piątek, 24 sierpnia 2012

#1116 - Powrót Mrocznego Rycerza

"Jeśli jesteś człowiekiem, Winston, to ostatnim. Twój gatunek wymiera, a za spadkobierców ma nas. Czy nie pojmujesz, że zostałeś sam jak palec? Wypadłeś poza nawias historii; nie istniejesz."
- "Rok 1984" George Orwell

"Ale nigdy nie wspominają tego ponurego. Nie mówią o tym okrutnym. O tym, który nie potrafi latać ani zgniatać stalowych sztab gołymi rękami. O tym, którego wszyscy się bali i który śmiał się z całej reszty zawistnych tchórzy. Nie, o nim nigdy nie mówią. Wspomnijcie go, a zobaczycie, jak Dibny walnie szczęką w blat baru."
- Fragment artykuły "Złote czasy", autorstwa Jamesa Olsena dla "The Daily Planet"
 

Zanosiło się na to od dłuższego czasu. Wiatr przyspieszył, ptaki nagle obniżyły lot. Alec Holland narodził się na nowo, Jean Grey stała się wszechpotężną istotą. Wszystko wskazywało na nadchodzące wielkie zmiany. Aż nastał rok 1986, który miał już na stale zmienić świat superbohaterów i kolorowych zeszytów. Burza się rozpętała.

Tym ckliwym wstępem pozwolę sobie zacząć recenzję, która tak naprawdę nigdy nie powinna zostać napisana. Są dzieła, z którymi nie ma się żadnych szans polemizować. "Batman: Powrót Mrocznego Rycerza" to komiks, który zasługuję tylko na deszcz superlatyw.

Strażnik Gotham przeszedł na emeryturę. Od wielu lat nikt go nie widział. Bruce Wayne zaszyty w swojej wili walczy z demonami przeszłości i cierpi, widząc jak jego miasto znów zaczyna gnić. Gdy zda sobie sprawę, że jest dla niego ostatnią deską ratunku, mimo podeszłego wieku i schorowanego ciała raz jeszcze postanowi włożyć swój strój i stawić czoła złu. Ale próba oczyszczenia miasta z brudu zbrodni może okazać się dla niego jego ostatnią krucjatą. Stary Wayne, który nigdy nie rozprawił się z tragiczną przeszłością, targany wspomnieniami i jarzmem kostiumu łamie ustalony przez siebie kodeks superbohatera. Przekraczając narzucone zasady wchodzi na drogę, która zaprowadzi go prosto do samodestrukcji. Opętany chęcią zemsty Mroczny Rycerz zrobi wszystko, aby osiągnąć cel i bez względu na konsekwencje. Pokonanie szalejącego po ulicach Gotham gangu, dwóch odwiecznych wrogów, a nawet samego Człowieka ze Stali może jednak przerosnąć możliwości starego Batka.

Ale znacznie trudniejsze wyzwanie stanęło przed Frankiem Millerem. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku postać Batmana wciąż była postrzegana przez klisze utrwalone w serialu z Adamem Westem w roli głównej. Choć komiksowi twórcy odchodzili od tego wzorca, to Miller uznał, że konieczna będzie terapia szokowa. Nikt przed nim nie przedstawił bohatera, jako 55-letniego zniedołężniałego emeryta. Nikt w tak intensywny i przekonujący sposób nie pokazał transformacji jego psychiki. Nikt nie odważył się pokazać Batmana balansującego na granicy poczytalności. To wszystko mogło być dla ówczesnych czytelników nie lada szokiem. Przypuszczam, że nie inaczej było w przypadku formy plastycznej i sposobu narracji.

Frank Miller, jak mało który artysta wie, jak bardzo miasto jest zintegrowane z bohaterem. Gotham w wykonaniu twórcy "Sin City" to miasto dystopijne, które przeraża nie mniej, niż  świat wykreowany przez Orwella w "Roku 1984". Amerykański twórca wymierza cios ówczesnej Ameryce, jej konsumpcyjnemu podejściu do życia, jej brudnej polityce. Według niego największe zło, które zżera Stany, a zarazem miasto Wayne'a, to ogłupiająca telewizja, która niczym w "Sieci" Sidneya Lumeta jawi się jako Wielki Brat manipulujący obywatelami. To właśnie telewizja pełni w komiksie specyficzną formę narracji. Przez cały utwór przeplatają się kadry z programów telewizyjnych (później Todd McFarlane z powodzeniem wykorzystywał ten motyw w "Spawnie"), w których komentowane są bieżące wydarzenia. Miller przedstawia telewizje, jako medium przekręcające fakty i zacierające prawdę. Medium, na którym wychowało się nowe społeczeństwo Gotham z mutantami na czele. Nie żaden ubrany w kolorowy kostium złoczyńca, geniusz zbrodni, ale właśnie banda zorganizowanych chuliganów może przynieść zagładę Gotham.

Dystopijny nastrój odczuwalny jest także poprzez wykorzystanie nadal nierozstrzygniętego konfliktu USA ze Związkiem Radzieckim. U Millera zimna wojna nabiera nowego wymiaru. Karykaturalnie przedstawiony Ronald Reagan wygląda jak szalony rewolwerowiec, który w kowbojskiej kaburze ma tajną broń w postaci Człowieka ze Stali. Superman jest dla niego kartą przetargową do kolejnych kadencji, jak i militarnego zwycięstwa. Miller ukazuje atak Sowietów na fikcyjną wyspę Corto Maltese (nazwa inspirowana włoską serią komiksową) na zasadzie sparafrazowania konfliktu kubańskiego. Przeplatający się przez cały komiks motyw zagrożonej wyspy pokazuje rząd Stanów obsesyjnie zajęty pojedynkiem dwóch mocarstw. Rząd, którego wręcz nie obchodzi to, co złego dzieje się w głębi kraju. Ten antyreaganizm będzie także odczuwalny w innej wielkiej historii komiksowej, która będzie mieć swoją premierę pół roku po wydaniu "Powrotu Mrocznego Rycerza".

Miller stwarza przyszłość, w której panuje dekret zabraniający działalności zamaskowanych superbohaterów, tak jak ustawa Keene'a u Moore`a. Bardzo fajnie Pixar nawiązał do tego w "Iniemamocnych". Superman pracujący dla rządu jest ostatnim superbohaterem, który może używać swoich mocy. Złamanie przez Batmana tej ustawy doprowadzi do wielkiego konfliktu dwóch przyjaciół. Millerowskie zestawienie dwóch największych marek DC to uwypuklenie różnic między tymi dwoma bohaterami. Relacja, na których polegli inni twórcy, tutaj jest olśniewająco prawdziwa. A scena, w której Batman daje łupnia Supkowi cieszy niemożliwie. Generalnie Miller ma smykałkę do stworzenia barwnych drugoplanowych postaci, co udowodnił w "Year One". Przedstawiony tutaj 70-letni Gordon czy też cechujący się dandyzmem Alfred nie tylko uzupełniają historię, ale także doskonale pogłębiają charakterystykę samego Batmana.

Oczywiście wszystkie zabiegi pogłębiające dystopijne nastroje nie powiodłyby się jakby nie były zilustrowane odpowiednimi rysunkami. A, jako że Frank Miller jest w tym komiksie prawdziwym twórcą absolutnym, to otrzymujemy dzieło przemyślane pod każdym względem. Przez lata styl Millera przechodził wiele przemian - począwszy od klasycznego rysunku z mini-serii z Wolverinem z 1982 roku, poprzez wybuchową czarno-białą wariację na temat noir w "Sin City", aż do flirtu z impresjonizmem w "300". Kreskę z "Powrotu Mrocznego Rycerza" można porównać do jego dokonań z "Ronina", w którym po raz pierwszy mogliśmy oglądać jego rysunki w duecie z kolorami Lynn Varley. Typowa dla Millera deformacja postaci i świadome wykorzystywanie brzydoty doskonale pasuje do zdegradowanego społeczeństwa Gotham i wszędobylskiej zbrodni. A dobrana do tego chłodna kolorystyka szarości Varley podkreśla pesymistyczną wymowę tego komiksu.

Co ciekawe, mimo tych wszystkich przewrotów w sposobie opowieści czy samym rysunku, Miller nie odziera Batmana z jego idei. Co więcej stwarza mu godny pomnik wynosząc go na podium najciekawszych bohaterów. Jeśli ktoś kiedyś zapytałby mnie jaka jest najlepsza opowieść z Mrocznym Rycerzem to bez zająknięcia wymieniłbym ten komiks. A nawet dodałbym, że jest to jeden z najlepszych komiksów na świecie.

Zapowiadana od dłuższego czasu komiksowa rewolucja rozpoczęła się. "Powrót Mrocznego Rycerza" na zawsze zmienił podejście do sposobu przedstawiania superbohaterów. Kilka miesięcy po premierze tej historii Zegar Zagłady zbliżył się do godziny 12 i już nic nie miało prawa być takie samo.

Brak komentarzy: