niedziela, 30 listopada 2008

#87 - Trans-Atlantyk 15

#1 Od pewnego czasu polskie serwisy komiksowe raczą nas komisowymi wieściami zza Oceanu. Aleja Komiksu nawiązała współpracę z ludźmi z DC Multiverse, którzy trudnią się w kopiowaniu newsów ze stron zagranicznych. Gildia Komiksu potrafi zaskoczyć jakąś niespodziewaną wiadomością bohaterach w kalesonach, która i tak zginie w natłoku newsów z gildiowej Filmówki. Natomiast komiksowy oddział Poltera zrobił małe faux-pas z newsem o ostatnim zeszycie „Batman: R.I.P”, zdradzającym zakończenie historii Granta Morrisona. Teraz każdy nieuważny czytelnik może poznać ostateczny los Mrocznego Rycerza nie czytając komiksu.
Muszę przyznać, że mam pewną satysfakcję, bo o „Nowym Kryptonie”, o zmianach, jakie dotknęły Batmana, o pracy Kevina Smitha nad tytułem z Mrocznym Rycerzem i kilku innych rzeczach, pisaliśmy na tyle wcześniej, na ile pozwalał nam Trans-Atlantykowy cykl od niedzieli, do niedzieli. I staraliśmy się nie tylko ograniczać do suchej informacji, ale z reguły okraszaliśmy je własnymi komentarzami, umieszczaliśmy w szerszym kontekście, wzbogacaliśmy o dodatkowe informacje.

#2 Dan DiDio uroczyście zapowiedział nową wersję jedynego i prawdziwego originu Supermana, której autorami będą scenarzysta Geoff Johns („Action Comics”, „Sinestro Corps War”) i rysownik Gary Frank („Action Comics”, „Midnight Nation”). „Superman: Secret Originukaże się na początku 2009 roku i zamknie się w 6 zeszytach. Komiks będzie jednym z wielu „tajnych genez”, które na nowo opowiadają o pochodzeniu poszczególnych herosów, ustalając kanoniczną wersję wydarzeń, i są przy tym wprowadzeniem w mitologię bohaterów DC. W przeciwieństwie do klasycznego „The Man of Steel” i modernistycznego „Birthright”, Johns skupi się na wątkach ze złotego wieku, które do tej pory były rugowane z biografii Supermana. Teraz, zgodnie z obowiązującym trendem rehabilitowania złotej ery, zobaczymy wczesne przygody Clarka, jako Superboya, i jego współpracę z Legionem Super-bohaterów. Komplet szkiców okładek do zobaczenia tutaj.

#3 Ciekawie zapowiada się autorski projekt Jamesa Kuhorica pt "Dead Irons", opowiadający historię rodziny przeciwko której staje jeden z jej członków. Wszystko wyglądałoby w miarę normalnie, gdyby nie to, że rodzinę stanowią zmiennokształtne monstra siejące terror gdzie tylko się pojawią. Całość opisywana jest jako skrzyżowanie horroru z westernem. Za grafikę odpowiedzialny jest fenomenalny Jason Shawn Alexander ("The Secret", "Abe Sapien: The Drowning"), natomiast okładki to domena niejakiego Jae'a Lee (ostatnio "Dark Tower"). Seria licząca sobie pięć odcinków startuje w lutym dzięki Dynamite Entertainment. Do koszyka.

#4 22 listopada swoją premierę miało „Ojingogo”, papierowa wersja uznanego komiksu internetowego , wydana przez Drawn & Quarterly. Dzieło Matta Forsythe`a było dwukrotnie nominowane do nagrody Eisnera w kategorii web-komiksu i dostało nagrodę Expozine, kanadyjskiego konwentu komiksu niezależnego. Przyznam, że nie śledzę specjalnie sceny internetowej, ale sam fakt wydania w D&Q i opis komiksu zachęcają mnie to zapoznania się z tą pozycją. Komiks zapowiada się bowiem na połączenie oniryzmu w stylu „Little Nemo” z duchem przygody „Calvina i Hobbes`a”, utrzymanej w oryginalnej, ekspresyjne estetyce, zdradzającej wschodnie wpływy. Do koszyka.

#5 Wydawnictwo Image zrobiło swoim czytelnikom prezent z okazji Święta Dziękczynienia i udostępniło w sieci pierwszy zeszyt nowej serii „Savage”, wydawanej w imprincie Shadowline, Komiks autorstwa niezmordowanego Steve`a Niles`a, Jeffa Franka, Dana Wickline`a i Mike`a Mayhewa można przeczytać na przykład tutaj. Ostrzegam solennie, że nie jest to nic specjalnego, wilkołaki kontra wielka stopa, sporo krwi, trochę golizny. Popierdółka, jak to się mówi.

#6 Obowiązkowy news filmowy - mijający rok można ocenić pozytywnie jeśli chodzi o ekranizacje komiksów. Może być jednak jeszcze lepiej, jeśli weźmie się pod uwagę jeszcze jeden film, który zadebiutuje w najbliższy piątek. Mowa oczywiście o "Punisher: War Zone". Sądząc po trailerach, będzie dużo bezsensownej przemocy, krwi, wybuchów i lania po mordach. Znaczy się dobrze będzie. Tym razem w rolę Franka Castle'a wcielił się znany z serialu "Rzym" czy też brytyjskiego horroru "Outpost" (u nas jako "Eksperyment SS") Ray Stevenson. Ze swojej strony polecam zapoznanie się ze świetnie wyglądającym www filmu, na którym standardowo galeria, trailery i inne promocyjne ciekawostki, a w tle między innymi Rob Zombie i kawałek "War Zone". Piątkowa premiera oczywiście w USA, do nas "Strefa Wojny" doczłapie dopiero 20 marca 2009 roku.

#7 Drugi obowiązkowy news filmowy – na 11 września 2009 roku zaplanowano premierę kinowej adaptacji świetnego komiksu Grega Rucki i Steve`a Liebera „Whiteout”. W postać głównej bohaterki, Carrie Stetko, ma wcielić się Kate Beckinsale, a za reżyserię odpowiadać ma Dominic Sena, znany z „Swordfish” i „Gone in Sixty Seconds”. „Zamieć” to dobry komiks jest, ale nie mam pewności co do tego, czy będzie to równie dobry film. No i filmowcy wybrali sobie niezłą datę na premierę. 9/11.

#8 Grudzień jak to grudzień - miesiąc wszelakich podsumowań, które nie ominą również Kolorowych Zeszytów. Jak na razie jednak amerykański mejnstrim mijających 12 miesięcy podsumował znany magazyn "Wizard". Oto kilka ważniejszych kategorii: najlepszą serią uznano "Action Comics" Geoffa Johnsa i Gary'ego Franka, najlepszym wydarzeniem zaś "Secret Invasion" o którym parę dni temu pisaliśmy w TA Extra. Najlepszym skrybą uznano Jasona Aarona, który w mijającym roku udzielał się chociażby w "Ghost Riderze", solowych przygodach Logana, czy też Inwazyjnej historii w "Black Panther". Rysownikiem 2008 roku okazał sie Leinil Francis Yu, który mijający rok spędził najpierw na końcówce swojego i Bendisa runu do "Nowych Mścicieli", a później na tworzeniu "Sekretnej Inwazji" (o przyszłych planach Pana Yu pisaliśmy tutaj). W kategorii najlepszy bohater / najlepszy wróg Marvel ponownie na czele - Herosem 2008 uznano nowego Kapitana Amerykę, natomiast tym najbardziej złym Normana Osborna / Zielonego Goblina. Więcej w 207 numerze miesięcznika.

sobota, 29 listopada 2008

#86 - Rzut za trzy: Crap!

„Hellraiser 2” (między innymi Clive Barker, Alex Ross, John Bolton; Egmont; 10/2008)

O ile pierwsza antologia „Hellraisera” niektórymi historiami mogła się obronić, miała tak zwane dobre momenty, o tyle drugi wybór „najlepszych komiksów” z uniwersum Cenobitów równo gryzie glebę. Trudno wśród tych siedmiu nowelek, składających się na „Hellraisera 2”, znaleźć coś interesującego, oryginalnego czy choćby strasznego. Komiksowe „Obrazy grozy”, nawiązujące do prozy Clive`a Barkera, nie wychodzą poza skostniałe horrorowe konwencje, co nawet taki laik jak jak, w tym temacie, potrafi zauważyć. Wystarczy przyjrzeć się poszczególnym historiom. „Powołanie” jest podobne do najbardziej kiczowatej książki Mastertona, czyli „Wojowników Nocy”, w której grupka przypadkowych ludzi zostaje obdarzonych supermocami i staje do walki z siłami ciemności. Skojarzenie z tandetną super-bohaterszczyzną są w tym przypadku jak najbardziej wskazane. „Dziewczyny z wizjera” nie jest warta nawet lektury, bo od pierwszego kadru wiemy, jak rzecz się skończy. „Ręka nieboszczyka” to modelowy przykład jak nieumiejętnie budować napięcie i napisać komiks pozbawiony jakichkolwiek treści. „Demony dla jednych, anioły dla drugich” w swoich założeniach miały traktować o ważkich sprawach duchowych, a wyszła jakaś jarmarczna i tandetna religijna bzdurka. Taką wyliczankę można by kontynuować, bo każda kolejne nowela jest gorsza od poprzedniej. Autorzy tych historii są mi kompletnie nieznani, to prawdopodobnie jacyś trzeciorzędni komiksiarze, wyłączywszy samego Barkera, który komiksiarzem nie jest, Alexa Rossa i Johna Boltona, których z pewnością do twórców trzeciorzędnych zaliczyć nie możemy.
„Hellraiser 2” to taki komiksowy odpowiednik horroru klasy D, który nie straszy, tylko bawi swoją nieporadnością. Badziewnym scenariuszem napisanym na kolanie, litrami sztucznej krwi i gumowymi maskami, drewnianą grą aktorską i fatalnymi dialogami. No i w sumie czytanie go przynosi jakąś perwersyjną i bolesną przyjemność.


„Hard” (Tomasz Biniek; Biniek Studio; 10/2008)

Ten komiks owiany jest już swoistą legendą i ma już chyba zapewnione miejsce w nieformalnym panteonie najgorszych komiksowych dzieł, tuż obok „Chrisa Telepaty” i „Klątwy Atacamy”, na specjalnym regale z komiksami dla dorosłych. „Hard” zostało swego czasu rozsławione video-recenzją, skądinąd poważnego polskiego wydawcy komiksowego i pracownika pewnego dystrybutora filmowego, którą można znaleźć na tej stronie. Nieporadnego komiksu Tomka Binka nie mogło zabraknąć w moim zestawieniu. Czytając „Hard” przypominają mi się złote czasy polskiej amatorszczyzny wczesnych lat dziewięćdziesiątych, kiedy różni przypadkowi twórcy z marnym powodzeniem próbowali swoich sił w komiksie. „Hard” zawiera wszystkie elementy takiego dziełka. Tandetną, nawet jak na komiks o charakterze pornograficznym, historię, którą wypełniają idiotyczne dialogi i liczne fabularne kiksy. Odpychającą, sterylną i sztuczną oprawę graficzną, która pogrąża „Hard” jako komiks, mający wywoływać erekcję i pobudzać fantazje. Nawet fikołki, które są przecież w centrum zainteresowania czytelnika, nie wychodzą poza wytarte do granic możliwości klisze i nie mają do zaoferowania nic ciekawego. Ja osobiście lubię się pastwić nad słabymi komiksami, lubię wytykać palcami, co jest w nic źle zrobione, co mi się nie podoba. Ale przy pracy Tomka Binka (Bińka?) wolę po prostu zamilknąć. Z zażenowania.


„Hellboy Animated: Czarne zaślubiny i inne opowieści” (nie warci wspomnienia; Egmont; 9/2008)

Kompletnie nie rozumiem pomysłu robienia z „Hellboy`a” komiksu przyjaznego dzieciom. W wyniku dosyć karkołomnej operacji przełożenia filmu animowanego, opartego na komiksie, na inny komiks, dzieło Mike`a Mignoli straciło wszystkie swoje walory. „Hellboy Animated” to wyrób hellboy`o-podobny. Rzadka kupa, pozbawiona sugestywnego klimatu grozy budowanego znakomitą, intensywną oprawą graficzną, przyprawionego niebanalnym dowcipem i grą z konwencjami horroru i lateksowych gaci. Nie udało się nawet zachować tego przygodowego klimatu, który tak sobie ceniłem. Przygody Piekielnego Chłopca ze stron „Czarnych Zaślubin” są nudne, wyprane z dramaturgii, pozbawione napięcia i co najwyżej przeciętnie narysowane. To zwyczajnie słaby komiks jest. Co gorsza, Hellboy w swojej animowano-komiksowej wersji do pięt nie dorasta swoim czysto komiksowemu czy nawet filmowemu wcieleniu. Autorzy adaptacji zgubili gdzieś cały urok tego bohatera i nie mogłem pozbyć się wrażenia, że to tylko jakiś marny klon czy inny przebieraniec nieudolnie imitujący swój oryginał.
Panie Mignola nie idźcie tą drogą! Niech się pan lepiej weźmie za pisanie dobrych scenariuszy i robienie świetnych okładek, a nie bawi w kolejnego McFarlane, który pochłonięty nabijaniem swojej kabzy, pod względem komiksowym rozmienił się na drobne. I pewnikiem to jest odpowiedz na pytanie, które narzuca sie po lekturze „Czarnych Zaślubin” – po co, powstają takie komiksy?

środa, 26 listopada 2008

#85 - Trans-Atlantyk EXTRA: Secret Invasion

Już za tydzień - trzeciego grudnia - w Marvel świecie zakończy się kolejny wielki, zmieniający wszystko i wszystkich, crossover. Mowa oczywiście o "Secret Invasion" w którym to przedstawiona została inwazja zmiennokształtnych Skrulli na Ziemię. Podwaliny pod tę historię od lat ponoć układał Brian Michael Bendis, który jest scenarzystą mini-serii, więc mając taką historyczną przeszłość zapowiadało się coś naprawdę niezłego. O całym wydarzeniu szerzej napiszemy w grudniu, na razie zapraszamy na garść nowości o samej Inwazji, jak i tym co będzie się działo zaraz po jej zakończeniu.

Sekretna Inwazja rozpoczęła się w kwietniu tego roku i co miesiąc w sklepach pojawiała się kolejna jej odsłona (brak poważniejszych obsuw to zdecydowany plus tej serii). Każdy z siedmiu dotychczas wydanych zeszytów "Secret Invasion" lądował na pierwszym miejscu najlepiej sprzedających się komiksów danego miesiąca. Pierwsza część sprzedała się w ilości około 250.000 egzemplarzy, natomiast chętnych na październikowy numer siedem było już o 100.000 mniej, co i tak nie przeszkadzało w utrzymaniu się serii na szczycie top listy. Przy finałowym #8 sprzeda się pewnie kilka tysięcy egzemplarzy więcej, a tytuł ponownie wyląduje na miejscu pierwszym.

Zyski z dobrej sprzedaży głównej serii to jednak za mało. Marvel nie zmarnował szansy i korzystając ze sprzyjającej zielonej koniunktury przepuścił Inwazję przez 27 innych tytułów ze swojej oferty. Część z nich, jak np. "New Avengers", "Mighty Avengers", "Avengers: Initiative" czy "Incredible Hercules" były mocno powiązane z głównym wątkiem, ale większość tytułów to typowe nabijacze kasy ("Punisher War Journal", "New Warriors" czy też "Secret Invasion: Fantastic Four"). Najlepiej sprzedającym się tie-in'em byli "Nowi Mściciele", którzy przeciętnie znajdowali około 100.000 właścicieli i jest to wynik podobny do tego jaki osiągał ten tytuł przed Inwazją. Jednym z najsłabiej sprzedających się był natomiast "Skrulls vs Power Pack", który sprzedał się w ilości lekko przekraczającej pięć tysięcy.

Już kiedyś o tym pisaliśmy, ale nie zaszkodzi jeszcze raz. Inwazja zaatakowała również odbiorniki telewizyjne - Marvel zdecydował się na dosyć nietypowy w tej branży krok i wypuścił spot reklamowy dotyczący najazdu Skrulli. Nie był to jednak typowa reklama produktu, lecz bardziej zachęta ze strony zielonych przybyszów do akceptacji nieuchronnych zmian i wspólnej koegzystencji. Kampania reklamowa pod tytułem "Embrace Change" zainfekowała ogólnokrajowy kanał ESPN2 a krótki spot można zobaczyć oczywiście na youtube. Dla ciekawskich również oficjalna strona kampanii.

Ostatnia strona ósmego numeru SI będzie zapowiedzią ery, która nastąpi po wydarzeniach z Inwazji. "Dark Reign", bo taką nosi ona nazwę, nie będzie jednak kolejnym crossoverem z oddzielną serią, lecz spuścizną po "Secret Invasion". Coś na wzór Inicjatywy po "Civil War", czy "Decimation" po "House of M". Jak na razie nie wiadomo czego tak naprawdę mają dotyczyć Mroczne Rządy, wszystko ma się stać jasne po wspomnianej ostatniej stronie "Sekretnej Inwazji", która ma być oczywiście zaskakująca i niesamowita. Kilka informacji i rysunków jednak tradycyjnie 'wyciekło', a serwis IGN uruchomił specjalnie z tej okazji mini-stronę, na której prezentuje wszystkie wiadomości odnośnie "Dark Reign". Ptaszki ćwierkają, że istotną rolę w świecie po inwazji zielonoskórych kosmitów ma odegrać Norman Osborn, piastujący obecnie funkcję dyrektora Thunderboltsów, były super-łotr i arcy-wróg Spider-Mana. Z okazji nadejścia nowej ery, Marvel wypuści dwa one-shoty mające zapoznać czytelników z nowym wydarzeniem - "Secret Invasion: Drak Reign" oraz "Dark Reign: New Nation" (który to będzie również zawierał zajawkę "New Avengers: Reunion" o którym na razie nie za wiele wiadomo, poza tym, że ma być).

Koniec SI to idealna chwila, aby wypuścić na rynek nowe tytuły. Od dawna wiadomo, że jednym z nich będzie "Secret Warriors", prezentujący przygody powracającego do uniwersum Nicka Fury'ego oraz jego nowej grupy. Oczywiście, jeśli przeżyją finał Inwazji. Kolejnym będzie "War Machine", czyli czarnoskóra wersja Tony'ego Starka i jego magiczny kombinezon, czy też "Punisher", który jak zawsze na własną rękę będzie wymierzał sprawiedliwość. Oprócz tego dostaniemy nową serię "Agents of Atlas", a "Black Panther" zostanie zrestartowany. O przepraszam - zrestartowana. Od teraz Czarna Pantera będzie kobietą. Jednak najważniejszym, najciekawszym, najbardziej niesamowitym ma być...

..."Dark Avengers" - kolejna seria z Mścicielami w tytule. Scenarzystą jest - jakżeby inaczej - Brian Michael Bendis, a rysownikiem Mike Deodato. Skład grupy, jej geneza i stosunek innych grup do "Mrocznych Mścicieli" nie jest na razie znany, ale Marvel robi wszystko, aby było wokół tej serii głośno. Jak na razie zaprezentowano jedynie okładkę pierwszego numeru, na której to można zobaczyć na pozór znanych bohaterów Marvela, którzy jednak mają nimi nie być. Postać w zbroi Iron Mana, zwać się ma Iron Patriot i nie wiadomo kto ją zamieszkuje. Spider-Man w swoim czarnym kostiumie jest jakby za bardzo przypakowany (Venom?), a Wolverine jakiś taki gładziutki na twarzy. Fani spekulują, że może to być obecna grupa właśnie dyrektora Osborna (Iron Patriot?), w której jest przecież Venom (czarny Spider-Man), czy też Bullseye, który równie dobrze jak Hawkeye zawsze trafia do celu.

Okładka pemierowego zeszytu nawiązuje do całkiem często przerabianej okładki do "New Avenegers" #1 (pierwsza z lewej). Oprócz nadchodzących "Dark Avengers", w podobnym tonie utrzymane były covery do "PvP" #20 oraz pierwszy numer "Secret Invasion"


Po Inwazyjne plany Bendisa są ogólnie znane - "New Avengers", "Ultimate Spider-Man" a teraz jeszcze "Dark Avengers". Natomiast Pan Rysownik - Leinil Francis Yu - wraca do "Ultimate Wolverine vs Hulk", 6-częściowej mini serii rozpoczętej grudniu 2005 roku. Po trzech latach czekania, na początku 2009 roku, w końcu powinien ukazać się zeszyt numer 3. A kiedy już historia się zakończy i plany nie ulegną zmianie, Yu ma się zabrać za grafikę jednej z historii "Ultimate Avengers" do scenariusza Marka Millara.

Jeszcze jedna informacja o Leinilu - jeśli posiadacie konto na Facebook'u, koniecznie wyszukajcie go i dodajcie do znajomych! Jeśli rysownik będzie miał na swoim koncie 10.000 znajomych jego żona pozwoli mu nazwać ich dziecko imieniem Batman. Skrzywdźmy bachora!

Tyle newsów. W przyszłą środę wszystko (no może prawie wszystko) powinno się wyjaśnić. Trzeci grudnia będzie również dniem, w którym Marvel ujawni szczegóły dotyczące komiksów które zostaną najbardziej dotknięte finałem Sekretnej Inwazji. Jest na co czekać.

"HE LOVES YOU."

poniedziałek, 24 listopada 2008

#84 - Loebtimates

Jedną z najlepszych serii nurtu super bohaterskiego ostatnich lat jest bez wątpienia "Ultimates". Mark Millar i Bryan Hitch na kartkach 26 zeszytów (vol1 i vol2 liczyły po 13 części) przedstawili dwie, świetne historie, które podbiły serca tysięcy czytelników. U nas z pierwszą serią próbował Egmont, ale skończyło się na dwóch cienkich tomach, które przedstawiały ledwo połowę historii. Za to w USA boom na „Ultimates” trwał w najlepsze. Mimo wielotygodniowych, czy wręcz wielomiesięcznych obsuw z wydaniem kolejnych zeszytów, fani cierpliwie czekali na dalsze losy Capa i spółki. Wraz z końcem ostatniej części drugiej serii, z "Ultimates" pożegnał się zasłużony duet twórców, który obecnie pracuje nad wzniesieniem na szczyty popularności Pierwszej Rodziny Marvela. I o ile panowie są w połowie swojej Fantastycznej przygody, o tyle do końca dobiegła trzecia seria "Ultimates'' już pod nowym dowództwem.
Marka Millara zastąpił Jeph Loeb, który kojarzony jest głównie ze współpracy z Timem Sale'em (razem tworzyli zarówno dla DC jak i Marvela), natomiast za grafikę wziął się Joe Madureira, odpowiedzialny kiedyś za serię "Battle Chasers" (wydaną również u nas za sprawą świętej pamięci Mandragory). Loeb - czterokrotny laureat Nagród Eisnera - został zakontraktowany zarówno na trzecią, jak i czwartą odsłonę przygód "Ultimates", w której to Madurierę zastąpić miał McGuinness (z którym to współpracował wcześniej przy "Superman/Batman" a obecnie przy serii "Hulk").

Już pierwsze zajawki nowej serii spotkały się z głośnym "WTF?" wśród fanów. Kontrowersję wzbudzały chociażby stroje niektórych herosów, przejęte ze świata 616 (Iron Man, Scarlet Witch), nowy Hawkeye, wyglądający jakby swój strój kupił w butiku Roba Liefelda czy też obecność cycatej kochanicy Thora. Ale co tam stroje, co tam niezgodność z wzorcami Millara i Hitcha, najważniejsza jest przecież historia. "Sex, Lies & DVD" zaczyna się w momencie, gdy do Internetu przecieka seks taśma wyczynów Tony'ego Starka i ś.p Black Widow. Komentująca fikołki grupa bohaterów zostaje zaatakowana już na drugiej stronie przez Venoma i mniej więcej od tej chwili, seria zamienia się w niemal nieustanne, często bezmyślne, mordobicie. Nie ma przecież większego sensu zawracać sobie głowy wprowadzeniami, tworzeniem klimatu i innych takich dupereli - ma być szybko, krwawo i dramatycznie. Na końcu pierwszego zeszytu pada strzał, następnie trup i po 20kilku przerobionych planszach można się domyślać wokół czego będą krążyły pozostałe 4 zeszyty. Krucjata bohaterów w celu wyjaśnienia śmierci jednego z nich zaprowadzi większość grupy do Savage Landu (aż dziwne, że tym razem lądowanie w tej krainie nie kończy się atakiem tyranozaura - plus dla Loeba), gdzie będą musieli stoczyć wielką bitwę z Brotherhood of Evil Mutants, dowodzonych oczywiście przez Mistrza Magnetyzmu. Generalnie dzieje się dużo. Loeb miesza jak może, tworzy miłosne pięciokąty, wprowadza tajemniczego i wiecznie milczącego Black Panthera, z Hawkeye'a robi emo-bohatera, który musi przecież jasno powiedzieć, że celownik na głowie jest symbolem jego pogardy dla życia. I tak dalej i tak dalej. Z początku można się zastanawiać o co w tym wszystkim chodzi i z jakimi bredniami mamy do czynienia, ale przyzwyczaiwszy się do poziomu historii można się w sumie nieźle bawić nie zważając czy to w ogóle ma jakiś większy sens. Parę momentów było naprawdę niezłych, jak np. Cap rzucający cytatem z Terminatora 2, czy też wiele tłumaczące nawiązanie Loeba do jednej z niby nic nie znaczących scen z runu Millara i Hitcha. Ale znacznie więcej było tych z gatunku "o co kaman?" - Wolverine i jego wielki miłosny sekret z przeszłości, tożsamość Czarnej Pantery, omawiany już Hawkeye czy też jego finalna akcja w numerze piątym, prowadząca wprost do kolejnego wielkiego wydarzenia i zarazem kolejnej serii sygnowanej nazwiskiem Loeba - "Ultimatum".

Co do rysunków - Madureira ma mocno mangowy styl, ze wskazaniem na mangowość spod znaku duże oczy / „duże oczy”. I o ile w serii pokroju "Battle Chasers" pasował jak ulał, o tyle w "Ultimates" jest mocno średnio. Bo skoro założenia całego ultimate świata opierały się na urealnieniu wszystkiego, to rozumiem, że mówiono tu również o stylu rysowania historii. Hitch pocisnął to wyśmienicie, Madureira przedstawił to w sposób bajkowy. Jest dynamicznie, ładnie, ale najzwyczajniej w świecie nie pasuje to do tego typu Marvel rzeczywistości.

Ciężko mi jednoznacznie ocenić ten pięcioczęściowy volume 3. Z jednej strony, pamiętając co się działo (a przede wszystkim jak się działo) u poprzedników, nie mógłbym ocenić tej historii inaczej jak porażki. Jednak z drugiej to całkiem nieźle bawiłem się przy lekturze Loebtimates’ów. Dwa pierwsze numery były niezłym szokiem, dwa kolejne jako tako przyzwyczaiły mnie do całej historii (w stylu byle do przodu, na końcu jakoś się to wyjaśni) a ostatni numer ładnie to wszystko domknął (w co nie wierzyłem), i zrobił grunt pod nadchodzące Loebtimatum. Był to trochę taki powrót do pierwszej połowy lat 90tych, kiedy królował wspomniany już Rob Liefeld, jego supernapakowani herosi uzbrojeni po zęby i historie tworzone tylko po to, żeby jak najwięcej tych dobrych skopało tyłki jak największej ilości tych złych. Taki wzorzec z Serves niezobowiązującej historii spod znaku superhero. Czyli – nie wymagając za wiele – można dostać godzinę niezłej napierdalanki, ot co.

Po „Ultimatum” - którego pierwszy numer niczym nie zaskoczył, a drugi jest nieustannie przesuwany - przyjdzie czas na „Ultimates 4”. W międzyczasie zmieniła się obsada rysownika – zamiast McGuinnessa będzie to Frank „Rysuję Duże Tyłki” Cho. To co Pan Ed stworzył (a jest tego podobno ładnych parę stron) przeznaczonych będzie na zupełnie inną historię. Znaczy to tyle, że robota jego nie pójdzie na marne, dopisze się tylko inny scenariusz. To w sumie też miłe nawiązanie do Liefelda, który kiedyś też najpierw rysował, a dopiero później wymyślane były scenariusze.

Aby naprawić zło wyrządzone przez Loeba, do świata ultimate wrócić ma Millar, który będzie rządził i dzielił w nowej serii „Ultimate Avengers”. Rysownicy będą się zmieniać w zależności od historii, tak samo jak główni bohaterowie – skład ma być różny, przystosowany do zagrożenia. Jeśli miałbym wybrać pomiędzy przyszłym komiksem Loeba i Millara miałbym duży problem. Tam świetna grafika, tu zapewne świetny scenariusz.

„Ultimatum” ma doprowadzić do sytuacji, w której serie spod szyldu ultimate, zostaną zredukowane do zaledwie czterech regularnych tytułów, tworzonych przez najlepszych z najlepszych. Na pewno będzie to “Ultimate Spider-Man” oraz „Ultimate Avengers”. „Ultimate X-Men” i „Ultimate Fantastic Four” kończą się wraz z numerem 100 oraz 60.

Przyszłość Ultimate Marvela zapowiada się więc nader interesująco. A jeśli dla tego przyszłego dobra musiał powstać „Ultimates 3” Loeba to zrozumiem i przestanę narzekać na wszelkie bzdurki w nim zawarte.

Chociaż tak po prawdzie to nie jest to takie złe.

niedziela, 23 listopada 2008

#83 - Trans-Atlantyk 14

#1 Trochę niepostrzeżenie kryminalna epopeja pod tytułem „100 Naboi” dobiega końca. 12 listopada ukazał się 97 numer flagowej serii Vertigo, publikowanej nieprzerwanie od niemal dekady. Ostatni, setny nabój z teczki Agenta Graves`a ma zostać wystrzelony 11 lutego przyszłego roku. Jestem strasznie ciekaw, jak Brian Azzarello zamknie wszystkie napoczęte wątki swojej historii i strasznie żałuje, że szersze grono czytelników nie mogło zobaczyć jak rozwija się „kariera” Dizzy i nie doczekało się pojawienia Rainsa. Ja „100 Naboi” polecam i z niecierpliwością czekam na premierę ostatniego tpb`a.

#2 Jak „filipek z konopii” wyskoczyła komiksowa Nowa Gildia z newsem o śmierci Susan Storm, Niewidzialnej Kobiety z Fantastycznej Czwórki. Można się czepiać kilku wyssanych z palca autora tez, choćby tej o „fali zgonów w Marvelu” i kilku mniejszych wpadek w tekście, ale ogólnie news wstydu „najlepszemu polskiemu serwisowi komiksowemu” nie przynosi. Pierwszą damę Marvela, do której wzdychały kolejne pokolenia komiksowych geeków, zabił Mark Millar, w regularnej serii „Fantastic Four”, o której pisaliśmy swego czasu.

#3 Kontynuując przegląd wiadomości z polskich serwisów komiksów – DC Multiverse powołując się na MySpace`owy blog świętuje 20 rocznicę powstania Sandmana. I właściwie wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że bladolicy syn Neila Gaimana urodził się w styczniu 1989, co potwierdzają dwie komiksowe bazy danych, które z reguły darzę zaufaniem większym, niż polski serwis, któremu zdarzają się często spore wpadki. Niemniej, dotarłem do informacji, że wbrew wydrukowanej na zeszycie daty styczniowej, pierwszy numer „Sandmana” ukazał się właśnie w listopadzie 1988 roku. Żeby to wszystko jeszcze bardziej poplątać, DC z tej okazji wypuściło specjalny plakat z tegoroczny konwent w San Diego. Może ktoś bardziej biegły w gaimanologii rzuci nieco światło na tą sprawę?

#4 Amerykanie nie gorsi i też swoim komiksiarzom państwowe nagrody dają. 17 listopada Stan Lee z rąk urzędującego jeszcze prezydenta Stanów Zjednoczonych, George`a W. Busha, otrzymał państwową nagrodę National Medal of Arts za jego „niezwykła pracę, jako jednego z najbardziej płodnych amerykańskich pisarzy, który miał wielki wkład w rozwoju amerykańskiej sztuki komiksowej. Bohaterowie jego prac ucieleśniają prawdziwie amerykańskie cechy, takie jak odwagę, uczciwość i chęć niesienia pomocy tym, którzy tej pomocy potrzebują”. Huh! Gratulacje Stan! Tutaj pełna relacja z Białego Domu.

#5 Tym razem blog Kultury Gniewu mnie ubiegł z wieścią o niezależnej antologii „Kramers Ergot” i głupio mi trochę powtarzać po nich to, co sam wcześniej przygotowałem. Dodam tylko z przekąsem, przy całej mojej miłości „ambitnego”/„artystycznego” nurtu we współczesnym komiksie, że przemysł i twórcy bardzo daleko odeszli od „zmiętolonego zeszytu w tylnej kieszeni dżinsów” (copyright by Śledziu). Mam nadzieję, że nie wkroczy na szlak przetarty przez sztukę konceptualną spod znaku Damiana Hirsta.

#6 W lutym 2009 startuje zaplanowana na 12 zeszytów maxi-seria „The Mighty” ze scenariuszem Petera Tomasiego („Green Lantern Corps”, „Nightwing”) i Keitha Champagne („Countdown: Arena”) z rysunkami Petera Snejbjerga („Light Brigade”), którą będą zdobiły świetne okładki Dave`a Johnsonsa. Pomimo tego, że seria zostanie wydana przez DC, nie będzie ona częścią trykotowego multiwersum i choćby z tego powodu warto się z nią zapoznać. W dużym skrócie - komiks ma opowiadać o losach jedynego super-żołnierza i jego brudnych operacjach dla amerykańskiego rządu.

Tekst: Julek
Oprawa graficzna: arcz
Czytał: Tomasz Knapik

poniedziałek, 17 listopada 2008

#82 - Pożegnania

Kolorowe Zeszyty niepostrzeżenie pożegnały Kolca i Roba. Nie bez żalu, bo oboje z arczem liczyliśmy, że Robert i Marcin poczują się na blogu jak u siebie i regularnie będą się wyżywać twórczo i krytycznie. Plany były, ale niestety nic z nich nie wyszło. Chłopaki, życzymy Wam powodzenia na dalszej drodze życia!
====
15 listopada w Sopocie odszedł Janusz Christa, dobiegając słusznego wieku 74 lat. Wraz z nim symbolicznie odeszła część mojego dzieciństwa. Nie mogę powiedzieć, że wychowałem się na jego komiksach, bo byłoby to zwykłe kłamstwo, ale „Kajtek i Koko w kosmosie” pozostanie pracą zawsze bliską mojemu sercu, do której wracam i dziś. Dla mnie listopad tego roku naznaczony jest żałobą – kilka dni wcześniej, 11 listopada, w Święto Niepodległości, zmarł mój Dziadek, który był niewiele starszy od Christy. Od niego, między innymi, dostawałem pierwsze komiksy. Jego pogrzeb odbył się 15 listopada.
====
Za Dariuszem Hallmannem:

„Kajtek i Koko skierowali się w stronę portu. Czas był już najwyższy. Stojąca przy kei "Kakaryka" szykowała się do rejsu. Syrena zwoływała marynarzy na pokład.”

#81 - Eternals to po naszemu Przedwieczni

W następny poniedziałek w dobrych sklepach komiksowych znaleźć się powinien listopadowy pakiet Egmontu, a w nim między innymi "Calvin i Hobbes" czy "Hellblazer". Tydzień dłużej trzeba będzie poczekać na kolejny tom "Marzi" oraz "Przedwiecznych", czyli super herosów z Marvela. Wybór to nieco zaskakujący jeśli pamięta się o niechęci Egmontu do tego typu komiksu, ale wystarczy spojrzeć na nazwisko scenarzysty by stała się jasność - Gaiman, Gaiman, Gaiman. Do Gaimanonanistów się jednak nie zaliczam - pierwszy tom "Sandmana" wymęczył mnie na tyle, że dałem sobie spokój z kolejnymi. Jedynym Gaimanem w kolekcji jest "Ostatnie Kuszenie", ale to bardziej ze względu na grafiki Zulli'ego (chociaż sama historia też dała radę). Głównym powodem dla którego sięgnąłem po "Eternalsów" była również grafika. John Romita Jr. to najwyższa półka mejnstrimu czy tego się chce czy nie, można go kochać, można nienawidzić za te kwadratowe mordy, ale fakt jest faktem. Od czasu gdy pierwszy raz zobaczyłem jego wersję Punishera (TM-Semic oczywiście) wskoczył on do grona tych twórców, których losy śledzę na bieżąco. Wersję z USA mam od kilku dobrych miesięcy, ale dopiero teraz zmotywowałem się do przeczytania całości.
Eternalsi to stosunkowo mało znana karta historii Marvela. Tytułowi herosi to rasa swego rodzaju strażników stworzonych przez Celestiali na samym początku istnienia planety Ziemia. Wraz z nimi stworzeni zostali niejacy Dewianci, którzy są dla Eternalsów nieustannym zagrożeniem. Przedwiecznych powołał do życia nie kto inny jak Jack Kirby w roku 1976. Pierwszą rzeczą po powrocie do Marvela (z DC) jaką się zajął byli właśnie owi Eternalsi. Z początku seria miała nosić nazwę "The Celestials" (odpadła bo komuś z Marvela nie pasował ten tytuł), później "Return of the Gods" (bez akceptacji Kirby'ego, tym bardziej, że DC ruszało z nową serią "Return of the New Gods", wcześniej zajmował się nią właśnie Jack K.), aż w końcu stanęło na "The Eternals". Pierwsza seria liczyła sobie 19 numerów (+ annual) i zakończyła się nagle, bez wyjaśniania wielu wątków. Później herosi pojawiali się gościnnie w wielu różnych tytułach, ale oprócz drugiej maxi-serii (1985 rok) nigdzie nie zagrzali miejsca na stałe. Aż przyszło 30lecie ich istnienia i wziął się za nich Neil Gaiman.

Siedmioczęściowa mini-seria skupia się w dużej mierze na losach Marka Curry'ego, uśpionego Eternalsa, który nie pamięta nic z czasów kiedy był Makkarim - superszybkim superbohaterem (coś na wzór Quicksilvera z dodatkowymi mocami). W przywróceniu pamięci stara mu się pomóc jedyny świadomy Eternal - Ikaris, ale jak łatwo się domyśleć, nie idzie mu to tak łatwo jak by chciał. Oprócz tego poznajemy losy Sersi, Sprite'a, Druiga, Zurasa oraz innych zapominalskich. Zadaniem Gaimana było napisanie historii, która będzie nowym początkiem, przygotowaniem gruntu pod ongoinga (który miał powstać w przypadku sukcesu mini-serii) i zapoznaniem nowych fanów Marvela z tą lekko zapomnianą supergrupą. I wywiązał się z niego znakomicie. Ustami Ikarisa w przystępny sposób przedstawia wydarzenia sprzed setek tysięcy lat, które doprowadziły do powstania zarówno Eternalsów jak i Dewiantów, które były również początkiem uniwersum Marvela. Pokazuje kim są ogromni Celestiale i jakie są zależności między nimi a Przedwiecznymi - wszystko przedstawione w jasny i przystępny sposób. Historia zawarta w tych siedmiu zeszytach nie jest kamieniem milowym w sztuce komiksowej, to po prostu dobrze, nawet bardzo dobrze, napisana powieść o bohaterstwie i kosztach jakie trzeba w związku z tym ponieść. Parę rzeczy mnie jednak mocno ujęło, jak choćby wspomniane przedstawienie początków Eternalsów. Duże brawa należą się również za wpasowanie historii w continuity - trzecia seria "Eternalsów" ukazywała się w czasie Civil War, czyli bratobójczej walki pomiędzy herosami Marvela. I mamy tutaj spoty reklamowe zachęcające do podpisania Aktu Rejestracyjnego czy też samego Iron Mana przybywającego do Ikarisa i spółki z propozycją dołączenia do zarejestrowanych. Niby nic, ale miło, że Gaiman wziął pod uwagę to co akurat miało miejsce w 616 (w przeciwieństwie do wielu innych, którzy mają w dupie to że np. ktoś nie żyje i radośnie go wskrzeszają na potrzeby chwili - ale to tylko taka dygresja). Najbardziej jednak spodobało mi się zestawienie ziemskich herosów wraz z Przedwiecznymi. Jasne - w komiksach nawet byle mleczarz może dokopać Galactusowi, ale czasem warto by pamiętać o możliwościach jednych i ograniczeniach drugich. A tutaj ładnie mamy pokazane, że taki Iron Man czy Giant-Man - jakby nie patrzeć główne postaci Marvela, jeszcze z pierwszego składu Avegersów - mogą pomarzyć, żeby podskoczyć swoim kosmicznym kumplom. Szczególnie ładnie obrazuje to dosyć humorystyczna scena z pogodzonym ze swoim losem Giant-Man'em.

Graficznie "Eternalsi" stoją na niezłym poziomie. Dokonania Romity z ostatnich lat nie specjalnie mnie przekonują ("World War Hulk" był koszmarny, a w niedawno zakończonej historii w "Amazing Spider-Man'ie", czy też "Kick-Ass'ie" John nie wzniósł się powyżej poziomu solidnego rzemieślnictwa), ale muszę przyznać, że tutaj zatrzymałem się kilka razy, żeby przyjrzeć się uważniej jego rysunkom. Duże wrażenie robią szczególnie splaszpejdże, czy to pojedyncze czy podwójne, prezentujące np. olbrzymich Celestiali, czy wnętrza kosmicznych budowli. Ale żeby nie było - problemem, podobnie jak w wyżej wymienionych, są często uproszczone drugie plany, z ludźmi bez oczu itp. Nie te lata, nie ta forma. Duża zasługa w niezłym poziomie grafiki to oczywiście inkerzy (aż 5-ciu, w tym Townsend czy Janson, który jednak najlepsze lata ma już za sobą), którzy dokładnie, kreska po kresce, pokrywali szkice JRJR. Koloryści też się spisali, żeby nie było. Ogólnie mówiąc - jest bardzo dobrze, chociaż jak ktoś nie lubi kwadratowych twarzy to po tym albumie raczej nie zmieni zdania.

"Eternalsi" Gaimana na tyle mi się spodobali, że przyjrzę się bliżej zarówno ich wcześniejszym występom (Jack Kirby), jak i tym najnowszym. Sukces mini-serii zaowocował ongoingiem, który prowadzą Charles i Daniel Knauf (scenariusz) oraz Daniel Acuna (grafika w zeszytach 1-6) i Eric Nguyen (#7+). Generalnie nie przepadam za kosmicznymi wydarzeniami/bohaterami z House of Ideas, ale tutaj jestem mocno ciekaw jak dalej potoczą się losy milusińskich obrońców Planety Ziemia, komu jeszcze wróci pamięć (około 90 zapominalskich) i jak to się będzie łączyć z losami ziemskich super herosów.

Twardo okładkowa wersja z US&A posiada bardzo miłe dodatki w postaci wstępu Marka Evaniera, kompletu okładek, kilkunastostronicowego szkicownika Romity Jr., kilku słów od Gaimana (+ wywiad) oraz tekstu o początkach "Eternalsów" z ery Kirby'ego. Bogato. Ciekawy jestem jak to będzie wyglądać w Egmontowej, miękko okładkowej wersji, chociaż boję się, że nie będzie nawet tych reprintów okładek. Cena naszej wersji może lekko dziwić - 69zł to jednak sporo kasy, za którą można kupić jakąś pozycję z mistrzowskich serii Egmontu. I tutaj dylemat - czy warto wydawać te niemal 7 dyszek (bez rabatów) na naszą wersję, czy nie lepiej dodać kilku złotych i kupić twardziela z Ameryki?

niedziela, 16 listopada 2008

#80 - Trans-Atlantyk 13

#1 Osoba odpowiedzialna za koniec cywilizacji białego człowieka ponownie w komiksie. Erik Larsen oddał hołd nowemu prezydentowi USA i stworzył jednoplanszówkę, gdzie Obama i Savage Dragon ucinają sobie powyborczą pogawędkę. Panowie spotkali się po raz kolejny - poprzednio Barack wystąpił gościnnie na okładce do numeru 137, dzięki czemu ten przedwyborczy gadżet doczekał się trzech dodruków. Ponownie spotkanie jest również zapowiedzią przyszłych zmian w życiu Dragona - wraz z numerem 145 wróci on po 12 latach do służby w Chikagowskiej Policji, aby walczyć z odrodzonym Vicious Circle. Mnie to cieszy, w końcu czasy oficera Dragona to najlepszy okres serii.

#2 Wkrótce wielkie zmiany dotkną Batmana i jego mroczny zakamarek w uniwersum DC. Kontrowersyjna historia „R.I.P” będzie miała swój koniec jeszcze w listopadzie. W „Batmanie #681” poznamy wreszcie tożsamość Black Glove`a. Ostateczny los Bruce`a ma zostać ponoć wyjaśniony na łamach „Final Crisis”. Ku radości jednych i utrapieniu drugich run Granta Morrisona potrwa jeszcze do lutego. Później pałeczkę na krótko przejmie Neil Gaiman, który w „Whatever Happened to the Caped Crusader?", napisze „ostatnią historię z Batmanem” i przygotuje grunt pod „Battle for the Cowl”, czyli owianą tajemnicą walką o dziedzictwo Mrocznego Rycerza.

#3 Pozostając jeszcze przy naszym Długouchym. W listopadzie swoją premierę miała trzyczęściowa mini-seria „Batman: Cacaphony” napisana przez człowieka renesansu epoki popkultury Kevina Smitha („Green Arrow: Kołczan”, „Daredevil”), z rysunkami Walta J. Flanagana i Sandry Hope. Co więcej można powiedzieć o tym komiksie, oprócz tego, że kombinacja Smith plus Mroczny Rycerz to smakowity kąsek dla fanbojów. Tutaj można obejrzeć kilka przykładowych plansz.

#4 Obowiązkowy news filmowy – 25 grudnia w Stanach premierę będzie miał „The Spirit”, adaptacja klasycznego komiksu Willa Eisnera. Scenariuszem i reżyserią zajął się Frank Miller, który coraz bardziej wkręca się w przemysł filmowy. W rolach głównych wystąpią Gabriel Macht, Samuel L. Jackson, Eva Mendes i śliczna Scarlett Johansson. Film zapowiada się na przeestetyzowaną, utrzymaną w kiczowatej komiksowej konwencji jazdę w stylu późnego Millera. Wśród tego całego zalewu ekranizacji, „The Spirit” wygląda dla mnie smakowicie.

#5 Obowiązkowy news filmowy numer 2 - znany jest już reżyser, który przeniesie przygody Pierwszego Zucha Marvela na ekrany kin. Joe Johnston i jego "First Avenger: Captain America" ma pojawić się w kinach 6 maja 2011 roku. Data jest już znana pomimo braku scenariusza, czy też odtwórcy głównej roli (w spekulacjach często padają takie nazwiska jak DiCaprio, Damon czy nawet Smith. Will Smith.). Reżyser odpowiedzialny wcześniej za "Jumanji" czy też "Park Jurajski 3" przedstawi przemianę cherlawego Steve'a Rogersa w niemal niezniszczalnego super soldiera, a wszystko to - zgodnie z komiksowym originem - będzie się dziać w czasach drugiej Wojny Światowej. Film ten to tylko przystawka przed daniem głównym jakim jest pełnometrażowy "Avengers" (premiera: 15 lipiec 2011), w którym to swe siły połączy właśnie Cap, Iron Man (druga część filmu 7 maja 2010) oraz Thor (solowe przygody na ekranach kin od 16 lipca 2010). Avengers Assemble!

#6 Obowiązkowy news filmowy numer 3 - nie ma Trans-Atlantyka bez świeżych wieści odnośnie ekranizacji "Strażników". Ostatni tydzień to nowe plakaty oraz trailer. Interes zwietrzył Egmont i pozbywa się zalegających magazyny polskich wydań komiksu - pakiet trzech tomów do kupienia od przyszłego poniedziałku. Tym samym można raczej zapomnieć o jakiejś zbiorczej edycji z okazji samej premiery.

#7 Berserker Comics wypuściło ostatnimi czasy dwa pierwsze numery swojego ongoinga "The Dead: Kingdom of Flies", w którym to Wielka Brytania została zaatakowana przez hordy zombie. Temat fajny (jak niemal wszystko co związane z umarlakami), ale jeszcze lepsza jest informacja odnośnie tria twórców - za scenariusz odpowiedzialny jest Alan Grant, za grafikę Simon Bisley, a za okładki Glenn Fabry! Choćby ze względu na nazwiska warto by zwrócić uwagę na tą serię. Oprócz tego, Berserker zapowiedział na początek przyszłego roku srogo wyglądający "Church of Hell" - Fabry w formie, nie ma co.

#8 Tak jak małe dziewczynki marzą o tym, aby być Księżniczką Leią, czy też Potterową Hermioną, tak mali (i ci nieco więksi też) marzą o byciu Brucem Campbellem. Aktor, który wcielił się w postać legendarnego Ash'a z trylogii "Martwego Zła" nie dość, że ma swoją serię komiksową ("Army of Drakness"), niedawno wyszedł one-shot z jego przygodami ("My Name is Bruce"), to teraz również może stanąć na półce każdego fanboja. Trzydziestocentymetrowa figura dostępna będzie od połowy kwietnia za 90 dolarów bez jednego centa. Niestety data premiery "Martwego Zła 4" nie jest znana. Tak samo nie wiadomo czy w ogóle powstanie.

#9 I na koniec małe kuriozum. W 2007 roku Jacob Covey z Fantagraphics zebrał grupę komiksowych artystów (między innymi Stana Sakai, Jordana Crane`a, Jasona czy Tony`ego Millionaire`a) aby przygotowali album z ilustracjami stworów znanych z mitologii, miejskich legend i ludowych podań. Krypto zoologiczna antologiaBeasts!” okazała się zaskakująco wielkim sukcesem i wraz z trzecim jej dodrukiem pojawi się drugi wolumin przewodnika po tytułowych nieistniejących bestiach. Potwory zostaną narysowane przez między innymi Paula Hornschemeiera, Craiga Thompsona, Davida B., Jaime`a Hernandeza czy Yuko Shimizu.

poniedziałek, 10 listopada 2008

#79 - Trans-Atlantyk 12

Z lekkim opóźnieniem, ale za to w nowej formie, do portu zawitał Trans-Atlantyk. Mamy nadzieję, że teraz jest przyjaźniejszy niż w przypadku poprzednich wpisów - na wszelkie sugestie jest oczywiście miejsce w komentarzach. Endżoj!
***
#1 Dobra wiadomość dla Loebheaterów! Szefostwo NBC rozczarowane kierunkiem w jakim podąża serial „Heroes”, podziękowało za współpracę dwóm producentom wykonawczym - Jesse Alexandrowi i właśnie Jephowi Loebowi. Chciałoby się podsunąć pomysł włodarzom z Marvela, ale tam Loeb jest pierwszym po Bogu, czyli po Joe „It`s magic!” Quesadzie.

#2 Końcówka roku będzie sprzyjającym okresem dla fanów twórczości australijskiego artysty Ashleya Wooda. Po ponad dwóch latach od opublikowania siódmego tomu, „Popbot” powraca wraz z numerem ósmym! Oby na dziewiątkę nie trzeba było tyle czekać. Ale to tylko przystawka do prawdziwej (bożonarodzeniowej) uczty jaką będzie „Extreme Finals”. Ta ośmiuset stronicowa cegła zawierać będzie trudno dostępne albumy z grafikami artysty takie jak „Grande Finale”, „Sencilla Finale”, „Uno Fanta”, „Dos Fanta”, „Tres Fanta”, „Sencilla Fanta” i „Grande Fanta” (uff..). A jakby tego było mało, będzie to okazja do zapoznania się z dodatkowym, sześćdziesięciostronicowym, materiałem. Cena? 100$. Numer jeden na liście życzeń do Św. Mikołaja.

#3 W lutym przyszłego roku wydawnictwo About Comics wyda białego kruka - dosłownie! One-shot „The Blank Comic Book” będzie 24-stronicowym zeszytem pozbawionym choćby kropli tuszu, czy to w środku, czy na okładce. Do użytku własnego - pobazgrania, zbierania autografów, wycinania i co tylko kreatywne głowy czytelników będą w stanie wymyślić. Plotka głosi, że przy dobrej sprzedaży „The Blank Comic Book” ma szansę stać się ongoingiem.

#4 Obowiązkowy news filmowy – wraz z zbliżającą się premierą celuloidowych „Strażników” zapowiedziano grową adaptację filmu (komiksu?), a właściwie jego prequel. „Watchmen: The End Is Nigh” będzie opowiadać o wczesnych przygodach Rorschacha i Nocnego Puchacza w latach osiemdziesiątych i, nie zgadniecie – będzie chodzoną bijatyką. Brawlerem, w stylu „Final Fight”. Nad tytułem pracuje duńskie Deadline Games, a gra ukaże się na Xbox 360, PlayStation 3 i Piece. Oświećcie mnie, ale chyba takich gier nie robi się od jakichś piętnastu lat. Jak tu się nie wkurzać na miejscu Alana Moore`a? Już nie wystarcza tym krwiopijcom z Hollywood kinową profanacja jego dzieła, teraz chcą jeszcze dorobić jakąś kontynuację i to jeszcze w postaci gry jakiejś!

Źródło - http://www.gamespot.com

#5 Nie mamy jeszcze połowy listopada, ze sklepów nie zdążyły jeszcze zniknąć znicze, a już można kupić choinki i bombki. Nie ma jeszcze końca roku, a już powoli i nieśmiało zaczynają pojawiać podsumowania i zestawienie najlepszych komiksów roku 2008. „Publishers Weekly” zaprezentowało swój wybór dwunastu najlepszych komiksów, na swoim blogu Matt Brady (dla niepoznaki znanego jako Warren Peace) wymienia najlepsze amerykańskie komiksy wydane do listopada tego roku, a Amazon.com zebrał dwie dziesiątki – jedną dychę tworzą pozycję najwyżej ocenione przez kupujących, a druga została ułożona według ludzi z Amazona.

Źródła:
http://www.publishersweekly.com
http://www.amazon.com
http://warren-peace.blogspot.com/


#6American Flagg!” doczekał się reedycji. Komiks Howarda Chaykina, który przez wielu jest wymieniamy jednym tchem wśród klasyków pokroju „Watchmenów” czy „DKR” i miał niebagatelny wpływ na rozwój gatunku został wznowiony przez Image Comics/Dynamic Forces. Pierwszy wolumin liczący 440 stron zawiera pierwsze czternaście zeszytów oraz powieść graficzną „American Flagg: Hard Times” wzbogaconych o przedmowę Micheal Chabona i posłowie Jima Lee. Pierwsze wydania komiksu z 1991 roku po plajcie wydawcy są trudno osiągalne na rynku i osiągają wysokie ceny.

Źródło - http://www.comicbookbin.com


#7 Zła wiadomość dla Loebhaterów! Zwolniony z „Heroes” Jeph będzie miał więcej czasu na tworzenie swoich maszkaronów dla House of Ideas. Dopiero co zakończone „Ultimates 3” zostało zastąpione przez crossover „po którym nic już nie będzie takie same”, tj. „Ultimatum”. Po pierwszym numerze nie można powiedzieć więcej niż to, że Loeb „trzyma” formę, a odpowiedzialny za rysunki David Finch jest cholernie dobrym artychą. I dla niego warto przynajmniej przekartkować ten tytuł.

Na zachętę grafika Fincha na którą składa się pięć okładek ultimate crossovera.

sobota, 8 listopada 2008

#78 - Świat według Millara (3): 1985

W 1985 roku nie mogłem jeszcze czytać komiksów, bo ledwo, co się urodziłem. Dla obrazkowego przemysłu za Oceanem nie był to tak przełomowy rok, jak 1986, kiedy mit amerykańskiego super-bohatera został zburzony przez „Dark Knight Returns” i „Watchmen”. W kontekście prac Franka Millera i Alana Moore`a znamiennym „dziełem” tamtego roku były „Secret Wars”. Pierwsze, modelowe, chciałoby się wręcz powiedzieć klasyczne komiksowe cross-over. Bo jeśli jakiś komiks miałbym określić mianem klasycznego, który zawierałby całą esencję i ducha epoki super-hero lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych, wybrałbym właśnie dzieło Jima Starlina i Mike`a Zecka.

Głównym bohaterem sześcioczęściowej mini-seria „1985” jest Toby Goodman, przeciętny jedenastolatek, który nie lubi matematyki i uwielbia komiksy. W swoim „local comics shop” kupił właśnie jeden z odcinków „Tajnych Wojen”, które same były dwunastoczęściową mini-serią, i jeszcze bardziej chce być super-bohaterem. Zauważa, że w okolicznym opustoszałym domu dzieje się coś dziwnego, ale nikt nie mu nie wierzy. A on jest pewien, że w oknie zauważył Czerwoną Czaszkę, jest przekonany, że widział za oknem Vulture`a. Ale jego najlepszy kumpel i rodzice, którzy się rozwiedli, zwalają to na karb jego fantazji pobudzanej lekturą kolorowych zeszytów. Mały Toby jeszcze nie wie, że przygoda, o jakiej marzył całe swoje życie zamieni się w najgorszy koszmar, z którego nie będzie mógł się obudzić.

"1985" jest historią, która miała potencjał stać się komiksem na miarę „It`s a Bird” Seagle`a i Kristiansena (przy okazji – to jedyny komiks z Supermanem, który naprawdę warto przeczytać), rasową powieścią graficzną posiłkująca się superbohaterską konwencją i grająca z naszymi sentymentami. Niestety, Millarowi nie udało się uniknąć błędu, który popełnił na przykład Cherniss w „Powerless”. Scenarzysta skręca w jakimś głupim kierunku tak przy czwartym zeszycie, rezygnuje z najbardziej interesujących wątków. Autor idzie na łatwiznę, serwują na zakończenie takie deus ex machina, które dopełnia całkowicie moje rozczarowanie. Naprawdę szkoda konceptu, panie Millar, weż pan napisz ten komiks jeszcze raz, ale tym razem porządnie.
Na szczęście w komiksie trafiło się kilka drobnych perełek – kłótnie dwóch sprzedawców o komiks niezależny i superbohaterski są po prostu bezcenne, a kreacje ojca Toby`ego jako podstarzałego, rasowego nerda, który przegrał w życiu wszystko, co dało się przegrać to już prawdziwy majstersztyk.

Komiks graficznie prezentuje się bardzo dobrze i jeśli miałbym napisać coś więcej o rysunkach Tommy`ego Lee Edwardsa, to moja opinia byłaby podobnej do tej w notce o „Jokerze”. Chociaż taki brudny i subtelny styl, zdradzający wpływ estetyki znanej z Eduardo Risso i komiksów mainstreamów, ale nie super-hero, podchodzi mi bardziej niż kreska Barmejo. Zresztą wystarczy zobaczyć, nad czym wcześniej pracował Edwards by mieć pojęcie o jego kresce. Wystarczy wymienić „Invisibles”, „Hellboy`a” czy „Daredvila” i „Batmana”. 

Kariera Marka Millara, w przeciwieństwie do doświadczeń choćby Briana M. Bendisa czy Grega Rucki, nie zaczyna się od wyrabiania komiksowej marki wysoko ocenianymi pozycjami z kręgu komiksu niezależnego, która potem zapewni ciepłą posadkę w którymś z majorsów. Szkocki scenarzysta od początku robił w szeroko pojmowanym mainstreamie, a pierwsze kroki stawiał w wydawnictwach brytyjskich. Prawdziwym przełomem w jego karierze były, dosyć krytycznie w Polsce przyjęte, „Authority” i „Superman Adventures”, dzięki którym był nominowany do nagrody Eisnera. Każdy kolejny projekt, w który się angażował był mniejszym lub większym sukcesem – od „Superman: Red Son” przez „Ultimate X-Men” aż po znakomitych „Ultimates”. Prawdziwym dowodem uznania dla Millara, było powierzenie przez gonzów Domu Pomysłów napisania skryptu do „Civil War”. Tymi pozycjami udowodnił, że ma nie tylko głowę pełną pomysłów, jak Bendis i Rucka, ale i sprawną rękę do pisania o super-bohaterach. 

„1985” nie jest typowym komiksem z trykociarzami w roli głównej, które Millarowi wychodzą naprawdę dobrze. Wyraźnie próbował napisać coś innego, ale chyba nie do końca mu się to udało. Ale i tak było wspaniale wrócić razem z Toby`m do tych pięknych czasów, kiedy człowiek z wypiekami na twarzy czytywał „Supermany” i jego jedynym marzeniem było, żeby skakać jak Spider po dachach i pokonywać super-złoczyńców. 


#77 - Kiepski dowcip

Nie zawiodłem się na „Jokerze”, bo też wiele sie po nim nie spodziewałem. 

Coraz bardziej upewniam się, że Azarello to autor jednego, świetnego komiksu, którym jest oczywiście „100 Naboi”, a reszta jego prac to z reguły przeciętne czytadła. Tak jest i w tym przypadku. „Joker” to sensacyjna opowiastka klasy B, którą z setek innych wyróżnia obecność przestępców z miasta Gotham, odpowiednio przez scenarzystę podrasowanych. Killer Croc to czarnoskóry opryszek ze złej dzielnicy, cierpiący na rzadką chorobę skóry, Pingwin jest gangsterem zajmującym się ustawianiem nielegalnych walk, Riddler gra rolę hakera, a Two Face jest panem przestępczego półswiatka, który kontrouje większość nielegalnych interesów w mieście Batmana. Jest wreszcie Joker, który do złudzenia przypomina wyglądem i zachowaniem filmową kreację Heatha Ledgera z „The Dark Knight”. W walce o władzę nad miastem jest szalony i nieprzewidywalny. To typ człowieka, którego boją się jego właśni ludzie, ale jeszcze gorzej jest być jego wrogiem. I z takiego założenia wychodzi Johny Frost, pomocnik bladoskórego maniaka, narrator komiksu i poniekąd jego główny bohater.

Historia o powrocie Jokera z Arkham i stopniowym odzyskiwaniu miasta jest opowiedziania z perspektywy Frosta. Od momentu, kiedy pojawił się pod bramą by odebrać swojego szefa, aż do awansowania na jego prawą rękę podczas powrotnej drogi na szczyt i smutnego końca, acz przewidywalnego końca. Azzarello miał okazję do przedefiniowana istoty Jokera, dołożenia jakiejś cegiełki do komiksowego mitu, który na dobre został ugruntowany przez Alana Moore'a i jego „Zabójczy Żart”. Ale nawet nie spróbował, nie podjął rękawicy. „Joker” na tle komiksów spod znaku super-hero prezentuje się nieźle, jako składna, dobrze narysowana opowieść, bez większych wpadek. Scenarzyście zabrakło jednak tej finezji w opowiadaniu historii, którą tak mnie zachwycił w „100 Nabojach”. Historia jest niesamowicie płaska, fabule brakuje napięcia, dramaturgii, czytając ją wiemy jak się skończy. Tak naprawdę Azzarello opowiada po raz kolejny historię o Jokerze, wzbogacając ją o kilka komiksowych smaczków i doprawiając momentami żywym dialogiem, szczególnie podczas konfrontacji Two-Face i Jokera w gothamskim zoo. Brakuje w tym komiksie czegoś, co przykułoby moją uwagę i kazało z zapartym tchem oczekiwać zakończenia.

Lee Barmejo wykonał kawał solidnej roboty. Mięsiste i dopracowane rysunki z widocznym, niezależnym rodowodem, to jest to, co tygryski lubią najbardziej. Chociaż w tej klasie Barmejo jest tylko solidnym wyrobnikiem, który raczej nie osiągnie pułapu Sean Phillipsa czy Alexa Maaleva. Momentami irytuje „fotorealistyczność”, ale generalnie jest dobrze.

Wydaje mi się, że wydanie „Jokera” było podyktowane bardziej odpowiednią koniunkturą, którą redaktorzy DC zawdzięczali filmowi Nolana, niż rzeczywistą artystyczną potrzebą Azzarello i Barmejo, firmujących swoimi nazwiskami ten projekt. Myślę, że znajdzie się wielu czytelników, którzy dali się nabrać na magię nazwiska Azzarello. Nie zrozumcie mnie źle, „Joker” to nie jest komiks zły, to komiks przeciętny, a wśród pozycji z Mrocznym Rycerzem i Jokerem jestem w stanie znaleźć, co najmniej kilkanaście lepszych i oryginalniejszych pozycji. 


środa, 5 listopada 2008

#76 - Czy "Arzach" jest dobry?

Lektura „Arzacha” jest dla dzisiejszego czytelnika nie lada wyzwaniem. Tyczy się to zresztą większości komiksów autorstwa Moebiusa, które powszechnie, często bezmyślnie, uznaje się za pozycje klasyczne i ważne w historii komiksu, ale z dzisiejszej perspektywy niełatwe w lekturze. Przynajmniej dla mnie. „Arzach” jest to komiks na tyle niebanalny, że może zostać bardzo łatwo odrzucony i taka była moja początkowa reakcja. Bardzo długo musiałem się przekonywać do ponownej lektury. Pilnowałem się, aby mieć otwartą głowę i starałem się nie czytać Moebiusa naiwnie i powierzchownie. Czasami musiałem przymknąć oko na jakiś komiksowy archaizm, puścić płazem jakąś niedoróbkę, aby móc dać się ponieść potędze obrazkowego rzemiosła francuskiego mistrza komiksu.
Wydaje mi się, że „Arzach” dopełnia trójkę najwybitniejszych osiągnięć Giruada z okresu, kiedy publikował pod pseudonimem Moebius – pozostałe dwa to „Hermetyczny Garaż” i „Szalona z Sacre-Coeur”. Ta trójka może się zmienić niebawem w kwartet, gdyż forumowa fama głosi, że „Oczy Kota” są nie tylko najlepszą z kolaboracji Jodorowsky-Moebius, ale również jednym z najokazalszych dzieł rysownika pochodzącego z Nogent-sur-Marne. Znając ciśnienie Egmontu na wydawanie prac Moebiusa, prędzej czy później ujrzymy ten album na polskich półkach. „Hermetyczny…” to lubieżna igraszka fabularna, prawdziwy popis formy otwartej i dygresyjności w komiksowym wydaniu. To komiks niesłychanie męczący w lekturze, ale wzbudzający we mnie podziw, podobny do tego, który wywołuje Proust ze swoim „W poszukiwaniu straconego czasu” lub, choć w mniejszym stopniu i innego rodzaju, Słowacki jako autor „Beniowskiego”. Bez bicia przyznam, że „Szalonej” jeszcze nie czytałem, ale po lekturze recenzji Jerzego Szyłaka z Gildii liczę, że nie zawiodę się na tym komiksie. „Świat Edeny”, krótkie formy z „Erektomana”, a nawet niektóre dodatki do polskiej edycji „Arzacha” w większości mnie rozczarowały i wydają mi się komiksami słabszymi. Jak sądzę Moebius, idąc w nich na kompromis z konwencją science-fiction, próbuje być bardziej „zrozumiałym” dla czytelnika, stawał się płaski, infantylny, często nieznośnie dydaktyczny, oczywisty i nieciekawy. Chociaż kilka konceptów z tych komiksów zasługuje na nie lada uznanie.

„Arzach” jest komiksem niezwykłym.

Tak wiem, to straszny truizm, ale chciałem mieć to wstępne i konieczne ustalanie już za sobą.

Wydaje mi się, że różnica, między „zwykłym” komiksem a „Arzachem” jest podobna do tej, która dzieli prozę od poezji. Fabuły, w tradycyjnym (a chciałoby się wręcz powiedzieć prozaicznym) tego słowa znaczeniu, w komiksie nie ma, tak jak nie ma jej w wierszu. Nie oznacza to wcale, że praca Moebiusa jest pozbawiona sensu. Treści w poezji mogą tworzyć na przykład obrazy poetyckie czy metafory i wydaję mi się, że w przypadku „Arzacha” tak właśnie jest. Komiks jest pewną sekwencją onirycznych obrazów przewijających się przez cały utwór, którego motywem przewodnim jest podróż głównego bohatera na skamieniałym ptaku, przypominającym prehistorycznego pterodaktyla. Próbując odczytać „przygody” bohatera i jego powietrznego wierzchowca jako tradycyjną komiksową opowieść, którą tworzą pewne wydarzenia, składające się na fabułę, nie doszedłem do niczego. A przynajmniej do niczego sensownego.

Jestem przekonany, że Moebius dążył do formalnej doskonałości. To trochę jak w muzyce i znacznie rzadziej w poezji, gdy kompozytor lub poeta próbują stworzyć idealny utwór, dążąc do czystej formy wyrazu. Dzieła doskonale brzmiącego, posługującego się autonomicznym językiem poetyckim czy muzycznym skupionym wyłącznie na funkcji estetycznej. Taki system znaków znajduje się gdzieś poza banalnym podziałem na znaczone i znaczące. Miał jedynie budzić podziw swoją konstrukcją, rozmachem i pięknem. „Arzach” jest taką próba stworzenia komiksowego dzieła doskonale czystego w sferze narracji, ale, mówiąc kolokwialnie, nie pozbawionego sensu. Bo to tylko jeden z aspektów tego komiksu i nie można go zamknąć w tylko takiej formule. Pierwotnie „Arzach” publikowany był na łamach magazynu „Metal Hurlant” i ta epizodyczność, na która zdecydował się Moebius strasznie zgrzyta i nie pasuje do takiej koncepcji.

Na narrację w „Arzachu” składają się cykle niesamowitych obrazów, przynoszących na myśl poetykę absurdalnego snu. Upewniony tym, co sam autor napisał we wstępie, odczytuje komiks jako eksperyment z własną nieświadomością. Moebius „wyłącza” swoją autorska osobowość i „daje się ponieść” historii siedzącej gdzieś głęboko w nim. Pozwala jej płynąć przez siebie, nie zważając na jakikolwiek reguły tworzenia historii komiksowych. Jest swoistym medium a dzięki temu zamilknięciu do głosu dochodzą treści, których nie mógłby wydobyć intencjonalnie. Znaczenie podświadomie tkwiące w nim, których istnienia mógł być zupełnie nieświadomy. I myślę, że tak właśnie można czytać tek komiks - jako swoiste egzystencjalne egzorcyzmy Moebiusa, rozprawienie się ze swoimi wewnętrznymi fobiami, lękami trawiącymi go gdzieś w środku. W swoim komiksowym dziele Moebius dosiada swego kamiennego pterodaktyla i rusza na spotkanie swoich archetypicznych demonów. I ja, nie będąc autorem, nigdy w pełni nie zrozumiem jego pracy.

Przyznam, że nie jestem znawcą komiksu francuskojęzycznego czy, mówiąc szerzej, europejskiego. Przeczytałem znakomitą większość komiksów tego kręgu kulturowego, które ukazały się na naszym rynku i całą dostępna w internecie publicystykę w języku polskim, ale podczas interpretowania i odczytywania niektórych komiksów Moebiusa właśnie czuje się momentami bezradny, głupieję i chyba nie do końca wszystko potrafię zrozumieć. Z pewnością odbiór utworu odartego z odpowiedniego kontekstu, przeszczepionego z innej komiksowej kultury, który nie jest poprzedzony odpowiednim doświadczeniem, musi być uboższy. Nie gorszy, ale mniej pełny, pozostawiający we mnie pewne uczucie niedosytu, jako czytelnika, który nie w pełni może „skonsumować” dzieła. Choć być może moi francuskojęzyczni poprzednicy też mieli takie wrażenie? Też czuli, że nie do końca pojmują, co ten Moebius wyprawia i było to celem samym w sobie? Być może, na tą chwilę nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie.

I jeszcze jedna sprawa – niektórzy z uporem maniaka przecinają Moebiusa na pół, dzieląc go na rysownika i scenarzystę. Zadziwia ich graficzny kunszt, przy kompletnym odrzuceniu scenariusza. Myślę, że to najgorsze, co można zrobić jakiemukolwiek komiksowi w ogóle, który przecież jest syntezą sfery wizualnej i werbalnej, a już w szczególności Moebiusowi. I świadczy to tylko źle o tych czytelnikach.

Czy zatem „Arzach” jest komiksem dobrym? Myślę, że to odpowiedz na źle postawione pytanie nie będzie przedstawiała żadnej wartości. I tak naprawdę nie wiem, co mam w tym miejscu napisać, żeby nie zabrzmiało banalnie. Tak, „Arzach” jest komiksem dobrym, może jest nawet komiksem genialnym! Ale to przede wszystkim komiks, który warto przeczytać, z którym warto się zmierzyć. Warto nawet polec w starciu z Moebiusem.

niedziela, 2 listopada 2008

#75 - Trans-Atlantyk 11

Każdemu z twórców, którzy dziś pławią się w glorii swojego geniuszu i chwały można wytykać dziełka młodości. I nie inaczej jest w przypadku Daniela Clowesa, który w roku 1989, a więc gdzieś pomiędzy epizodem z „The All-New Lloyd Llewellyn in Black and White”, a publikacją swojego magazynu „Eightball”, narysował krótką, sześcio stronicową pracę dla zinu „BLAB!” wydawanego przez Kitchen Sink. Pod tym adresem możecie przeczytać ową historyjkę zatytułowaną 666: A Preview of the Coming Apocalypse i podziwiać wczesną kreskę Clowesa i jego profetyczną wizję zbliżającej się apokalipsy.




Po tym jak J. Michelowi Straczynskiemu („Supreme Power”, „Rising Stars”, „Amazing Spider-Man”, „Thor”; chociaż według serwisu Multiverse scenarzysta ten jest najbardziej znany z niechlubnej historii „One More Day”) skończył się lukratywny kontrakt na wyłączność w Marvelu, postanowił spróbować swoich sił w konkurencji. W DC dostał nową inkarnację serii The Brave and the Bold i będzie odpowiadał za wprowadzenie bohaterów „kupionych” z Archie Comics do uniwersum Batmana i Supermana. Straczynski przyznaje, że niemal wychował się na klasycznych bohaterach z lat pięćdziesiątych i „jest strasznie podekscytowany tym projektem”. Planowany start – luty 2009.




Jak wiadomo Transmetropolitan” Warrena Ellisa wydawany w Polsce przez Mandragorę nigdy nie doczekał się swojego finału na rodzimym rynku. Zainteresowanym dalszym losem Pająka Jerusalem pozostały jedynie edycje oryginalne. Przyznam, że sam zbierałem się do skompletowania tej świetnej serii. Tymczasem włodarze DC zdecydowali się utrudnić mi życie i w nowej edycji „Transa” pomieszać trochę w trade`ach. Poszczególne albumy mają zostać wyrównane pod względem objętości, każdy z nich ma zawierać 6 zeszytów. Zmiany mają dotyczyć publikowanych już w Polsce tomów (1,2,3,4) oraz 10. Więcej szczegółów tutaj.




Arcz już o tym wspomniał, więc tylko powtórzę – Mike Mignola wraca do rysowania Hellboya`a. Po prawie trzech latach od publikacji „Wyspy” (w 2005 roku) artysta nie tylko napisze scenariusz, ale również zajmie się oprawą graficzną nowej przygody Piekielnego Chłopca. Po prawdzie wraca na krótko, bo Hellboy: In The Chapel of Moloch to tylko one-shot i nie zapowiada się, aby Mignola wrócił do regularnej serii. Komiks utrzymany w starym stylu – Hellboy przybywa do Portugalii, aby pomóc malarzowi, który popada w szaleństwo, no i oczywiście wpada w nieliche kłopoty, które muszą skończyć się tęgą bijatyką. Klasyka i esencja hellboyowatości. „W świątyni Molocha” ukazało się 29 października, w więcej o tej pozycji możecie przeczytać tutaj oraz tutaj.



Znany z „Batman: City of Crime” i „Stray Bullets”, scenarzysta i rysownik, David Lapham pracuje nad spin-offem, znanej także w Polsce, serii „30 Days of Night”. 30 Days 'Til Death będzie czteroczęściową mini-serią, a każdy zeszyt ma mieć 22 strony (według CBR) lub 32 (według Newsaramy, choć te nadprogramowe 10 stron to pewnie reklamy). Akcja komiksu Laphama zaczyna się w momencie, kiedy świat dowiaduje się o wydarzeniach z Burrow na Alasce, a sekretne stowarzyszenia wampirów toczą ze sobą a krwawe wojny. Przyznam, że komiks Nilesa i Tempelsmitha był raczej przeciętny i ciekaw jestem co z takiej oklepanej tematyki jest w stanie wyciągnąć Lapham.




26 października, w niedzielę James Kochalka obchodził dziesiąta rocznice pracy nad swoim web-komiksem American Elf. Gratulacje i życzymy kolejnej dychy. Z tej okazji na stronie pojawiło się kilka okolicznościowych pasków, tributów, życzeń. Jeśli chcecie się dowiedzieć trochę więcej o tym twórcy, to polecam krótki artykuł Adam Gawędy z Kazetu oraz wywiad z artystą, który przeprowadził Karol Konwerski na Below Radars. No i nie zaszkodzi wpaść na http://www.americanelf.com/, gdzie możecie poczytać komiksy Kochalki.