuje, w Polsce ukazał się naprawdę znakomity wybór. Oczywiście, można narzekać, że wiele pozycji ze ścisłego bat-kanonu zostało pominiętych, że wciąż czekamy na "Year 100" Paula Pope`a, "Long Halloween" Jepha Loeba i Tima Sale czy, "Gotham Central" Rucki i Brubakera, ale chyba żadnemu z amerykańskich herosów polscy wydawcy nie poświęcili tak dużo uwagi. Z tego całkiem sporego grona chciałbym wydestylować esencję Batmana i zamknąć ją w 20 najlepszych komiksach

20) "Batman: Hush" - Jeph Loeb i Jim Lee, Egmont, 07/2005-08/2006.
Na samym końcu listy jeden z najbardziej kasowych komiksowych przebojów z Mrocznym Rycerzem ostatnich lat. Opowieść o domniemanym powrocie Jasona Todda do świata żywych stworzona przez dwie gwiazdy amerykańskiego komiksu Jepha Loeba i Jima Lee jest efektowną, superbohaterską opowieścią, po brzegi wypełniona wartką akcją i upstrzona mnóstwem gościnnych występów. Podkreśla przynależność Batka do regularnego uniwersum DC, co dla wielu fanów pozostaje wciąż faktem nie do przyjęcia. Zaryzykowałbym twierdzenie, że "Hush" to jeden z ostatnich tak pięknie narysowany przez Jima Lee albumów. Do poziomu swojego partnera dopasował się również Loeb, który choć kopiuje samego siebie z "Long Halloween", robi to w całkiem niezłym stylu.

19) "Ostatni Arkham" - Alan Grant i Norm Breyfogle, "Batman" #1-2/94, TM-Semic.
Historia o zamknięciu Mrocznego Rycerza w zakładzie Arkham, do którego regularnie na "leczenie" wysyła swoich najgroźniejszych przeciwników zainaugurowała serię „Batman: Shadow of the Bat” i wprowadziła postać Jeremiasza Arkhama i Zsasza. Dziś, liczący sobie 96 odcinków on-going, obok "Legends of the Dark Knight", uchodzi za jedną z najlepszym serii, w których pojawiał się Gacek, a najlepszym tego przykładem jest właśnie "The Last Arkham". Napisany z nerwem thriller więzienny to prawdziwy popis dwóch, znakomity bat-twórców – scenarzysty Alana Granta i rysownika Norma Breyfogle`a, Ten tandem jeszcze nie raz pojawi się na tej liście...

18) "Batman: Co się stało z Zamaskowanym Krzyżowcem?" – Neil Gaiman i Andy Kubert, Egmont, 04/2010.
Neila Gaiman idąc poniekąd w ślady Alana Moore`a napisał „ostatnią” historię z Zamaskowanym Krzyżowcem. W 2009 roku Batman na łamach pisanych przez Granta Morrisona historii "R.I.P." i "Final Crisis" miał wyzionąć ducha i autor "Sandmana" miał niepowtarzalną okazję pokazać jak wyglądałyby ostatnie pożegnanie w finałowych numerach dwóch flagowych bat-serii – "Batmana" i "Detective Comics". Opowieść rozgrywająca się w małym gothamskim barze okazała się niezwykła, sentymentalną podróżą w świat Mrocznego Rycerza, bardzo mocno uwikłaną w jego skomplikowaną mitologię i niełatwą historię. Moim zdaniem – nawet za bardzo, co umniejsza przyjemność obcowania z tą lekturą przeciętnemu czytelnikowi. Ale i tak warto po nią sięgnąć.

17) "Machiny" - Ted McKeever, "Batman" #2/97, TM-Semic
Kiedy "Machiny" ukazały się na łamach jubileuszowego, 75. polskiego numeru "Batmana" wzbudziły ogromne kontrowersje wśród ówczesnych czytelników, niekoniecznie przygotowanych na spotkanie z Tedem McKeeverem. Zamiast kolejnego sztampowego starcia Jokerem czy inny klasyczny bat-motyw dostali bowiem opowieść o losach niejakiego Eustachego, pracownika rzeźni, rozmyślającego nad zagadką bytu. Egzystencjalizm oprawcy trzody chlewnej, miesza się z mistycznym urban fantasy i fantasmagoryczną super-bohaterszczyzną. A wszystko to utrzymane jest w trudnej do opisania słowami estetyce McKeevera, bez wątpienia jednego z najoryginalniejszych komiksowych artystów ostatnich lat.

16) "Wizerunki" - Dennis O`Neil i Bret Blevins, "Batman" #1/95, TM-Semic
Z kolei w pięćdziesiątym semikowym "Batku" znalazła się historia z pięćdziesiątego numeru "The Legends of the Dark Knight", będąca reinterpretacją pierwszego spotkania Jokera z Mrocznym Rycerzem, opartą na historii znanej z pierwszego "Batmana". Dennisowi O`Neilowi nigdy nie udało się przekroczyć bariery dzielącej scenarzystów aspirujących do miana wybitnych, a tych którzy uchodzą li tylko za wyrobników, ale w "Images" udowodnił jak niewiele mu brakuje. Inną sprawą jest oprawa graficzna – Bret Blevins, rysownik dziś zupełnie zapomniany, w epoce Semika był jednym z najciekawszych artystów drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych, a "Wizerunki" mogą stanowić prawdziwą ozdobę jego portfolio. 

15) "Idiota" - Peter Milligan, Norm Breyfogle i Jim Aparo, "Batman" #7-8/93, TM-Semic.
Peter Milligan zaprasza Mrocznego do sfery Idioty, psychopatycznego przestępcy, eksperymentującego z halucynogennymi dragami. Niby kolejna potyczka Batmana z kolejnym łotrem przypominającym swoim modus operandi Jokera z początku lat dziewięćdziesiątych, ale z superbohaterskiego schematu Milligan wydusił naprawdę wiele. To pierwsza wspólna pozycja rysowana wspólnie przez Norma Breyfogle`a i Jima Aparo, artystów o dwóch zupełnie różnych temperamentach. Kiedy Aparo tkwi mocno w estetyce lat siedemdziesiątych, może nawet sześćdziesiątych ze swoją bardzo zachowawczą kreskę, Breyfogle ze swoją obłędną dynamiką i komiksową ekspresją wyraźnie nadąża za trendami przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.
  
14) "Nikt" - Alan Grant i Norm Breyfolgle, "Batman" #4/95, TM-Semic.
Ta krótka, bo licząca zaledwie 24-stronnicowa opowieść jest naładowana emocjami i autentycznie poruszająca, jak żaden chyba inny komiks z Mrocznym Rycerzem w roli głównej. Alan Grant i Norm Breyfogle opowiadając historię człowieka, który poznał tajemnicę Batmana, stawiają pytanie o sens jego misji, istnienia, zakładania maski. Ale robią to bez tandetnego filozofowania, taniego psychologizowania, bez socjologicznego zadęcia, pomimo pewnego społecznego zaangażowania, tak charakterystycznego dla twórczości Granta sprzed dwudziestu i więcej lat. Pod względem wizualnym – późny, dojrzały Breyfogle. Chyba najlepszy, jaki widziałem w epoce Semika. Palce lizać.


13) "Powrót Scarface`a" Alan Grant, Norm Breyfogle i Jim Aparo, "Batman" #11-12/93, TM-Semic.
Wydaje mi się, że niezbyt wielu komiksowych czytelników pamięta o tym komiksie, a szkoda. Grantowi udało się stworzyć rasową, gangsterską opowieść rozgrywającą się w Gothama, ze wszystkimi atrybutami tejże – sycylijscy "biznesmeni", wojny gangów, plujące nabojami thompsony w ekskluzywnych klubach i kokaina zaszywana w trupach. Nie braknie również nieco bardziej "komiksowych" elementów, z genialnie pomyślanym tytułowym villainem i jego sidekickem – Brzuchomówcą. Bat-fani skrzętnie dodadzą, że właśnie podczas "Powrotu Scarface`a" swój debiut zaliczyła Renee Montoya, która na stałe dołączyła do policyjnej ekipy Gordona, stając się ważnym elementem mitologii Batmana. I znakomite wrażenie, jakie sprawa cała opowieść psują tylko nieco drewniane rysunki Jima Aparo.

12) "Batman: Zagłada Gotham" - Mike Mignola i Troy Nixey, Egmont, 03/2004.
Mroczny Rycerz spotyka się z Lovecraftem w opowieści napisanej przez Mike`a Mignolę – to już powinno wystarczyć za rekomendację opowieści, której tytuł w oryginale brzmiał znacznie bardziej wymownie. W utrzymanym w elseworldowej konwencji "A Doom that Came to Gotham" przyprawiająca o szaleństwo mitologia Cthulhu przenika się z przestępczym półświatkiem Gotham i, zgadnijcie co, efekt jest znakomity. Mignola podążając za charakterystycznymi wątkami twórczości samotnika z Providence prowadzi przyprawiającą o dreszcz grozy historię, uciekając przy tym od wytartych schematów super-hero. A z zadania zilustrowania pojedynku Batka z przedwiecznym złem nieźle wywiązał się Troy Nixey, który imitując kreskę swojego scenarzysty, podkreśla makabryczną atmosferę komiksu.

11) "Batman/Judge Dredd: Sąd nad Gotham" - Alan Grant, Keith Giffen i Simon Bisley, "Wydanie Specjalne" #4/93, TM-Semic.
To był szok. W epoce, kiedy superbohaterowie jeszcze raczkowali, a o miszczowskich edycjach i ekskluzywnych folijkach jeszcze nikt nie marzył, ukazał się komiks, który stał się potem legendą. Przede wszystkim standard wydania komiksu w formacie graphic novel, na kredowym papierze i z lakierowaną okładką był czymś zupełnie niecodziennym. Po wtóre – był to debiut Simona Bisley`a na polskim rynku, którymi swoim rysunkami robionymi z malarskim rozmachem, pełnymi nieokiełznanej energii pokazał, jak wielka moc drzemie w medium. Przez przyzwoitość przemilczę fabułę, która choć raziła swoją crossoverową schematycznością, mogła robić wrażenie mrocznym klimatem. W 1993 roku "Sąd nad Gotham", pod względem komercyjnym okazał się spektakularną klapą i przyniósł Semikowi duże straty, na jakiś czas lecząc go z wydawania komiksów albumowych. W kilka lat później cieszył się już statusem komiksu kultowego i jednego z najbardziej poszukiwanych reliktów lat dziewięćdziesiątych. 

#1207 - Pajęcza afera

Zakończenie i treść siedemsetnego numeru „The Amazing Spider-Man” było jedną z najlepiej strzeżonych tajemnic w Marvelu. Prawdę o tym, co dla Petera Parkera zaplanował Dan Slott znała podobno jedynie garstka osób. Pomimo podjęcia wszystkich, niezbędnych środków ostrożności do sieci wyciekły co bardziej szokujące i spoilerujące kadry. Stało się to jeszcze przed świętami, na cztery dni zanim wydrukowane egzemplarze trafiły do detalistów.

Ktoś związany z dystrybucją, drukarnią lub przygotowaniem samego wydania musiał maczać w tym palce. Marvel nie potrafi uczyć się na własnych błędach – podobna sytuacja miała miejsce w listopadzie, gdy ujawnione zostały zmieniające status quo fakty z #698 „ASM”.

Axel Alonso oczywiście zapowiedział szczegółowe dochodzenie, które całą sprawę ma wyjaśnić, doprowadzić do ukarania winnych i zapobiegnięciu podobnym wypadkom w przyszłości. Natomiast Steve Wacker, szef spider-wydziału w Domu Pomysłów, zapewnia, że wyciek nie był zaplanowaną przez wydawnictwo akcją, która miałaby podgrzać atmosferę w środowisku komiksowym i sprawić, że sprzedaż komiksu będzie jeszcze większa. Niemniej – do tego właśnie doszło. Internet pękł na pół, fani ryczeli z wściekłości, a Slotta zaatakował żądne krwi stado trolli. Dosłownie – za pośrednictwem facebook`a i twittera grożono mu nawet śmiercią. Rzecz ze zwykłych sieciowych pprzepychanek rozrosła się do niebotycznych rozmiarów i scenarzysta zapowiedział, że jeśli sytuacja się nie zmieni zgłosi sprawę odpowiednim władzom. To nieco uciszyło pieniaczy. Ale o co właściwie poszło? Ci, którzy nie boją się spoilerów dotyczących wydarzeń, które ukoronowało 100-numerowy run Slotta w „Spiderze”, proszeni są o lekturę poniższego akapitu:

W wyniku machinacji umierającego Otto Octaviusa jaźń Petera Parkera została przeniesiona do jego schorowanego ciała, a umysł szalonego naukowca znalazł się na jego miejscu. Koniec końców – oryginalny Spider-Man zginął, ale jego ciało, kontrolowanego przez jednego z jego największych przeciwników dalej funkcjonuje. Co gorsza – nikt nie ma pojęcia o tym, co się wydarzyło. Ale to jeszcze nie wszystko – Doc Ock dzięki dostępowi do pamięci swojej ofiary decyduje się stać lepszym herosem, niż Peter był kiedykolwiek! Jego przygody staną się treścią nowego on-goinga zatytułowanego „Superior Spider-Man”, który zadebiutuje już 9 stycznia. Dan Slott będzie kontynuował pracę nad skryptami, natomiast oprawą graficzną zajmą się Ryan Stegman, Humberto Ramos i Giuseppe Camuncoli.

Biedni spider-fani nie mają lekko w ostatnich latach. Zamieszanie z „Clone Sagą”, Joe Quesada ze swoim „It`s magic!”, „One More Day” i „Brand New Day”, wymazywanie przeszłości, pakty z diabłem i teraz jeszcze „ASM” #700. Marvel sprawił jednej ze swoich najlepiej rozpoznawalnych marek dość marny prezent na pięćdziesiąte urodziny (i 90. urodziny jego ojca, Stana Lee). Trudno dziwić się sceptykom, którzy po „SS-M” nie spodziewają się niczego dobrego – fani i krytycy są regularnie rozczarowywani „ASM” i pomysłami Slotta, a poziom flagowego miesięcznika z pewnym sympatycznym ścianołazem spada coraz niżej. Ale hej, ważne że komiksiki się sprzedają – „Amazing Spider-Man” wykręca całkiem porządne cyfry, a liczba kopii jubileuszowego numeru przekroczyła barierę 250 tysięcy.

Jak to wszystko potoczy się dalej? Jak będzie wyglądało uniwersum Marvela bez Petera Parkera, zarówno w jego 616-nastkowym wydaniu, jako i w wersji Ultimate? Odpowiedzi z pewnością nie poznamy od razu, czyli w przeciągu kilku pierwszych miesięcy. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że Spider-Octopus na początku przyciągnie mrowie czytelników ciekawych tego, jak Dom Pomysłów i Slott sobie to wyobrażają. Ale czy takie rozwiązanie utrzyma się na dłuższą metę? Tony Stark z despotycznego zarządcy S.H.I.E.L.D. znowu stał się lekkomyślny herosem w zbroi. Steve Rogers po krótki urlopie znów zakłada kostium Kapitana Ameryki. Human Torch żyje i ma się dobrze. Bruce Wayne pozostał Batmanem, a Wonder Woman zrezygnowała ze spodni….

sobota, 29 grudnia 2012

#1206 - Komix-Express 167

Bez żadnych zapowiedzi, sieciowego hype`u, ni z tego, ni z owego na rynku pojawiło się nowe wydawnictwo. No, może „pojawiło się” to za dużo powiedziane, ale za pośrednictwem sklepu Gildii zapowiedziało przyszłoroczne premiery komiksowe. I trzeba przyznać, że oferta Wydawnictwa Komiksowego (jeszcze nie wiem, jak mam to skomentować) zapowiada się bardzo interesująco. Przynajmniej dla czytelników, dla których komiks na Wielkiej Kolekcji od Hachette się nie kończy. Przygotujcie się – „Ostatnie dni Stefana Zweiga” Laurenta Seksika i Guillaume Sorela (marzec 2013), „Dawny komiks polski - 1 - Warszawa w roku 2025. Pan Hilary i jego przygody” (kwiecień 2013), „Tetrastych” Mateusza Skutnika, „Bolo” Tomasza Stawiszyńskiego i Tomasza Niewiadomskiego (maj 2013), „Córka Mendla” Martina Lemelmana i Gusta Lemelmana (czerwiec 2013), „Oczko w głowie” Mary M. Talbot i Bryana Talbota (wrzesień 2013) „Życie jest piękne jeśli nie wymiękasz” Setha, „Fotograf” Didiera Lefèvre i Emmanuela Guiberta (październik 2013), „Ethel i Ernest. Historia prawdziwa” Raymonda Briggsa (grudzień 2013)… Uff, wiele z tych tytułów nic mi nie mówi, ale Skutnik. Briggs! Guibert! Seth!!! Wygląda to nader interesująco

Kultura Gniewu rusza z serią wydawniczą przeznaczoną dla najmłodszych odbiorców. Wydawnictwo o podobnym projekcie myślało już w 2008 roku, ale trzeba było, aby Centrala, Reprodukt czy Nobrow ruszyły ze swoimi dziecięcymi imprintami, aby KG zrobiło ruch w tę stronę. O tytułach, której wejdą w jej skład, dowiemy się nieco później, na razie trwa szukanie nazwy dla młodszego braciszka warszawskiego edytora. A tymczasem poznaliśmy dwa komiksy, które w 2013 ukażą się nakładem Kultury. „Cinq mille kilomètres par seconde” zostało uznane za nalepszy komiks 38. Międzynarodowego Festiwalu Komiksu we francuskim Angoulême. Będzie to pierwszy komiks znakomitego Manuela Fiora na naszym rynku. Drugą pozycją będzie „Mourir partir revenir. Le jeu des hirondelles” Zeiny Abirached.

Timof również zapowiada – warszawskie wydawnictwo na łamach Ziniola przedstawiło swoje dalekosiężne plany na przyszły rok. Początek 2013 zostanie zainaugurowany premierami albumu „Strefa bezpieczeństwa Gorażde” Joe Sacco i książki Jerzego Szyłaka „Komiks w szponach miernoty”, o których pisałem już wcześniej. Do tego pakietu dołączony zostanie nowy odcinek serii „Przebudzenie legendy” Adama Święckiego zatytułowany „Oczy dla kruka”. W marcu „Doomboy`em” powróci Tony Sandoval oraz ukaże się komiks-niespodzianka portugalskiego twórcy (czyżby szło o pewną międzynarodową koproducję Bartosza Sztybora?). Wiosna zapowiada się smakowicie – „Are You My Mother?” Alison Bechdel (kwiecień), „Dzienniki rosyjskie” Igorta, „Portugal” Cirila Pedrosy oraz „Noir” Łukasza Bogacza i Wojciecha Stefańca (zaplanowane na maj) – mniam, mniam. W czerwcu światło dzienne ma ujrzeć długo odkładany finał „Domu Żałoby” Dominika Szcześniaka, który miał pierwotnie ukazać się na przełomie listopada i grudnia. Również wtedy ukażą się nowy tom „Profesora Bella” i książka Jerzego Szyłaka zatytułowana „Gra ciałem”. Na sierpień zaplanowano kolejne tomy „Rewolucji” i „Lincolna”, natomiast w miesiącu festiwalowym w harmonogramie widnieje tylko jeden tytuł – „Vincent i van Gogh”. Komplet zapowiedzi uzupełniają trzecie „Fotostory”, „Palestyna” Joe Sacco, kontynuacje „Profanum” oraz „Pobitych garów” z imprintu Dolna Półka.

Wygląda na to, że na rynku pojawi się nowy zeszytowo-superbohaterski komiks. Tytułowym herosem „Rycerza Ciernistego Krzewu” ma być rycerz z XVII wieku chroniący Rzeczpospolitą przed złem. Pomysłodawcami projektu są Grzegorz Kaczmarczyk (rysunki) i Dawid Kuca (scenariusz), którzy do realizacji projektu zaprosili aż 20 artystów! W pracę nad oprawą graficzną oprócz Kamila Karpińskiego odpowiedzialnego za kolor będą zaangażowani między innymi Tomasz Kleszcz, Anna Helena-Szymborska, Łukasz Rydzewski, Kuba Grabowski czy Kamil Boettcher. „RCK” na rynku ma ukazać się w przyszłym roku. A tak prezentuje się opis dostarczony przez autorów:

Akcja komiksu dzieje się w sierpniu 1520 roku, podczas trwania Złotego Wieku Polski. Dotyczy wydarzenia, które w historii faktycznie miało miejsce, mianowicie oblężenia zamku w Lidzbarku Warmińskim, przez Zakon Krzyżacki podczas wojny Polsko - Krzyżackiej. Głównym bohaterem jest fikcyjny magnat Fryderyk, który potajemnie działa na ziemiach Korony (Korona Królestwa Polskiego – ówczesna nazwa państwa) jako Rycerz Ciernistego Krzewu. Tytułowy heros jest najsłynniejszym bohaterem Korony, uwielbianym przez tłumy, żywą legendą. Wyposażony w sprzęt wyprzedzający czasy, w których żyje, sieje prawdziwy popłoch w szeregach swoich wrogów. Niezwykły ekwipunek zapewnia mu Mikołaj Kopernik, serdeczny przyjaciel Fryderyka, w komiksie swój geniusz wykorzystuje nie tylko do zgłębiania tajników kosmosu, ale także do konstruowania zabójczych broni.

Wynalazki Kopernika przydadzą się Rycerzowi Ciernistego Krzewu, gdyż podczas bitwy o Lidzbark Warmiński będzie musiał się zmierzyć nie tylko z ludźmi, bohaterowi przyjdzie walczyć z Nieumarłymi. Owi Nieumarli, to elitarna armia Krzyżaków, powstała w wyniku eksperymentów, mutacji przeprowadzanych na ludziach. Zakon ponownie zaczął ich tworzyć, kiedyś miało to już miejsce i zostało powstrzymane. Nieumarli są odporni na ból, silniejsi i szybsi niż normalna osoba, w powszechnej opinii są uważani za zastępy z samego piekła, czego konsekwencją są opłakane morale walczących z Nieumarłymi, oraz brak wiary w zwycięstwo. Często całe oddziały uciekają, gdy widzą, kto przeciwko nim zmierza. Siłą rzeczy, jest tam potrzebny bohater, który nie boi się Nieumarłych, który porwie do walki resztę, a przede wszystkim ma umiejętności i uzbrojenie niezbędne, aby stawić czoła silnemu przeciwnikowi. Od tej bitwy zależeć mogą przyszłe losy Korony, wszystko w rękach, a raczej mieczu Rycerza Ciernistego Krzewu.


W grudniu swoją premierę miał „Zagłoba”. Album ze stajni Strefy Komiksu przygotowany został przez Zygmunta Similaka. Autor ten znany jest głównie z komiksów historycznych takich, jak „Opowieści okupacyjne”, „W cieniu gwiazdy”, „Bitwa pod Grunwaldem”, „Zawisza Czarny” tym razem zdecydował się na coś lżejszego. W „Zagłobie” wielką historię traktuje się z przymrużeniem oka, a bohaterem jest nie legendarny rycerz znany z kart sienkiewiczowskiej trylogii Onufry Zagłoba. Komiks, narysowany charakterystyczną dla twórcy humorystyczną kreską, jest pełen wartkiej, okraszonej przaśnym dowcipem akcji, gdzie sceny walk, pościgów i ucieczek, przeplatają się z karczemnymi hulankami i codziennym życiem naszych przodków. Similak nie byłby sobą, gdyby nie poszerzył pole działania swojego bohatera, przenosząc go w pełnych alegorii snach w przyszłość (w czasy współczesne) oraz wiecznie atrakcyjne zaświaty. Album liczy sobie 56 stron w czerni i bieli.

Na stanowisko Karen Berger w Vertigo została awansowana Shelly Bond. Jako nowa Executive Editor tego zasłużonego imprintu pracowała będzie z Willem Dennisem, pełniącym obowiązki Group Editor i Marka Doyle`a, który w korporacyjnej hierarchii dosłużył się stopnia Editor. Podobnie, jak i wam, mnie te nazwiska nic nie mówią, ale wszyscy oni pracowali pod Berger i DC Comics zapewnia, że ciągłość zostanie zachowana, a Vertigo pozostanie tym, czym jest obecnie. Była szefowa imprintu w samych superlatywach wypowiada się o swojej następczyni, która swoją vertigowską karierę zaczynała w 1993 roku. Bez jej pracy nie wydawano by takich tytułów, jak „Fables”, „The Invisibles”, „Heavy Liquid”, „Lucifer” czy „American Virigin”. Ma podobno świetne oko do młodych talentów, szczególnie tych operujących na rynku brytyjskim. Kocha popkulturę i zapewnia, że dowodzenie marką, jaką jest Vertigo jest dla niej prawdziwym zaszczytem.

Niewielu twórców niezależnych ma okazję do świętowania setnego numeru swojej autorskiej serii. Robertowi Kirkmanowi taka gratka przytrafi się dwukrotnie. Po tym jak jego „Żywe trupy” dobiły do setki, ten sam los czeka inny, nie mniej znakomity tytuł jego autorstwa – „Invincible”. Wraz z Kirkmanem świętować będą etatowi rysownicy serii Ryan Ottley i Cory Walker, a w numerach 99 i 100 pokazany zostanie finał historii „Death of Everyone”. Wymowny tytuł. Kirkman dość dosadnie daje do zrozumienie, że los Marka Graysona nie jest przesądzony i niekoniecznie musi przeżyć „setkę”. Podkreśla jednak, że zwykle zamknięcie pewnego rozdziału pozwala na otwarcie nowego – czyżby zatem Zandale Randolph miałby na stałe przejąć pelerynę Niezwyciężonego? Przy tej okazji warto wspomnieć, że inny komiksowy projekt Kirkmana, „Thief of Thieves”, również ma szansę trafić na mały ekran. Skrypt pilotażowego odcinka jest już niemal gotowy i AMC powoli zabiera się do jego realizacji.

Dość smutną wiadomość ma do przekazania Bartek Biedrzycki, który tym razem występuje jako jeden z współtwórców Polskiego Centrum WebKomiksu. Strony, która niegdyś tętniła życiem, a dziś stanowi jedynie wspomnienie dawnej świetności. Czytajcie:

Moi drodzy, w styczniu 2013 roku, po kilku latach działania, zamknięte zostanie Polskie Centrum WebKomiksu. Ośrodek ten, który stworzyliśmy z Konradem Hildebrandem, oraz z pomocą wielu innych osób, znajduje się obecnie w stanie agonalnej stagnacji i w zasadzie jego dalsze istnienie nie ma większego sensu - baza jest od dawna uaktualniana sporadycznie, jej zawartość nie była weryfikowana od ponad roku. W tej sytuacji, przed zdjęciem ośrodka z sieci chciałbym, abyście a pośrednictwem swoich portali upowszechnili wiadomość, że gotów jestem ośrodek oddać w dobre ręce, jeżeli znajdzie się ktoś, kto będzie miał ochotę nadal go prowadzić.

#1205 - Planeta robotów/To doprawdy kiepska sprawa...

Czy w rok 2013 zapisze się w historii polskich historyjek obrazkowych, jako początek ery komiksu dla dzieci? Wiele na to wskazuje. Już działa Centralka, będąca oddziałem poznańskiego wydawnictwa, zajmująca się ofertą dla naszych milusińskich, już wkrótce z podobnym imprintem ma ruszyć Kultura Gniewu, a nieco wcześniej w podobny segment uderzył Ongrys. Komiksowo otwiera się na coraz młodszego odbiorcę…

Jak dziwnie się plecie się ta historia. Lata dziewięćdziesiąte to zdecydowana dominacja amerykańskiego super-hero, przeznaczonego głównie dla młodszej młodzieży, a początek nowego wieku to pojawienie się na masową skalę produkcji przeznaczonych dla dorosłych. Pierwsze dziesięciolecie dojrzałego rynku w Polsce upłynęły pod znakiem powtarzanych jak mantra haseł – „komiks może być sztuką” i „komiks nie jest dla dzieci”. Teraz, pojawia się trend odwrotny – wydawcy próbują docierać do najmłodszych czytelników i tym samym wracają do korzeni medium. Przecież lwia część komiksów, które ukazywały się w naszym „złotym wieku” (czyli w PRL`u) to pozycje dla dzieciaków lub osób niewiele młodszych. I właśnie o dwóch takich pozycjach chciałbym dziś napisać... 

Jakiś czas temu Ongrys przygotował wznowienie dwóch pozycji z tego właśnie segmentu. Choć obie pochodzą „z tamtych lat” i wydane są w standardzie, do którego krakowskie wydawnictwo zdążyło nas już przyzwyczaić, różni je właściwie wszystko. „Planeta robotów” Macieja Parowskiego (scenariusz) i Jacka Skrzydlewskiego (rysunki) to pozycja utrzymana w estetyce science-fiction, natomiast Tadeusza Baranowskiego „To doprawdy kiepska sprawa, kiedy Bestia się pojawia” trzyma się dość swobodnie tradycji fantasy. Ta pierwsza pozycja przeznaczona jest dla nieco starszych (gimnazjum?), ta druga – dla nieco młodszych dzieciaków (podstawówka?).

O ile kontynuacja albumu „Jak ciotka Fru-Bęc uratowała świat przed zagładą” to rzecz dość znana i do pewnego stopnia lubiana, o tyle pierwszy tom planowanej trylogii „Sto twarzy profesora Harsmana” to album, który długo uchodził za komiks-widmo. Na swoją premierę musiał czekać dobre dwadzieścia lat. Dzieło Parowskiego i Skrzydlewskiego długo nie mogło znaleźć swojego wydawcy – do albumu przymierzała się Krajowa Agencja Wydawnicza, „Świat Młodych”, Muza czy Egmont, a ostatecznie zajął się nim Leszek Kaczanowski. I wreszcie – dziś, po upływie lat Baranowski wciąż się dobrze się broni, natomiast „Planeta robotów”- cóż...

Przede wszystkim Parowski nie potrafił odnaleźć się w pisaniu skryptu przeznaczonego dla dzieci. „Planeta robotów” razi swoją schematycznością, wtórnością fabuły i brakiem oryginalnych rozwiązań. W tym komiksie brakuje jakiejś magii, czegoś specjalnego, co w podstarzałym czytelniku budzi dziecko. Całość sklecona jest z dość oklepanych chwytów i rozwiązań, podlanych charakterystycznymi nawiązaniami do ówczesnej sytuacji w Polsce. Zagrożenie kosmiczną gorączką może kojarzyć się ze skutkami katastrofy w Czarnobylu w 1986 roku, a w profesorze Le Djazie trzeba upatrywać Janusza Zajdla. Grupa głównych bohaterów, w której skład wchodzą sprytny młodzieniec Jan Lew, jego urocza towarzyszka Hanna, kapitan Reves, osiłek o wojskowej przeszłości oraz robot Nieto, jako żywo przypomina Fantastyczną Czwórkę. To właśnie oni mają ocalić naszą planetę przed złowrogim profesorem Harsmanem, tak jak Jacek Skrzydlewski staje na wyżynach swoje talentu, aby uratować „Planetę robotów”.

Znany z publikacji na łamach „Świata Młodych” artysta operujący cartoonową kreską ma prawdziwy dynamit w łapie. Świetny warsztat karykaturzysty poparty bardzo wyrazistym, wręcz ekspresyjnym stylem zrobił na mnie wielkie wrażenie, ale w ostatecznym rozrachunku nie może uratować albumu przed nudą. Pewnego uroku „Planecie robotów” odmówić nie można, ale gdzie jej tam do Kajtka i Koka przemierzających kosmiczne rubieże!

Wydawałoby się, że Baranowski, podobnie, jak i Parowski, wychodzi od równie ogranego motywu – tym razem jest to odwieczna walka dobra ze złem. Z osady Fruwaczków porwane zostaje nasionko kwiatu zła. Złowrogi Czarny Ptaszyl, który za jego pomocą chce wprowadzić na świecie rządy ciemności, a także doprowadzić do zguby ród Fruwaczków. Cała nadzieja w Amadynce i Huzarku, który udało się ujść armii Ptaszyla i już opracowują plan ratowania przyjaciół…

Banał, prawda? A jednak w wykonaniu Baranowskiego to niepozbawiona wdzięku, specyficznego humoru i zrobiona z pewnym pazurem historia. Choć ci, którzy po albumie będą spodziewali się czegoś w stylu „Na co dybie w wielorybie czubek nosa Eskimosa” czy „Antresolki Profesorka Nerwosolka” mogą się srodze rozczarować. Baranowski w wersji dla dzieci unika zabaw komiksową fakturą i igrania ze słowem. Absurdalnego humoru jest tu tyle co nic, a wszelakiej maści mrugnięć okiem i nawiązań do PRL`owskiej rzeczywistości niewiele więcej. Baranowskie rezygnuje z graficznego wyrafinowania, na rzecz przejrzystości i prostoty (momentami ocierającej się o niechlujstwo!), a zamiast podejmować grę ze swoim czytelnikiem stawia na zabawną opowieść o bardzo uniwersalnym przesłaniu i wyraźnym morale. „Kiepska sprawa…” pokazuje zupełnie inne oblicze jednego z klasyków polskiego komiksu, do którego niektórym będzie się pewnie trudno przyzwyczaić.Ale nie warto z tego powodu dyskredytować tej pozycji, który na swój sposób jest rzeczą ciekawą i wartościową.

piątek, 28 grudnia 2012

#1204 - The Amazing Spider-Man: Powrót do domu

J. Micheal Straczynski zastał Pająka w fatalnej kondycji. Kiedy przejmował flagowy miesięcznik z jego udziałem, czyli „The Amazing Spider-Mana” wraz z numerem 30, musiał posprzątać bałagan, jaki narobili przed nim pozostali marvelowscy edytorzy i scenarzyści, z Howardem Mackie`m na czele i ratować sprzedaż tego uznanego tytułu.

JMS żwawo zabrał się do roboty. Wyprostował niektóre wątki, odstawił do lamusa inne i zabrał się za prawdziwą rewolucję w świecie Człowieka Pająka. Na warsztat wziął pajęczą genezę, poddając w wątpliwość coś, co od czasów Stana Lee uchodziło za niemożliwy do podważenia pewnik. A jednak Straczynski ustami Ezekiela Simsa zadając pytanie za przysłowiowy milion dolarów wywrócił do góry nogami świat Petera Parkera. Stawiając pod znakiem zapytania kwestę pochodzenia pajęczych super-mocy nadał zupełnie nową dynamikę „Amazingowi”. Majstrowanie przy originie konstytuującym daną postać zawsze wiąże się z ogromnym ryzykiem – historia komiksowa zna mnóstwa przykładów wpadek na tym polu. Ale JMS`owi udało się jej uniknąć. Dlaczego? Ponieważ wszystkie zmiany, jakie wprowadził miały organiczny charakter. Były głęboko przemyślane, oryginalne, ciekawe, przekładały się na interesujące historie i przede wszystkim – były utrzymane w pajęczym duchu. Po prostu – zostały dobrze zrobione i nie ograniczały się tylko do marketingu. Ot, cała tajemnica.

Nie ma się co oszukiwać – przynajmniej od czasów Todda McFarlane`a na Spider-Mana brakowało świeżego pomysłu. „Powrót do domu” stanowi otwarcie nowego rozdziału w życiu Petera Parkera. To moment, na który czekano od bardzo, bardzo dawna – Pajęczakowi pozwolono wreszcie dorosnąć. Postać, która od samego początku była definiowana, jako nastoletni super-bohater wreszcie dojrzała. I po wielu latach Peter dał się znowu lubić. Nie stracił nic ze swojego uroku, ale będąc doświadczonym życiowo singlem pod trzydziestkę stał się o wiele bardziej wiarygodny i interesujący. I według mnie to, a nie zabawa w „a co było pierwsze?” zdecydowało o sukcesie runu Straczynskiego w „Amazing Spider-Manie”, dzięki któremu scenarzysta złotymi zgłoskami zapisał się historii nowojorskiego ścianołaza.

Wielka szkoda, że szefowie Domu Pomysłów zrobili wszystko, aby cofnąć Petera w ewolucji do czasów pre-JMS`owych. Kontrowersyjne wątki, które pojawiły się w „One More Day” i „Brand New Day” w jednym momencie zniszczyły wszystko to, co udało się zbudować scenarzyście „Babylon 5” i jednocześnie stały się równią pochyłą, po której Spider-Man stacza się coraz niżej i niżej. I w kontekście całego zamieszania wokół 700. numeru „Amazing Spider-Mana” nic nie zapowiada, żeby ta tendencja miała się odwrócić…

Oprawę graficzną „Coming Home”, jak i sporej części runu JMS`a, przygotował John Romita Jr, jeden z autorów współczesnego wizerunku Spider-Mana. To rysownik bardzo charakterystyczny, który budzi wśród czytelników skrajne emocje. Jego rozpoznawalną na pierwszy rzut oka, bardzo oryginalną kreskę można kochać lub nienawidzić. Choć w „Amazing Spider-Manie” szczyt formy miał już za dość dawno sobą, to od czasów jego współpracy z Straczynskim nie narysował nic tak dobrego, więc rysunki wypadają zdecydowanie na plus, choć nie spodziewajcie się takich delicji, jak w „Daredevil: The Man Without Fear” czy „Punisher: Warzone”.  

Nie można nie pochwalić Hachette za edytorski standard. Okładka jest twarda, kreda pachnąca i odpowiedniej grubości, czerń jest naprawdę czarna a co najważniejsze - album wydany jest naprawdę solidnie, co ostatnio (nawet w Marvelu!) niekoniecznie jest standardem. Pod względem dodatków Hachette bije nie tylko polskich wydawców, ale również edycje oryginalne - coraz rzadziej różnej maści bonusy goszczą w zwykłych trejdach. W „Powrocie do domu” mamy zatem słowo wstępne od redaktora kolekcji, krótkie streszczenie poprzednich przygód, szkicownik J. Scotta Campbella, galerię rysowników, którzy kreowali wizerunek Człowieka-Pająku w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat i wizerunki kilku jego przeciwników. Obrazu dopełniają krótkie noty o obu autorów i przybliżenie genezy głównego bohatera - niby nic, czego nie można by znaleźć na wikipedii, ale jako czytelnik czuje się dopieszczony. Jest jeszcze plakat, ale ze względu na dość nieumiejętne dobranie ilustracji autorstwa Leinila Francisa Yu i ogromnej wielkości piksele, nie wypada o nim wspominać. Do tej litanii zalet dochodzi jeszcze śmiesznie niska cena, lecz nie mogę nie przyczepić się do dość drewnianego tłumaczenia (to z „Dobrego Komiksu” było znacznie lepsze) i drobnych literówek.

„Powrót do domu” to znakomita pozycja nie tylko na inaugurację Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela, jak i świetny punkt startowy dla nowych czytelników na rozpoczęcie przygody z Pajączakiem. Sprawnie napisana, wciągająca i trzymająca w napięciu historia starcia z Morlunem, która zmieniła na zawsze (no, przynajmniej do czasu) życie Petera Parkera to jednak tylko początek

czwartek, 27 grudnia 2012

#1203 - Najlepsze z najlepszych 2012

Jak zwykle koniec roku to świetna okazja do wszelakiej maści podsumowań. Tym razem nasze rozrachunku z 2012 rozpoczynamy od mojego zestawienia dziesięciu najlepszych komiksów, jakie ukazały się mijającym powoli roku. I patrząc na to zestawienie nie sposób oprzeć się wrażeniu, że to był naprawdę dobry rok!

10) "Opowieści wojenne, tom drugi" Garth Ennis, Cam Kennedy, Carlos Ezquerra, Gary Erskine, David Lloyd (Mucha Comics, USA)

Garth Ennis pokazuje grozę wojny w całej jej okazałości. Jasne, że robi w pewien wpisany w komiksową konwencje sposób, ale w niczym nie umniejsza to jego pracy. Pokazuje heroizm, okrucieństwo i strach. Ludzi i śmierć. Mówi o niemożności jednoznacznej oceny tego, co się wydarzyło z dzisiejszej perspektywy. Więcej – wcale się do tego nie kwapi. Choć odrobił lekcje, odwiedził niejedną bibliotekę w poszukiwaniu książek do bibliografii, nie zapomina, że robi komiks akcji, który rządzi się swoimi prawami. I cholera, świetnie mu to wychodzi. (czytaj recenzję Kuby Oleksaka)

09) "Szkicownik Śledzia" (ATY Wydawnictwo, PL)

W zeszłym roku "Szkicownik" poświęcony KRL`owi był bardzo bliski dostania się na moją listę, ale się nie udało. W tym roku nie mam najmniejszych wątpliwości, że drugie wydawnictwo tego typu zasługuje na wyrazy najwyższego uznania. Chłopaki z ATY odwalili kawał dobrej roboty, zbierając w jednym miejscu mnóstwo szkiców, ilustracji, anegdotek, zarzuconych projektów jednego z najwybitniejszych współczesnych polskich twórców komiksowych. Tę "tajną historię" kariery Śledzia czyta się naprawdę z zapartym tchem, w czym z pewnością pomagają odautorskie komentarze głównego bohatera publikacji. I szkoda tylko, że takie rzeczy robione są hobbystycznie przez grupkę fanatyków po godzinach, bez żadnego wsparcia, a ich niewielki nakład nie pozwala im odbić się szerszym echem. Bo "Szkicownik" to rzecz nie tylko dla fanów, ale przede wszystkim żmudna komiksowa robota u podstaw, którą ktoś powinien robić.

08) "Zabójczy żart" Alana Moore i Brian Bolland (Egmont, USA)

Pierwszy (z trzech) komiksów Alana Moore`a w moim zestawieniu. Do tej pory w moich rokrocznych podsumowaniach nie brałem pod uwagę reedycji, ale dla "Zabójczego żartu" postanowiłem zrobić wyjątek. W końcu komiks, który ukazał się na początku lat dziewięćdziesiątych nie miał szans załapać się do żadnego z moich zestawień, a jest to przecież jeden z komiksów, który w pełni na to zasługuje (na liście pojawi się jeszcze jedno wznowienie, ale jego przypadek jest nieco inny), choć z dzisiejszej perspektywy nie oceniałbym go tak entuzjastycznie, jak wtedy, kiedy po raz pierwszy wpadł w moje ręce. Negatywnie odbieram również odnowioną szatę graficzną, która zatraciła psychodeliczny duch oryginału, który przy każdej lekturze przyprawiał mnie o ból brzucha.

07) "Wszystko zajęte" Marcin Podolec (Kultura Gniewu, PL)

"Wszytko zajęte" mogło przejść do historii polskiego komiksu, jako kolejny album, który nigdy nie powstał. I całe szczęście, że tak się nie stało, bo to znakomita rzecz, najlepsza w dorobku Marcina Podolca. Ani krztyny przesady nie ma w słowach Igorta, który w Łodzi nazwał ten komiks pracą na prawdziwie europejskim poziomie. Wierzcie Szymonowi Holcmanowi, który mówi, że nie wydaje autorów krajowego formatu, tylko rzeczy, które bez wstydu można pokazywać na każdym festiwalu, na każdym kontynencie. Ale nie, to jeszcze nie jest arcydzieło. Choć było blisko. Jestem ciekawe, jak wysoko Podolec ustawi poprzeczkę następnym albumem... (czytaj recenzję Kuby Oleksaka).

06) "Goliat" Tom Gauld (Centrala, EU)

Gauld po lekturze tego komiksu urósł w moich oczach jeszcze bardziej. Co prawda miałem nadzieję, że pośród tych skromnych rysunków natrafię na jakąś spektakularną planszę naszpikowaną detalami, lecz autor skrupulatnie trzymał się zasad rysunkowego ascetyzmu. Jednak mam nadzieję, że to nie ostatni długi komiks jego autorstwa i że w następną podróż zabierze mnie choćby na Marsa w klimatach Raya Bradbury'ego albo w czasy średniowiecza na pole bitewne apokaliptycznej armii szkieletorów. Oczywiście, trzymam również kciuki za wydawnictwo Centrala, które wówczas będzie musiało ten komiks wydać! (czytaj recenzję Bartłomieja Basisty)

05) "Liga Niezwykłych Dżentelmenów: Stulecie - 2009" Alan Moore i Kevin O`Neill (Egmont, USA)

Nie mogło być inaczej - trzeci tom "LXG" musiał pojawić się na mojej liście. W poprzednich lata gościły na niej dwa pozostałe albumy tej znakomitej opowieści Alana Moore`a i Kevina O`Neilla. W 2010 "1910" zajął miejsce siódme, a rok później "1969" było na drugim. Mag z Northampton po raz kolejny udowadnia, że jest jednym z najwybitniejszych współczesnych twórców, nie tylko komiksowych. Za kilka lat z niejaką dumą będziemy mogli opowiadać swoich dzieciom i wnukom, że żyliśmy w tych samych czasach, co twórca "Strażników", "V jak Vendetta" czy "From Hell". Szkoda, że to już koniec. Nadzieja, że Tomasz Kołodziejczak jednak zdecyduje się na wydanie "Black Dossier", brakującego ogniwa pomiędzy dwoma pierwszymi tomami sagi, a "Stuleciem", wciąż nie gaśnie we mnie.

04) "Kajtek i Koko w kosmosie" Janusz Christa (Egmont, PL)

I kolejna reedycja, która jednocześnie może być moim przyznaniem się do błędy. Nie doceniłem tego komiksu, gdy przygotowywałem retrospektywne podsumowanie 2001 roku, a powinienem, bo to jedna z tych (niewielu) pozycji, której czas dodaje jedynie smaku. Z tych wszystkich Kokoszów, Tytusów, Żbików i innych staroszkolnych produkcji, które pamiętam ledwie lub wcale, arcydzieło Janusza Christy zaskakuje dziś nie tylko ogromem pracy autora, ale także świeżością zastosowanych patentów, potęgą wyobraźni, fantastyczną oprawą graficzną, generalnie - wszystkim! Od lektury tej sporych rozmiarów cegły komiksowej po prostu nie można się oderwać. Christa to obok Rosińskiego i Baranowskiego jeden z trzech najwybitniejszych polskich klasyków komiksu, a"Kajtek i Koko w kosmosie" to jego opus magnum.

03) "All-Star-Superman" Grant Morrison i Frank Quitely (Mucha Comics, USA)

Grant Morrison na łamach "All Star Superman" udowodnił, że da się napisać znakomitą, ocierającą się wręcz o geniusz opowieść o Człowieku ze Stali, uchodzącym za bohatera ze wszech miar nudnego, z którego nic ciekawego nie da się wycisnąć. Morrison w wyborny sposób przerobił kiczowate dziedzictwo Złotej (znacznie mniej) i Srebrnej Ery (więcej) na mięsisty i niebanalny, choć w banale zanurzony, komiks. Urzekający, subtelny, nostalgiczny. W nowoczesnej formule pogodził staromodne elementy ze swoją nieokiełznaną i fantastyczną wyobraźnią. Na nowo odkrywał świat Supermana, świetnie się przy tym bawiąc, jak przypuszczam. W zamiana za to został obsypany nagrodami Eisnera i zyskał szacunek nie tylko wąskiego grona komiksowych geeków. Wstyd nie znać, nie sposób się nie zachwycać.

02) "Habibi" Craig Thompson (Timof, USA)

Prawie siedmiuset stronicowe "Habibi" to przypowieść o parze niewolników połączonej ze sobą miłością i przeznaczeniem. Historia Dodoli i Zama to piękna panorama kultury islamu, może zbyt często przepełniona bólem wyrzeczeń i okrucieństwem, ale nadal zapierająca dech w piersiach. Thompson zabiera nas w podróż po arabskich pustyniach, haremach i pałacach Sułtanów. Obdarowuje nas opowieściami niczym z Księgi tysiąca i jednej nocy. Wszystko precyzyjnie przypieczętowane długą, siedmioletnią pracą nad tym albumem. (czytaj recenzję Bartłomieja Basisty)

01) "Zagubione dziewczęta" Alan Moore i Melinda Gebbie (Timof/Mroja Press, USA)

„Zagubione dziewczęta” to bez wątpienia arcydzieło sztuki komiksowej, które pod skorupą pornograficznych treści opowiada o odkrywaniu swojego seksualnego ja, ukazując przy tym problem ludzkiej komunikacji. Na niwie opowieści obrazkowych Moore chciał podnieść pornografię do rangi sztuki i udało mu się to. Zdaję sobie sprawę z tego, że wiele osób może nie przebrnąć przez tak dużą dawkę obsceny, ale jestem pewien, że Ci, którzy przeczytają go do końca, będą zachwyceni. Ja jestem! Poza tym nie ukrywajmy, nastały czasy, gdzie seksualność jest wszechobecna i nachalna, a społeczeństwo ma większą swobodę, niż za czasów rzymskich bachanaliów. (czytaj recenzję Bartłomieja Basisty)

Większość pozycji z mojej listy pochodzi z rynku amerykańskiego (aż sześć sztuk) i solidarnie okupują one podium. Polacy dostarczyli trzy pozycję, więc mamy i tak większy dorobek, niż reprezentanci reszty Starego Kontynentu, których honoru broni jedynie Toma Gauld. Jeśli idzie o wydawców to można powiedzieć, że panuje równowaga. Egmont dostarczył na listę najwięcej, bo trzy komiksy. Wiele mówi się o kryzysie w jaki popadł największy komiksowy edytor w naszym kraju i choć rzeczywiście jego oferta nie prezentuje się tak okazale jak dawniej, to Kołodziejczak ma jeszcze kilka przebojów w zanadrzu.

Za plecami wielkiego E uplasowali się Timof i Mucha Comics z dwoma tytułami, a po jednym rodzynku mają Centrala, Kultura Gniewu i ATY. Mimowolnie udało mi się zachować pełną różnorodność – od rodzimych klasyków, przez najnowsze przeboje zza Oceanu, aż po bardzo współczesny komiks polski i światowy, od super-hero przez erotykę, komiks wojenny, przygodowy, intertekstualny, aż po rzeczy religijne. Ta różnorodność doskonale oddaje obecny stan polskiego rynku. Peryferyjnego, w stosunku do "big markets" zlokalizowanych w Japonii, Ameryce czy francuskojęzycznej części Europy, ale dojrzałego, o bogatej ofercie, w której każdy miłosnik kolorowych zeszytów może znaleźć coś dla siebie (o ile oczywiście posiada dość głęboką kieszeń). Kryzys? Jaki kryzys?

poniedziałek, 24 grudnia 2012

#1202 - A pod choinką...

Składając życzenia przy okazji Świąt staram się nie ograniczać do zdawkowego "wesołych" i bezmyślnie powtarzanej formułki, sformatowanej tak, aby pasowała do każdego potencjalnego adresata. Nie chce też przesadzać w drugą stronę, siląc się na jakieś niebywale oryginalne kompozycje i retoryczne popisy, więc zawsze przy tej okazji gapię się na pusty dokument oblizując się na myśl bożonarodzeniowych smakołykach. A sprawę komplikuje jeszcze fakt, że piszę te słowa na łamach magazynu o komiksach...
A czy Wam Hulk przyniesie komiksik czy rózgę?
Na szczęście z pomocą przychodzą życzenia, które składałem w tym samym miejscu, o (mniej więcej) tej samej porze. Tylko, że wtedy była sobota, a dziś jest poniedziałek. Zatem czego życzyć całemu komiksowu, bliższym i dalszym znajomym królika na te Święta i nadchodzący Nowy Rok? Wszystkiego tego, czego sami sobie byście życzyli. Nie, nie tylko komiksów, ale przede wszystkim dużo komiksowej (i nie tylko!) energii na nadchodzące 365 dni 2013 roku (czy ile on tam tych dni będzie miał). Dużo radości we wszystkim tym, czym się zajmujecie, z czym się męczycie czasami i czego macie po prostu dość.

Powoli żegnamy 2012 rok, ale znajdzie się jeszcze kilka okazji, aby się z nim odpowiednio policzyć. Doktor Strange zapewnił mnie, że 2013 nie będzie gorszy od swojego poprzednika, a zresztą - ten mijający wcale nie był taki zły!

Kończąc już zatem ten i tak już przydługi wywód - Wesołych od całej ekipy Kolorowych!

piątek, 21 grudnia 2012

#1201 - Gniazdo światów

Komiksy w formie elektronicznej to nienowy sposób na dystrybucję własnej twórczości. Ale dopiero od niedawna – wraz z rosnącą liczbą użytkowników tabletów i z wejściem na ten rynek dużych niezależnych amerykańskich wydawnictw – ta forma kontaktu z czytelnikiem stała się naprawdę modna. W Polsce zapowiedziano już liczne publikacje, a niedługo start planują dwie platformy dystrybuujące.
(tekst ukazał się pierwotnie na łamach Kultury Liberalnej pod tytułem "Alternatywne światy")

Jedni wróżą tej formie sukces, drudzy w dobie powszechnego i darmowego (czytaj: pirackiego) dostępu do dóbr kultury nazywają szarlataństwem, inni natomiast, korzystając z chwilowego zamętu wokół elektronicznych komiksów, chcą przedstawić swoją twórczość większej grupie czytelników i przygotowują albumy w tej właśnie postaci. Do tej ostatniej grupy należy dość dobrze znany na polskiej scenie publicysta, podcaster, scenarzysta i spiritus movens wydawnictwa Dolna Półka – Bartek Biedrzycki.

Zombie zwany współczesnym polskim komiksem jest obecnie na takim etapie rozpadu, że mógłby już paść i nikt oprócz garstki pasjonatów (dosłownie – bo nawet interesujące pozycje młodych autorów trudno dziś sprzedać w stu egzemplarzach) by po nim nie płakał. Prócz kilku wyjątków polscy twórcy, z racji czysto hobbystycznej specyfiki naszej sceny, raczej nie mają sposobności tworzenia długich, rozbudowanych fabularnie historii: rysowanie komiksu pochłania bardzo dużo czasu, za który nikt autorom nie zapłaci. W tych warunkach dwu-, trzyplanszowe „szorty” i kilkunasto- lub, rzadziej, kilkudziesięciostronicowe komiksy są najczęściej spotykanym formatem. Zbiorem takich prac, powiązanych osobą scenarzysty Bartka Biedrzyckiego, jest antologia komiksowa „Gniazdo światów”.

Jak to bywa w wypadku tego typu zbiorów, plejada rysowników, z którymi przyszło pracować scenarzyście, prezentuje zróżnicowany poziom. Od światowej jakości (Adler) po stosunkowo młodych twórców, w kresce których widać jeszcze jakąś nieporadność i czuć, że borykają się ze swoim warsztatem jak pirat ze szkorbutem. Wachlarz stylów, jakimi posłużyli się artyści, jest ogromny: rysunek realistyczny, cartoon czy quasi-noirowe grafiki naśladujące estetykę Millerowskiego „Sin City”. Oprócz bodaj dwóch przypadków są to jednak rysownicy w miarę sprawnie operujący językiem medium i jestem pewien, że zarówno scenarzysta, jak i graficy nauczyli się czegoś podczas realizacji wspólnych projektów. Nie sposób zresztą oprzeć się wrażeniu, że właśnie taki cel przyświecał tworzeniu tych komiksów.

Tak jak etiuda fabularna jest najlepszym sposobem, by nauczyć się pracy z materią filmową, tak komiksowe „szorty” są wstępem do pracy nad dłuższymi albumami. Jak radził sam Alan Moore – podkreślając, jak istotne dla jego rozwoju były krótkie prace stworzone dla brytyjskich magazynów komiksowych – jeśli twórca zrobi sto komiksów jedno-, dwu-, trzyplanszowych, to siłą rzeczy stopniowo coraz lepiej zacznie rozumieć materię, z którą przyjdzie mu pracować podczas pisania dłuższych historii. W komiksach zaprezentowanych w tym zbiorze widać, że Biedrzycki opanował już opowiadanie pod względem dramaturgicznym i konstrukcyjnym, jednak prace te jakością nie wyszły ponad przeciętność i wyrabianie sobie warsztatu. W fabułach rzadko pojawia się coś ponad skutecznie postawioną pointę. Brak tu jakiejkolwiek refleksji, a scenarzysta skupia się na samym przedstawianiu wydarzeń, zapominając, że mógłby przy okazji opowiedzieć o czymś dla niego samego czy dla czytelnika istotnym. Pomijanie tego aspektu jest bardzo zastanawiające i mam wrażenie, że powodem może być jakaś wewnętrzna zachowawczość twórcy, bo Biedrzycki w swojej pozaartystycznej działalności – np. jako publicysta – nie boi się wyrażać swoich (nierzadko kontrowersyjnych) opinii i przemyśleń. Wielka szkoda, bo to właśnie z kreacji, w które wkładamy kawałek siebie, wychodzą najambitniejsze, najbardziej interesujące i najmądrzejsze historie.

Być może z uwagi na to, że komiksy te stanowią wyłącznie krótkie formy, właściwie brak tu przekonująco napisanych postaci. Niewątpliwym talentem Biedrzyckiego jest natomiast umiejętność kreowania sugestywnego tła. Pisząc swoje opowieści, na kilku kartkach tworzy światy, w które wchodzimy i wierzymy w nie od razu. Z racji tego, że autor chętnie porusza się w kręgu szeroko rozumianej fantastyki, czasem nie są to wcale tak oczywiste realia. Największą bolączką albumu wydaje mi się zlekceważenie i niewykorzystanie potencjału kilku historii.  Było mi ewidentnie żal, że autor je porzucał i nie rozbudowywał fabuł, uniwersum ani intrygujących postaci.

Możliwe, że ambicje Biedrzyckiego sięgają tylko bycia sprawnym rzemieślnikiem, ale niestety we współczesnym komiksie jest obecnie coraz mniej miejsca dla takich ludzi. Dziś jednym ze skuteczniejszych sposobów na zainteresowanie czytelnika jest komiks stricte autorski – nierzadko bardzo osobisty i biograficzny, ale to niekoniecznie droga, którą powinien podążyć akurat ten autor. Wydaje mi się, że kluczem do artystycznego rozwoju Biedrzyckiego może być teraz tylko podjęcie wyzwania i zajęcie się dłuższym komiksem lub serią. Dobrze by było, gdyby skłaniał się ku temu, co najbardziej mu wychodzi i spróbował opowiedzieć coś ciekawego o naszej rzeczywistości za pomocą metafor, szukając analogii w alternatywnych światach. Do tej pory schemat ten traktował pretekstowo jako krzywe zwierciadło i tło swoich historii, a mnie wydaje się, że ten element może stać się sposobem na znalezienie własnego, niepowtarzalnego stylu narracyjnego.

czwartek, 20 grudnia 2012

#1200 - Orbital ("Blizny" i "Pęknięcia")

Wiele się zmieniło w ostatnim roku na polskim rynku komiksowym. Jedną z zauważalnych tendencji są starania Taurus Media, by wypełnić pustkę, jaką pozostawił po sobie Egmont, niemal całkowicie rezygnując z wydawania komiksu frankofońskiego. Widać jednak zasadniczą różnicę w ofercie obu wydawnictw. O ile Egmont stawiał na uznanych twórców i znane już polskiemu czytelnikowi nazwiska, to Taurus przedstawia nam współczesne mainstreamowe europejskie hity, wyraźnie skupiając się na komiksie gatunkowym.
(tekst pierwotnie ukazał się na łamach "Kultury Liberalnej" pod tytułem "Mój przyjaciel, mój wróg")

W ich ofercie pojawiły się coraz rzadsze na naszym rynku komiksy awanturnicze, sensacyjne i SF. Warto zauważyć, że takie posunięcie niosło ze sobą pewne ryzyko. Z racji rosnących cen (które są efektem malejących nakładów) rosną też wymagania odbiorców, skłonnych płacić duże kwoty głównie za komiksy niebanalne, artystyczne, w jakiś sposób ważne dla medium. Oferta Taurusa zaprzecza tej tendencji i udowadnia, że w Polsce jest również zapotrzebowanie na komiksową rozrywkę.

Kluczem do sukcesu jest pewnie udana selekcja, bo trzeba przyznać, że wszystkie komiksy wydane przez Taurusa utrzymują przyzwoity poziom. Wyróżnia się pośród nich kilka tytułów, w tym właśnie „Orbital”, którego druga odsłona miała premierę w październiku na Międzynarodowym Festiwalu Komiksu w Łodzi. Jedną z cech charakterystycznych dzieła Runberga i Pellego stanowi jego wydźwięk, który wskazuje na to, że jest pozycją trochę poważniejszą, niż można zrazu sądzić. Seria „Orbital” jest mocno osadzona w tradycji europejskiego komiksu SF, silnie odwołuje się do klasycznych tytułów w rodzaju „Valeriana”, „Wiecznej Wojny”, do prac popularnego u nas Marvano oraz twórczości Enkiego Bilala. Owa zbieżność nie polega jednak tylko na kopiowaniu czy odwoływaniu się do kanonicznych już pozycji. Punktem wspólnym jest tu głównie problematyka, jaką komiks porusza, bo przez pryzmat fantastyki autor scenariusza, Sylvain Runberg, chce opowiedzieć o historii współczesnej. Mimo że komiks ten jest pełną akcji opowieścią, przywodzącą na myśl klasyka gatunku – „Obcego 2”, to równie mocno eksponuje się w nim wątek społeczno-polityczny. Realia świata przedstawionego w „Orbital” możemy odczytywać jako analogię do Unii Europejskiej i konsekwencji przyłączania do niej kolejnych krajów, wojny na Bałkanach, czystek etnicznych, sytuacji na Bliskim Wschodzie czy zagrożeń, jakie niosą ekstremistyczne organizacje.

Główni bohaterowie „Orbital”: Ziemianin i „kosmita” z rasy Sandżarr o niewiadomej płci, są prowadzącymi misję pokojową agentami międzyplanetarnej konfederacji. Tak się składa, że są też narzędziem w rękach dyplomatów – mają łagodzić napięte stosunki polityczne między swoimi nacjami. Duo to zestawiono bowiem z dwóch wrogich sobie ras, by udowodnić, że umieją one ze sobą współpracować. Można się oczywiście obawiać, że prędzej czy później seria zacznie moralizować, w płytki sposób podejmować oklepane tematy, ale na razie nic na to nie wskazuje. „Orbital” to fantastyka, ale nie bajka. Podejście do problemu uchodźstwa, które stanowi kanwę historii zamkniętej w pierwszych dwóch tomach, nie jest błahe i nie kończy się happy endem po zwalczeniu problemu. Postacie cały czas muszą dokonywać trudnych, dramatycznych wyborów uwarunkowanych prawem i realiami rządzącymi ich światem.

Warstwa graficzna współczesnych mainstreamowych frankofońskich albumów bardzo miło kontrastuje z amerykańską odmianą medium. Rysownik „Orbital”, Serge Pelle, nawet jeśli w swoim kraju jest tylko sprawnym rzemieślnikiem, tworzy coś niepomiernie bardziej estetycznego i miłego dla oka niż jego kolega po fachu zza oceanu. Również mówiąc o warstwie graficznej, chętnie odwołam się do klasycznych komiksów z gatunku SF: same postacie przedstawione są w semirealistycznym stylu przywodzącym na myśl manierę, w jakiej rysowany był „Valerian”, natomiast tworzona techniką mieszaną warstwa kolorystyczna (w zimnej tonacji z przewagą błękitu i szarości) na wielu planszach przypomina malowane z artystycznym zacięciem komiksy Enki Bilala. Rysunek jest z jednej strony sympatyczny, wpisany w komiksową, umowną estetykę, z drugiej strony, gdy trzeba, kolorystyka sprawia, że staje się niepokojący, brudny i ekspresyjny. Kompozycja plansz jest pomysłowa i zróżnicowana, a przy okazji dodaje opowieści dynamizmu. Rysownik chętnie podkreśla dramaturgię, używając zbliżeń, pokazując detal.

Jak wszystkie tytuły z nowej frankofońskiej oferty Taurusa, tak i „Orbital” nie jest komiksem skomplikowanym ani trudnym – to przede wszystkim wysokiej jakości rozrywka. Niemniej sam pomysł na nietypową parę sojuszników, przywodzący na myśl znakomity film, przebój wypożyczalni wideo z czasów końca Zimnej Wojny – „Mój własny wróg” (jestem pewien, że niewiadoma płeć kosmity zagra w końcu główne skrzypce w którymś epizodzie) i niezwykle sugestywnie, sprawnie zarysowane tło polityczne, otwierają przed autorami perspektywę niebanalnych, coraz bardziej intrygujących fabuł, dając twórcom świetną okazję do komentowania rzeczywistości.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

#1199 - Bler: charakterystyka postaci

Bler

Prawdziwe nazwisko: P. Blerowski (?)
Zawód: Były sprzedawca książek, obecnie poskramiacz przestępców i naprawiacz świata
Tożsamość: Nieznana
Poprzednie pseudonimy: Nieznane
Miejsce urodzenia: Polska, miasto – nieznane
Baza operacyjna: Stara, podniszczona rezydencja zbudowana nad podziemnym kompleksem laboratoriów nieopodal Krakowa.
Pierwszy raz pojawił się w: "Arena Komiks" nr 7/2002


Historia:

O osobie, która stała się Blerem wiemy, że zajmowała się obwoźną sprzedażą książek. Przemierzała w ten sposób kraj wszerz i wzdłuż. Najprawdopodobniej jego „baza” znajdowała się w Krakowie, gdyż właśnie w trakcie powrotu z jednej z wypraw handlowych, tuż przed celem, doszło do tragicznego wypadku, po którym bohater obudził się w podziemnym laboratorium, wyposażony w pewien zasób nadludzkich cech i mocy.

Osoby, które uratowały sprzedawcę - Lidia i jej tajemniczy pomocnik (jak dowiadujemy się później miał na imię Adam) przedstawiły mu się jako organizacja zmierzająca do naprawy świata. Twierdzili, że sprzedawanie książek było zaledwie kamuflażem, a supermoce towarzyszą naszemu bohaterowi od zawsze. Tam też przyjął imię, pod którym jest znany do dziś. Po trudnym okresie rekonwalescencji Bler przystąpił do naprawiania świata. Początkowo trudnił się superheroizmem w swojej bliskiej okolicy, czyli przede wszystkim Krakowie. Z czasem okazało się, że filantropia nie jest jedynym celem promotorów Blera, a sama misja naprawiania rzeczywistości przerasta nawet nadczłowieka.

Istnieją dwie możliwe wersje genezy Blera. Według pierwszej z nich jego moce są wynikiem ingerencji pewnej pradawnej, kosmicznej istoty. W drugiej wersji, zarówno Bler jak i Lidia oraz Adam są cudem ocalałymi ofiarami tajnych eksperymentów rządowych. W chwili obecnej obie wersje wydarzeń funkcjonują równoprawnie, choć prawdopodobieństwo przechyla się na rzecz tej drugiej.

Jest jeszcze trzecia ewentualność, w myśl której cały czas spędzony po wypadku Bler spędził w śpiączce, a w wyniku powikłań psychicznych, głównie omamów, w których przezywa swoje superbohaterskie przygody, stał się pacjentem szpitala psychiatrycznego. Jest to jednak wersja alternatywna do dwóch poprzednich i poza miejscem, w jakim znajduje się pod koniec swoich przygód, Bler nie ma żadnego potwierdzenia.

Wzrost: 184 cm
Waga: 89 kg
Oczy: Niebieskie
Włosy: Czarne
Kondycja: siła normalnego człowieka jego wzrostu, budowy i wieku.

Zdolności: kuloodporność, umiejętność szybkiej regeneracji organizmu, rentgenowski wzrok oraz możliwość przyspieszania działania organizmu (postrzegana przez niego często jako „spowalnianie czasu”). W swoim arsenale posiada także środki, których opary mogą powodować halucynacje oraz leki przyspieszające gojenie ran.

Broń: Bler stroni od broni białej czy palnej. W walce przewagę zapewnia mu superszybkość, przez co świetnie sobie radzi gołymi rękami.

Transport: Na miejsce akcji Bler jest dowożony zadbanym Mercedesem Benz 250 SE koloru ciemnej wiśni.

niedziela, 16 grudnia 2012

#1198 - "Polski komiks znaczy dziś więcej" - wywiad z Rafałem Szłapą

O Amerykanach w Angouleme, crossoverze Blera z Mięsną Kobietą i Lidii opowiada autor trylogii "Blera" Rafał Szłapa. Chciałbym, aby dzisiejsza rozmowa z Rafałem zapoczątkowała cykl niedzielnych  wywiadów. Mam nadzieję, że się uda, a póki co - zapraszam do lektury! A jutro wszystkich fanów "Blerai mających sentyment do semikowych zeszytówek czeka miła niespodzianka. Nie zapomnijcie wpaść na Kolorowe z rana.

Trzeci tom "Blera" pojawił się na sklepowych półkach. Pachnie jeszcze farbą drukarską. A jak czuje się Rafał Szłapa po wykonaniu zadania?
Dotrzymałem słowa. To najważniejsze. Nasz rynek czy może lepiej, ryneczek komiksowy, jest usłany truchłami przedsięwzięć, które urywały się po pierwszym tomie albo nigdy nie doczekały się dokończenia. Cieszę się, że do nich nie dołączyłem i że czytelnicy mają okazje poznać moją historie w całości. Pewnie na jakiś czas będę zapamiętany jako autor "Blera", tym bardziej było dla mnie istotne, żeby nikogo pod tym względem nie rozczarować.

W Łodzi momentami nie dało się dopchać do stolika, przy którym podpisywałeś albumy. Jak na Twój komiks reagowali konwentowicze?
Byli jak zawsze wspaniali! Wrysowywałem rysunki do sprzedawanych "Blerów" i muszę przyznać, że chętnych nie brakowało! Byli ludzie, którym podobały się poprzednie albumy i chcieli mieć kolejny tom, nie brakło tez osób, które kupowały całą trylogię. W sobotę wyrwałem się od stolika tylko na obiad. W niedzielę byłem prawie do końca. To jest ogromny zastrzyk energii i motywacji do tworzenia. Tym bardziej, że większość z tych ludzi zna mnie tylko z powodu "Blera". Dla nich mógłbym wydawać co rok nowy album!

Czy jak zaczynałeś pracować nad scenariuszem to całą fabułę miałeś ułożoną w głowie? Miałeś wizje, jak to wszystko się skończy, czy wręcz przeciwnie - podczas rysowania, któryś z bohaterów, jeden z wątków zawędrował w kierunku, o jakim nie myślałeś?
Największe zmiany zaszły w postaci Lidii, która w ostatnim tomie stała się równorzędna głównemu bohaterowi. W pierwotnym zamyśle była oszustką i manipulantką i prawie zawsze na drugim planie. W "B3" otrzymuje pewne dodatkowe umiejętności i usiłuje naprawiać świat tam, gdzie Bler tego zaniechał. Nowymi metodami, ale z podobnym skutkiem.
Scenariusz powstawał długo, potem był przerabiany, potem znów i znów. Pewne elementy ewoluowały, inne były stałymi punktami. Jednym z takich stałych elementów, który prawie nie zmienił się od napisania go w 2006 było zakończenie całości.

Co dalej z Supermanem z Krakowa? Jego historia została już opowiedziana, ale czy to już koniec jego przygód?
"Bler" spodobał się czytelnikom. Ma stałą grupę odbiorców i rosnącą ilość fanów. Wszystko jest możliwe, bo pomysłów na potencjalne kontynuacje nie brakuje. Tym bardziej, że wciąż jest duże zainteresowanie tym komiksem. Przyznam, że czegoś takiego się nie spodziewałem. Niestety samodzielne pisanie, rysowanie, wydawanie i - co najważniejsze - dystrybucja jest nie do udźwignięcia w pojedynkę. Zwłaszcza jak się ma jeszcze pracę, rodzinę i dzieci. Na razie jestem zmuszony nieco przystopować i zawiesić samodzielną działalność wydawniczą, ale co przyniesie przyszłość - zobaczymy...

Porównując pierwszy i ostatni tom da się dostrzec zmianę Twojego stylu. Od bardziej dokładnego, wycyzelowanego rysunku realistycznego ciągnie Cię do swobodniejszej impresyjnej, puszczonej kreski...
Człowiek się zmienia i zmienia się jego myślenie, także w plastycznych kategoriach. Ze swojej strony starałem się, żeby te albumy graficznie były w miarę spójne. Jeżeli coś wygląda inaczej to tylko jako wynik rozwijania umiejętności, ale przyznam się, że ja tych różnic tak wiele znowu nie widzę...

Jak to było z tymi francuskimi wydawcami, którzy oglądali "Blera"? Czy jest szansa na pojawienie się Twojego komiksu poza granicami naszego kraju?
Z tego co wiem, w Angouleme tematem zainteresowali się Amerykanie, ale rzecz umarła, bo nie załatwiałem tych spraw osobiście. Robiłem to przez człowieka, który, mam takie wrażenie, ostatnio zajął się czymś innym - może zaczął łowić ryby? Temat wydania Blera poza granicami, w dodatku w wersji cyfrowej, ożył ma nowo po ostatnim MFKiG. Nie ma na razie sensu zbyt wiele opowiadać, bo sprawa jest na etapie planów. Z pewnością, gdy temat wkroczy na tory realizacji, pochwalę się wszystkim!

Zawsze ciepło wyrażałeś o próbach wejścia z komiksem do kiosków, o pozycjach mainstreamowych, takich jak "Konstrukt" czy "Biały Orzeł".
Wspieram prawie każde tego typu przedsięwzięcie komiksowe, "Kamień przeznaczenia", "Konstrukt", "Biały orzeł" i inne. Uważam, że polskim rysownikom potrzeba wiele wsparcia i kibicowania. Nie robimy komiksów tylko dla siebie. Dzięki temu, że tym ludziom po prostu się chce i widzą w tym jakiś sens - choć z pewnością nie jest to gruba fortuna, polski komiks znaczy dziś więcej niż wznowienia Tytusa, Jeż Jeży i te kilka kserowanych zeszycików, dostępnych na każdej większej imprezie komiksowej.

Czy Blera można uznać za element polskiej fali komiksów super-hero? Czy doczekamy się wielkiego cross-overa z Białym Orłem, Człowiekiem bez Szyi i na przykład Mięsną Kobietą?
Ha! Był taki pomysł, żeby zrobić coś zbiorczego, mam nawet w archiwum stosowny obrazek wykonany przez Tomka Kleszcza i jeśli będę miał chwilkę spróbuję o tym szerzej napisać. Problem w tym, ze Bler nijak do superhero nie pasuje. Ba, na kartach swojej opowieści zrobiłem wszystko, żeby to superbohaterstwo zdyskredytować, żeby wskazać na jego nieużyteczność. Ciężko byłoby teraz podpiąć się pod historię o skakaniu po dachach i ratowaniu ludzkości.

Co dalej ze Szłapą? Jakie są Twoje komiksowe plany, niekonieczne związane z Blerem?
Planów jak zwykle jest wiele, czasu na ich realizację zdecydowanie mniej. Kilka z góry np. cyberpunkowa opowieść interaktywna, Drużyna Ktulu w wersjach odcinkowych i pełnometrażowej, albumowa obyczajowa graphic novel, komiks o Jerzym Wróblewskim i wiele wiele innych, wśród nich także kontynuacje Blera. Nudzić się raczej nie będę a co z tego ujrzy światło dzienne - zobaczymy. Jestem w trakcie redefiniowania swoich możliwości, tak, żeby przynajmniej część wymienionych planów dało się zrealizować. Jedno jest pewne - komiksu nie rzucę, choćby nie wiem jak jego robienie było niepraktyczne i nieżyciowe. nie potrafię po prostu.

Cieszę się z Twojej deklaracji. A czy zobaczymy jeszcze mojego ulubionego Szłapę w wersji malowanej?
Dobre pytanie! Jeśli chodzi o malowane komiksy to na chwile obecną zabieranie się za coś takiego jest skrajnie nieekonomiczne. jeszcze przy moim obecnym obciążeniu innymi sprawami robiłbym taki album chyba z 10 lat, a nie ma pewności czy gdzieś w środku drogi nie zwątpiłbym w taką zabawę. Moim zdaniem rysownik, podejmujący się w Polsce narysowania historii pełnometrażowej, za która przecież nie zobaczy ani grosza a jej przygotowanie będzie go kosztowało w każdym wypadku masę czasu, powinien wybrać taki sposób, który będzie możliwie najefektywniejszy a jednocześnie tani i nie męczący.
"Bler" narysowany jest konsekwencja takiego podejścia. W innym wypadku pewnie nigdy nie zostałby skończony. Jak to się mówi "tak krawiec kraje jak materiału staje" Z malowanych rzeczy robię okładki oraz grę w Artifex Mundi, w której przygotowaniu mam spory udział - zaplanowałem wszystkie lokacje, a pewną ich część również wykonałem finalnie. Pod tym względem spełniłem swoje marzenia, bo zawsze chciałem robić gry.

Trochę Twoich drobnych rzecz się zebrało - komiksy rysowane dla "Bluszcza" - "Fabiola" i "Pocztówki z życia Ewy" (łącznie 52 plansze), paski rysowane dla "Echa Miasta" i inne drobiazgi okolicznościowe. Nie myślałeś o wydaniu czegoś w stylu drugich "Pozdrowień z Interstrefy" (wydana w 2006 nakładem Timofa antologia różnych prac bohatera wywiadu)?
"Bluszcz" nie istnieje, więc prawdopodobnie prawa do tych komiksów wróciły do mnie. Nazbierało się różnych prac i pracek, ale czy rzeczywiście nadają się do publikacji - to zostawiam ocenie potencjalnego wydawcy. Zabawne, że teraz po latach, kiedy nakład "Pozdrowień" został wyczerpany ludzie poszukują tego komiksu. Najwyraźniej wszystko z czasem nabiera jakiegoś blasku i staje się obiektem pożądania. Zwłaszcza, gdy jest już niedostępne.