Super-grupa Stormwatch zadebiutowała w 1993 roku w barwach Image Comics, będąc superbohaterskim zespołem, jakich wiele na komiksowych padole. Herosi stworzeni przez Jim Lee i Brandona Choia z wysokości unoszącej się na ziemskiej orbicie stacji pilnowali porządku na naszej planecie. Ich działalność była sankcjonowani przez fikcyjną międzynarodową organizację Narodów Zjednoczonych.
I pewnie "Stormwatch" pozostałby kolejnym, ginącym w natłoku podobnych produkcji tytułem, gdyby nie przybycie Warrena Ellisa w 1996. W lipcu, wraz z numerem #37 Brytyjczyk przejął stery w serii i skierował ją na nieco inne tory. Pojawiły się motywy grozy, seria zaczęła epatować seksualnością, a do jej treści przemycane były komentarze społeczne i polityczne. Komiks zaczął mieć więcej wspólnego z tym, co działo się wtedy w Vertigo, niż z klasycznymi, trykociarskimi produkcjami, z którymi dzielił swoje pochodzenie. W sierpniu 1998 roku większość członków zespołu została zmasakrowana przez kosmiczne xenomorfy. Ci, którzy przetrwali atak, dalej kontynuowali swoją pracę pod banderą nowego on-goinga zatytułowanego „Authority”. Pozbawiani kontroli ze strony jakiegokolwiek rządu decydowali o tym, co jest dobre dla ludzkości, a co nie. Z ich kilkoma pierwszymi przygodami polski czytelnik mógł się zapoznać dzięki wydawnictwu Manzoku.
Po tym, jak uniwersum WildStorm zostało ostatecznie zaanektowane przez DC Comics, wiele fajnych postaci i interesujących pomysłów znalazło się w wydawniczym limbo. Na szczęście nie „Stormwatch”, które stało się częścią Nowej 52. Odświeżeni przez Paula Cornella funkcjonują w nowym uniwersum DC, jako superbohaterska „grupa trzymająca władzę”. Kontrolowani przez członków tajemniczego Shadow Cabinet zajmują się ochroną naszej planety przed globalnymi zagrożeniami. Przez wiele setek lat działali w ukryciu unikając rozgłosu, od którego nie stronią współcześni, ubrani w kolorowe trykoty herosi. Stormwatch są bohaterami prosto ze spiskowej teorii dziejów – niczym masoni, Żydzi albo inny pakt antycznych racjonalnych myślicieli kształtuje historię świata pod przykrywką „ochrony obywateli”. Pomysł może nie poraża oryginalnością (wypisz-wymaluje marvelowskie „S.H.I.E.L.D.”), ale stwarza mnóstwo ciekawych możliwości.
W skład zespołu wchodzą byli członkowie starego Stormwatch i Authority, a więc Jack Hawksmoor, Apollo, Midnighter, Inżynier, Jenny Quantum, ale również J`onn J`onz, czyli Martian Manhunter z JLA. Zespołem dowodzi urodzony podczas Wielkiego Wybuchu, Adam One, swoimi mocami przypominający nieco starego Doktora. Innymi, całkowicie nowymi postaciami, wymyślonymi przez Cornella są Projectionist z mocami kontrolowania mass-mediów i Harry Tanner, superbohaterski odpowiednik Nicola Machiavelliego. Fabułą pierwszego tomu zatytułowanego „Dark Side” są próby zwerbowania do zespołu Apolla, gdy zainfekowany przez obcego Księżyc zaczyna zagrażać naszej staruszce Ziemi. Ale to tylko początek, zapewniam. W komiksie dzieje się dużo i szybko – niespodziewanych zwrotów akcji nie zabraknie!
„Stormwatch” w pewien sposób ucieleśnia największy paradoks amerykańskiego przemysłu komiksowego. Teoretycznie twórcy, w przeciwieństwie do swoich kolegów z branży filmowej nie muszą przejmować się budżetem czy ograniczeniami technologicznymi. Jedynym ogranicznikiem jest ich wyobraźnia i (teoretycznie) nic nie stoi na przeszkodzenie w realizacji najbardziej śmiałych i efektownych pomysłów. Wylatujący ze słonecznego jądra heros okładający się z Księżycem zamieniony w wielkiego potwora? Proszę bardzo! Szkopuł tkwi gdzie indziej. Nad Cornellem dyszą redaktorzy ględzący ciągle o wynikach sprzedaży, straszący kasacją tytułu i nie dają mu rozwinąć skrzydeł. Po „Stormwatch” widać pewien pośpiech. Akcja rozwija się bardzo szybko. W takim tempie, że brakło miejsca na satysfakcjonującego rozwinięcie fabuły, odpowiednią ekspozycję i zarysowanie charakterów postaci, a narracja jest mocno skompresowana. Szkoda, że Cornell nie może liczyć na taki kredyt zaufania, jakim może pochwalić się Johns, który mógł dowolnie rozciągnąć fabułę swojego „Green Lanterna”.
To samo tyczy się oprawa graficznej. Szkoda, że na stanowisku grafika nie zatrudniono żadnego rysownika z pierwszej ligi. Miguel Sepulveda to wyrobnik, jakich wiele, któremu naprawdę dobre kadry zdarzają się sporadycznie. Przeważają te słabsze, choć w porównaniu z innymi tytułami relaunchu nie powinienem narzekać. Mogło być o wiele gorzej.
„Stormwatch” miało potencjał, aby stać się jednym z najlepszych tytułów Nowej 52. Po raz trzeci, wielka szkoda, że Paul Cornell, jeden z najbardziej utalentowanych scenarzystów branży jest tak cholernie nie doceniania i (kolejny raz!) nie dostał szansy, na jaką zasługiwał. Choć w porównaniu z „Authority” „The Dark Side” wypada słabiej, jest wciąż jedny, z najfajniej prezentujących się komiksów z pierwszej fali DCnU.
I pewnie "Stormwatch" pozostałby kolejnym, ginącym w natłoku podobnych produkcji tytułem, gdyby nie przybycie Warrena Ellisa w 1996. W lipcu, wraz z numerem #37 Brytyjczyk przejął stery w serii i skierował ją na nieco inne tory. Pojawiły się motywy grozy, seria zaczęła epatować seksualnością, a do jej treści przemycane były komentarze społeczne i polityczne. Komiks zaczął mieć więcej wspólnego z tym, co działo się wtedy w Vertigo, niż z klasycznymi, trykociarskimi produkcjami, z którymi dzielił swoje pochodzenie. W sierpniu 1998 roku większość członków zespołu została zmasakrowana przez kosmiczne xenomorfy. Ci, którzy przetrwali atak, dalej kontynuowali swoją pracę pod banderą nowego on-goinga zatytułowanego „Authority”. Pozbawiani kontroli ze strony jakiegokolwiek rządu decydowali o tym, co jest dobre dla ludzkości, a co nie. Z ich kilkoma pierwszymi przygodami polski czytelnik mógł się zapoznać dzięki wydawnictwu Manzoku.
Po tym, jak uniwersum WildStorm zostało ostatecznie zaanektowane przez DC Comics, wiele fajnych postaci i interesujących pomysłów znalazło się w wydawniczym limbo. Na szczęście nie „Stormwatch”, które stało się częścią Nowej 52. Odświeżeni przez Paula Cornella funkcjonują w nowym uniwersum DC, jako superbohaterska „grupa trzymająca władzę”. Kontrolowani przez członków tajemniczego Shadow Cabinet zajmują się ochroną naszej planety przed globalnymi zagrożeniami. Przez wiele setek lat działali w ukryciu unikając rozgłosu, od którego nie stronią współcześni, ubrani w kolorowe trykoty herosi. Stormwatch są bohaterami prosto ze spiskowej teorii dziejów – niczym masoni, Żydzi albo inny pakt antycznych racjonalnych myślicieli kształtuje historię świata pod przykrywką „ochrony obywateli”. Pomysł może nie poraża oryginalnością (wypisz-wymaluje marvelowskie „S.H.I.E.L.D.”), ale stwarza mnóstwo ciekawych możliwości.
W skład zespołu wchodzą byli członkowie starego Stormwatch i Authority, a więc Jack Hawksmoor, Apollo, Midnighter, Inżynier, Jenny Quantum, ale również J`onn J`onz, czyli Martian Manhunter z JLA. Zespołem dowodzi urodzony podczas Wielkiego Wybuchu, Adam One, swoimi mocami przypominający nieco starego Doktora. Innymi, całkowicie nowymi postaciami, wymyślonymi przez Cornella są Projectionist z mocami kontrolowania mass-mediów i Harry Tanner, superbohaterski odpowiednik Nicola Machiavelliego. Fabułą pierwszego tomu zatytułowanego „Dark Side” są próby zwerbowania do zespołu Apolla, gdy zainfekowany przez obcego Księżyc zaczyna zagrażać naszej staruszce Ziemi. Ale to tylko początek, zapewniam. W komiksie dzieje się dużo i szybko – niespodziewanych zwrotów akcji nie zabraknie!
„Stormwatch” w pewien sposób ucieleśnia największy paradoks amerykańskiego przemysłu komiksowego. Teoretycznie twórcy, w przeciwieństwie do swoich kolegów z branży filmowej nie muszą przejmować się budżetem czy ograniczeniami technologicznymi. Jedynym ogranicznikiem jest ich wyobraźnia i (teoretycznie) nic nie stoi na przeszkodzenie w realizacji najbardziej śmiałych i efektownych pomysłów. Wylatujący ze słonecznego jądra heros okładający się z Księżycem zamieniony w wielkiego potwora? Proszę bardzo! Szkopuł tkwi gdzie indziej. Nad Cornellem dyszą redaktorzy ględzący ciągle o wynikach sprzedaży, straszący kasacją tytułu i nie dają mu rozwinąć skrzydeł. Po „Stormwatch” widać pewien pośpiech. Akcja rozwija się bardzo szybko. W takim tempie, że brakło miejsca na satysfakcjonującego rozwinięcie fabuły, odpowiednią ekspozycję i zarysowanie charakterów postaci, a narracja jest mocno skompresowana. Szkoda, że Cornell nie może liczyć na taki kredyt zaufania, jakim może pochwalić się Johns, który mógł dowolnie rozciągnąć fabułę swojego „Green Lanterna”.
To samo tyczy się oprawa graficznej. Szkoda, że na stanowisku grafika nie zatrudniono żadnego rysownika z pierwszej ligi. Miguel Sepulveda to wyrobnik, jakich wiele, któremu naprawdę dobre kadry zdarzają się sporadycznie. Przeważają te słabsze, choć w porównaniu z innymi tytułami relaunchu nie powinienem narzekać. Mogło być o wiele gorzej.
„Stormwatch” miało potencjał, aby stać się jednym z najlepszych tytułów Nowej 52. Po raz trzeci, wielka szkoda, że Paul Cornell, jeden z najbardziej utalentowanych scenarzystów branży jest tak cholernie nie doceniania i (kolejny raz!) nie dostał szansy, na jaką zasługiwał. Choć w porównaniu z „Authority” „The Dark Side” wypada słabiej, jest wciąż jedny, z najfajniej prezentujących się komiksów z pierwszej fali DCnU.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz