środa, 31 października 2012

#1173 - Rzut za 3: Finał!

W ostatniej części cyklu poświęconego komiksom Nowej 52 chciałem przyjrzeć się paru pozycjom, które w jakiś sposób wydały mi się interesujące i uznałem, że warto napisać o nich te kilka słów. W „Batman and Robin” Tomasi eksploruje relacje ojciec-syn pomiędzy Mrocznym Rycerzem, a nowym Robinem. W „Nightwingu” odkryta zostaje straszliwa tajemnica z przeszłości Dicka Graysona. Natomiast „Green Lantern Corps” to ucieleśnienie tego, co w superbohaterskim mainstreamie najgorsze.

„Batman and Robin vol. 1 – Born to Kill” (Peter J. Tomasi i Patrick Gleason)

Seria „Batman and Robin” była jedną z lepszych rzeczy, które wychodziły spod ręki Granta Morrisona ostatnimi czasy. W nowym DCU została ona podarowana Peterowi J. Tomasiemu, który dostał od Szkota tytuł, którego kołem zamachowym są relacje pomiędzy Batmanem-ojcem, a Robinem-synem. Damian Wayne według mnie jest jednym z najciekawszych dodatków Morrisona do mitologii Mrocznego Rycerza, wbrew temu, co twierdzą niektórzy fani. Owszem, bywa postacią irytującą, ale poniekąd na tym polega jego urok i sprawny scenarzysta może z niego wiele wycisnąć. Co więcej – Bruce Wayne próbujący odnaleźć się w roli ojca to tyle rzadki, co ciekawy widok. Superherosowi, który słynie z tego, że jest przygotowany na każdą sytuację, z wielkim trudem przychodzi radzenie sobie z własnym dzieckiem. Nie rozumie go, nie potrafi się z nim dogadać, popełnia błędy, ma problemy z zaufaniem, bywa po prostu bezradny – takiego Batmana chciałbym oglądać nieco częściej, niż tego, który ciągle ugania się za Jokerem. Oczywiście, „Batman and Robin” jest typową trykociarką masówką, więc najczęściej te ojcowsko-synowskie perypetie i tak prowadzą do nawalanek, ale są czymś, co wyróżnia „B&R” w natłoku innych pozycji. I mają wielki potencjał. Może kiedyś zostanie on wykorzystany przez nieco bardziej, niż Tomasi, utalentowanego scenarzystę? Co do oprawy graficznej – jest dobrze. Patrick Gleason od czasów starego „Green Lantern Corps”, z którego go pamiętam, ładnie się wyrobił. Jego dość ascetyczna, prosta kreska wreszcie nabrała elegancji, choć wciąż słabo radzi sobie z twarzami (z tego co widzę to dość częsta przypadłość w Nowej 52).

„Nightwing vol.1 – Traps and Trapezes” (Kyle Higgins i Eddy Barrows, Eduardo Pansica, Trevor McCarthy)

Nie spodziewałem się zbyt wiele po „Traps and Trapezes” i tym większe było moje zdziwienie, że od pierwszych stron historia Kyle`a Higginsa tak ładnie się klei. Widać, że opowieść o powrocie cyrku Haly`ego do czegoś zmierza. Ma jakiś punkt wyjścia, jest całkiem nieźle poprowadzona (choć parę fabularnych baboli da się wytknąć), pojawia się nawet jakieś napięcie, a na Nightwinga w Nowej 52 jest jakiś pomysł. Szkoda tylko, że można to odnieść tylko do jakiejś połowy trejda – po trzech zeszytach opowieść zaczyna się nieco rozłazić, traci swoją dynamikę, poprzez niepotrzebne namnożenie wątków. „Nightwing” wydaje mi się również pozycją bardzo przystępną dla nowych czytelników, choć boli powiązanie tego tytułu z tym, co dzieje się w „Batgirl”. Higgins wraca do cyrkowych korzeni Dicka Graysona. Udaje mi się znaleźć złoty środek pomiędzy zawsze niebezpiecznym grzebaniem w originie pierwszego Robina, a spojrzeniem na jego przyszłość w sposób odświeżający, stanowiący świetny punkt startowy dla kolejnych historii. Widać, że Higgins i Snyder nad przyszłością bat-uniwersum przegadali razem kilka nocy. Muszę przyznać, że zaplątanie kilku nowych wątków całkiem zgrabnie wyszło, choć samemu finałowi brakuje nieco mocy. Pod względem graficznym byłoby również dobrze, gdyby Eddy Barrows w całości narysował cały album. Szkoda, że niekiedy musiał być wyręczany przez grafików słabszych, ale warto „Nightwingiem” się zainteresować, bo rzecz jest także ważna w kontekście „Night of Owls”.

„Green Lantern Corps vol.1 – Fearsome” (Peter J. Tomasi i Fernando Pasarin, Geraldo Borges)

Znowu Tomasi, lecz tym razem w znacznie gorszej formie. W „Green Lantern Corps” scenarzysta zafundował nam podróż do czasów, sprzed Geoffa Johnsa, który z tak wielkim trudem odnowił legendę Zielonej Latarni. A nawet ciut wcześniej – dokładnie do momentu, w którym z Halem Jordanem nie dało się już zrobić nic sensownego, tylko zamienić go w oszalałego Paralaksa i zastąpić kolejnym Lanternem. W nawiązywaniu do najbardziej tandetnych, boleśnie uproszczonych, emanujących najtańszym kiczem, a w dodatku źle napisanych, wypranych z jakiekolwiek dramaturgii czy napięcia komiksów nie ma nic dobrego. „Fearsome” oprócz pozbawionego resztek oryginalności schematu nie ma nic od zaoferowania. No dobra, jest jedna mocna scena z Johnem Stewartem mająca pewien potencjał, ale tak naprawdę jej wymowa i konsekwencje przeniesione zostały w czasie na kolejne zeszyty i jakoś się rozmyły. Dobrą wiadomością jest to, że oprawa graficzna stoi na niezłym poziomie. Rysunki Fernando Pasarina mile rezonują staroszkolnym stylem Dave`a Gibbonsa. Proste, nienaganne pod względem warsztatu, na swój sposób eleganckie. Pozytywnego efektu nie psują nawet komputerowe kolory, co trzeba zawsze pochwalić. Geraldo Borges, gościnnie dzierżący ołówek w jednym numerze, dopasował się do poziomu Pasarina.

wtorek, 30 października 2012

#1172 - Wszystko zajęte

Michał Śledziński w wywiadzie dla "Zeszytów Komiksowych" stwierdził, że trzydziestoparoletni twórca komiksowy to zaledwie osesek. Trudno się nie ze Śledziem nie zgadzać - wraz z setkami mozolnie zarysowanych stron przychodzi nauka i bezcenne doświadczenie, które potem przekłada się na jakość komiksów. Marcin Podolec ma zaledwie 21 lat. Inni twórcy, znajdujący się w jego wieku, mogą uchodzić co najwyżej za nieoszlifowane diamenty. Artystów perspektywicznych. To młodzi i obiecujący. Podolec po trzech albumach, kilku wernisażach i paru mniejszych formach może uchodzić za prawdziwego weterana komiksowej branży. Aż strach pomyśleć co będzie, aż osiągnie "komiksową dojrzałość". Bo na razie, według kalendarza śledziowego, jeszcze się pewnie nie urodził.

"Wszytko zajęte" mogło przejść do historii polskiego komiksu, jako kolejny album, który nigdy nie powstał. Pierwotnie komiks miał być wspólnym dziełem Marcina Podolca i Barbary Okrasy. Prace nad nim rozpoczęły się na początku zeszłego roku. Podział ról był następujący - Kolec przygotował skrypt i miał nakładać tusz na szkice Lagu. Niestety, w składzie nastąpił rozłam - w grudniu 2011 roku pojawiła się informacja, że album nie zostanie stworzony w zapowiadanym składzie. Podolec został sam na placu boju, a w dodatku na drodze realizacji projektu stanęły przedmioty martwe - awaria dysku pożarła część gotowych plansz, które trzeba było rysować od nowa. Na szczęście te wszystkie wypadki nie zniechęciły Podolca, który dopiął swego i jak zwykle pięknie wydany album (wiadomo, Kultura Gniewu - marka!) można było kupić na Festiwalu w Łodzi.

Przyznam szczerze, że poprzedni album Podolca, "Czasem" (ze scenariuszem Grzegorza Janusza), mnie nie porwał. Przyznaje, że album, powszechnie uważany za najlepszą polską produkcję ubiegłego roku (według członków Polskiego Stowarzyszenia Komiksowego) i mijającego sezonu (w głosowaniu publiczności zgromadzone na 23. MFKiG w Łodzi), to świetny komiks, ale nie udało się mu mnie oczarować. Przeczytałem go, zachwyciłem się i... tyle. Nic we mnie nie zostało. Nic się we mnie nie zmieniło. Nie miałem ochoty sięgnąć po niego kolejny raz. Z "Wszystko zajęte" było inaczej - komiks od samego początku mnie oczarował. Najpierw oprawą wizualną, a zaraz potem opowiadaną historią.

Wspomniane "Czasem" w stosunku do "Kapitana Sheera" było prawdziwym skokiem jakościowym - Marcin Podolec z opierzonego debiutanta (bo pamiętajmy o "Ser-cu") wszedł do ligi, w której grają duzi chłopcy. "Wszystko zajęte" jest natomiast kolejnym krokiem w dobrym kierunku. Krokiem o tyle rewolucyjnym, że opowieść o dwóch braciach pracujących w branży pogrzebowej w swojej estetyce, podejściu do narracji wizualnej i sposobie kreacji komiksowej rzeczywistości jest utrzymane w zupełnie innym stylu, niż dwa poprzednie albumy, który pod tym względem były dość podobne do siebie. Oprawa graficzna komiksu utrzymana jest w oryginalnie pojmowanej estetyce realistycznego cartoonu. To trochę tak, jakby Freederik Peeters rysując nowego "Lupusa" zapatrzył się w niektóre komiksy KRLa. Dla mnie, pod względem estetycznym i, powiedzmy, montażowym, to rzecz absolutnie zachwycająca. Sama gra obrazów, sprytne wykorzystanie kadry, zabawa szczegółem, płynność samej narracji czy wreszcie wykorzystanie barw - to po prostu komiksowa maestria. Komputerowej sztuczności nie czuć nic, a nic, natomiast wyraźnie widać, że Podolec nabrał więcej pewności w kresce. Trochę kolorystyką, trochę miękkim i bardzo swobodnym stylem jego ostatnia praca przypomina mi "Na szybko spisane" przywoływanego już Śledzia, ale oczywiście "Wszystko zajęte" jest piękne w swoich własnych kategoriach.

Nie chce być opacznie zrozumiany - "Wszystko zajęte" nie jest komiksowym arcydziełem. Jest komiksem znakomitym, dla mnie najlepszym w dorobku Podolca. Ani krztyny przesady nie ma w słowach Igorta, który w Łodzi nazwał ten komiks pracą na prawdziwie europejskim poziomie. Wierzcie Szymonowi Holcmanowi, który mówi, że nie wydaje autorów krajowego formatu, tylko rzeczy, które bez wstydu można pokazywać na każdym festiwalu, na każdym kontynencie. Ale nie, to jeszcze nie jest arcydzieło. Ale było cholernie blisko. Jestem ciekawe, jak wysoko Podolec ustawi poprzeczkę następnym albumem...

#1171 - Zeszyty Komiksowe #14: Michał "Śledziu" Śledziński

Nie zdarzyło się chyba nigdy w historii, aby na jednym konwencie ukazały się, aż dwie publikacje poświęcone jednemu twórcy, nie będące jednak jego własnymi produkcjami. Na 23. Międzynarodowym Festiwalu Komiksu i Gier ekipie ATY udało się przywieźć do Łodzi absolutnie genialny „Szkicownik” poświęcony Michałowi Śledzińskiemu, a Centrala wydała czternasty numer „Zeszytów Komiksowych” poświęcony temu samemu komiksiarzowi.

Śledziu komiksowym klasykiem jest – ta opinia coraz bardziej się upowszechnia i coraz bardziej naturalnym staje się wymienianie autora „Na szybko spisane”, „Osiedla Swoboda” i „Wartości rodzinnych” w jednym rzędzie z Rosińskim, Polchem czy Baranowskim. Mnie to jeszcze trochę razi, ale z zupełnie innych powodów, niż te, na której powołuje się Krzysztof Skrzypczyk zabraniając Śledzińskiemu wstępu na komiksowy Parnas. Bliżej mi do zajętego we wstępie do „ZK” stanowiska Traczyka i Błażejczyka – „nazwisko Śledziński nie jest jeszcze dla komiksu istotne jak Christa albo Chmielewski – ale wszystko wskazuje na to, że za czterdzieści lat tak właśnie będzie”. Po prostu – dorobek Śledzia jest jeszcze ciut za ubogi (w porównaniu do klasyków „starej daty”). Niech ciska komiksy, a ordery same przyjdą. Ale cała ta sytuacja przypomina mi losy innego współczesnego komiksiarza, który miał dołączyć do panteonu…

Całkiem niedawno famy „klasyka nowego pokolenia” doczekał się Krzysztof Gawronkiewicz. Artysta po wydaniu tak znakomitych komiksów, jak „Miasteczko Mikropolis”, „Przebiegłe dochodzenie Ottona i Watsona” czy „Achtung Zelig!” miał komiksową Polskę u stóp. Już liczono w poczet największych, już brązowiono jego pomnik, a popularny „Gawron” po prostu artystycznie zamilkł. Ostatnia jego publikacja ukazała się w 2010 i był to „1940 Katyń. Zbrodnia na nieludzkiej ziemi”. Trudno nazwać ten projekt inaczej, niż fuchą. Zleceniem, które realizuje się pomiędzy „swoimi” projektami. A te były przecież wielkie i ambitne – „Terra Incognita” z Dennisem Wojdą, „Antyromantyzm” z Grzegorzem Januszem, „Zdrada” z Tobiaszem Piątkowskim i Przemysławem Truścińskiem. Cóż z nich pozostało – niespełnione zapowiedzi, wspomnienie dawnej wielkości? Trudno Gawronkiewicza pozbawiać zasług, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że na tą chwilę jego kariera z perspektywy czasu może być traktowana jako nieudana.

Nie chciałbym, żeby Śledziu stanął niejako w połowie drogi. Żeby sukces uderzył mu do głowy. Ostatni, pełnometrażowy (nie będący szortem), nowy komiks jego autorstwa ukazał się stosunkowo dawno, bo w czerwcu 2010 – były to „Wartości rodzinne” #4. Wszystko wskazuje na to, że w najbliższych latach bibliografia Śledzia zostanie wzbogacona o kilka pozycji. Prace nad finałowym aktem „Na szybko spisane” posuwają się do przodu, w produkcji są cyfrowe „The Strange Years” i „Czerwony Pingwin musi umrzeć”, a na horyzoncie majaczy „Parish”. Jest dobrze. Jeśli większa część z tych projektów zostanie zrealizowania to z czystym sumieniem będę mógł mówić o Śledziu per klasyk. Mam szczerą nadzieję, że tak właśnie się stanie.

Zresztą, warto jeszcze na innej płaszczyźnie porównać Gawrona ze Śledziem. Obaj byli bohaterami monograficznych wydań „Zeszytów Komiksowych” i na tym przykładzie doskonale widać, jaką ewolucję przeszedł magazyn wydawany obecnie przez poznańską oficynę Centrala (i tamtejszą bibliotekę uniwersytecką). Z periodyku z wyraźnie zinowym rodowodem z krytycznymi ambicjami rozwinął się w „magazyn o komiksach” z prawdziwego zdarzenia. Z szatą graficzną na profesjonalnym poziomie (do której wciąż nie mogę się przekonać), o odpowiedniej grubości, wspomagany ze środków ministerialnych (czyli – to musi być poważna publikacja!). Oczywiście, w porównaniu z pismami literackimi o podobny profilu „Zeszytom” nie staje jeszcze uczoności, ale trudno czynić z takiej refleksji zarzut – po prostu środowisko komiksowe nie wykształciło jeszcze kadry zdolnej konkurować pod tym względem ze swoimi kolegami, którzy parają się literaturą.

Zresztą, wydaje mi się, że akurat w przypadku Śledzia teksty unaukowione znajdują się w mniejszości, a przeważają rzeczy pozbawione bibliografii ciągnących się przez kilkanaście linijek, a nawet twory całkiem autorskie i zupełnie osobiste. Wśród nich moim absolutnym faworytem jest gawęda Bartosza Sztybora zatytułowana „Studio Studnia”, dzięki której mogłem zobaczyć Śledzia z zupełnie innej perspektywy. Nie jak twórcę, ale jako człowieka. Można dyskutować o jego wartości poznawczej, ale nie mam wątpliwości, że to kawał dobrej literatury. Bardzo ciekawy przegląd wczesnych komiksów growych przygotował Maciej Jasiński, a na swoim (dobrym) poziomie pisze Dominika Węcławek, drążąc dalej temat elektronicznej rozrywki. Ciepłe słowa należy się również tym, którzy wzięli na warsztat „Na szybko spisane” – Arturowi Wabikowi (fajny, osobisty tekst) i Radosławowi Swółłowi (dla którego „Nss” stanowi przyczynek do szerszej refleksji nad mechanizmami pamięci). Z tym tematem dość słabo poradził sobie Bartłomiej Janicki, który zadowolił się dość powierzchownymi rozpoznaniami

Wśród tekstów naukowych najlepiej prezentuje się opracowanie „Wartości rodzinnych” pióra Aleksandry Duralskiej, w które bardzo sprawnie skorzystano z myśli Jeana Baudrillarda. Co innego tekst Tomasza Bazylewicza i Przemysława Jankowskiego, który cierpi na kompleks nadmiernego unaukowienia i stanowi prawdziwy koszmar dla czytelnika. Bartłomiej Oleszek zdecydowała się na czczą wyliczankę recenzji śledziowych komiksów, a Witold Tkaczyk udowodnił, że twórczości bohatera czternastego numerów „ZK” zupełnie nie czuje (ci, którzy widzieli, prowadzone przez niego spotkanie w Łodzi doskonale wiedzą, o czym mówię). O krótkich notkach Daniela Gizickiego i Łukasza J. Chmielewskiego trudno coś dobrego powiedzieć, a tym bardziej o elaboracie Tomasza Marciniaka. Ale czegóż chcieć od krytyka (uniwersyteckiego!), który (w innym tekście tego numeru „ZK”) pisze o „Wilq”, że to „źle narysowana historia, nie grzesząca komplikacją treści i fabuły…”.

Znamienne jest to, że wszystkie teksty skupiają się na jakimś aspekcie pracy Śledzia, na wycinku jego twórczości. Nikt nie poważył się na uogólniającą syntezę, na artykuł przekrojowy, ale nie ograniczający się tylko do powierzchownego spojrzenia. Z jednej strony – taka postawa wydaje mi się dość charakterystyczna dla współczesnej humanistyki. Z drugiej zaś – trudno spodziewać się, aby ktoś podjął się takiego zadania, skoro Śledziowi zostało jeszcze wiele lat owocnej, komiksowej pracy. We wstępie redaktorzy naczelnie mają nadzieję wrócić do tego tematu za jakiś czas. I oby to zrobili, bo numer o Śledziu jest jednym z najlepszych „Zeszytów Komiksowych”, jakie czytałem.

poniedziałek, 29 października 2012

#1170 - 5 to liczba doskonała

"Jeśli zdarzy mu się nieszczęśliwy wypadek, zastrzeli go policjant, powiesi się w celi więziennej lub uderzy w niego piorun, to będę za to winił... kogoś z obecnych na tej sali. I tego już nie wybaczę. Ale poza tym pragnę przysiąc na dusze moich wnuków, że to nie ja złamię pokój, który tu dziś zawrzemy"
- Don Vito Corleone

Znamienna kwestia wypowiadana przez Corleone to tak naprawdę kodeks włoskiej mafii w pigułce. Nic dla gangstera nie jest ważniejsze od honoru i rodziny. Peppino, bohater komiksu "5 to liczba doskonała", to emerytowany żołnierz neapolitańskiej Camorry. Sam fakt tego, że dożył takiego wieku oznacza, że był prawdziwym zawodowcem. Dziś zgorzkniały, lecz nadal przestrzegający mafijnych zasad straszy Pan swoje wolne chwile spędza na na łowieniu ryb. Monotonność emerytury przerywa tragiczna śmierć jego jedynego syna. Ze skazą na honorze i ze smutkiem w sercu postanawia zemścić się na mordercach swojego syna.

Igort tą jakże fabularnie przewidywalną treścią oddaje hołd dla kina noir, kultury Włoch, a także amerykańskiej sztuki popularnej

Noir

Stylistycznie dopieszczony komiks Igorta to kwintesencja czarnego kryminału. Całość utrzymana jest naturalnie w dwubarwnej kolorystyce. Autor silnie eksponuje atrybuty kina gangsterskiego, komiks wypełniony jest po brzegi bohaterami ubranymi w przemoczone od deszczu prochowce, z rewolwerem w ręku i papierosem w ustach. Zabawa cieniami i silnymi kontrastami to podstawa strony graficznej tego albumu. Lecz jeśli przyglądniemy się tym odniesieniom z większą uwagą, z łatwością zauważymy, że to tak naprawdę zabawa samą konwencją. Oprócz braku kilku podstawowych wyznaczników czarnego kina takich jak na przykład femme fatale (w komiksie jest tylko wspomniana) autor zbyt mocno epatuje przemocą, co z góry przekreśla zakwalifikowanie go do typowego noir. Myślę, że to celowy zabieg. W końcu młodość głównego bohatera przypada na złote czasy tego gatunku. Natomiast wydarzenia przedstawione w komiksie to wczesne lata 70', co automatycznie przynosi na myśl filmy, które w tamtym okresie kradły garściami z estetyki tego rodzaju kina takie jak "Brudny Harry", "Francuski Łącznik" czy "Point Blank". W nich na pewno częściej naciskało się na spust. Jeśli jesteśmy już przy kwestii strzelania to musimy pamiętać o Colcie King Corba, który to przez Igorta jest kreowany na prawdziwą gwiazdę pokroju Magnum 44, która dzięki serii o detektywie Harrym Callahanie stała się istną popkulturową ikoną. Inspiracyjna układanka zaczyna nabierać kształtów.

Neapol

Igort niczym Fellini składa ukłon włoskiej metropolii. Jego Neapol mimo zepsucia sprawia wrażenia miasta, od którego nie da się uciec, do którego zawsze będzie się wracać, chociażby pamięcią. Kadry przedstawiające to miasto pełne są senności i pustki, godnej obrazów Giorgio De Chirico. Ja naturalnie już na pierwszy rzut oka miałem skojarzenie z kinem Antonioniego, który mocno czerpał z twórczości tego metafizycznego malarza. Włoski reżyser najczęściej swoim portretom miast nadaje pewną sterylność, natomiast u Igorta Neapol jest brudny i przemoczony niczym Wielkie Jabłko w "Harry Angel" Alana Parkera. W tej topografii wszystko się liczy - od filiżanki esspresso poprzez neapolitański styl szycia marynarek (giacca napoletana), kończąc na ikonach włoskiej religijności. Wszystkie te elementy sprawiają, że Neapol staje się namacalny. Czujemy jego zapach, wilgoć i niepowtarzalny klimat.

Pop art

W geometryzacji przestrzeni w wielu kadrach zauważalna jest statyczność i wszędobylska samotność obrazów Edwarda Hoppera. Obrazy tego największego amerykańskiego realisty są inspiracją dla wielu twórców, szczególnie tych z branży filmowej: reżyserów, operatorów, scenografów. Do ich filmowości i olbrzymiej aury nostalgii odwoływali się w swoich pracach tacy reżyserzy, jak Hitchcock, Wenders, czy Malick. Oczywiście, nawiązania Igorta do Hoppera jeszcze bardziej pogłębiają nastrój czarnego kina. Prawdopodobnie nie ma malarza, który lepiej odwzorował tamten okres w swojej dziedzinie, wystarczy zerknąć na jego największe dzieło "Nighthawks", które jest prawdziwą esencją tego klimatu. Podążając dalej tropem obrazów Hoppera zmierzamy w kierunku Pop-artu. Dla wielu historyków sztuki to właśnie on był jej prekursorem. Jeśli zerknąć na komiks Igorta przez pryzmat estetyki tej grupy to można wręcz pomyśleć, że był on tworzony pod dyktando Warhola. Autor komiksu maksymalnie gloryfikuje przedmioty użytkowe takie jak rewolwer, czy też kafeteria, nadając im walory estetyczne odpowiednie dla dzieł sztuki. Ten popartowski konsumpcjonizm widoczny jest również na wielkich reklamowych bilbordach, na ekranach kin, czy też w fryzurach rockandrollowej młodzieży. Krzycząca na wielu kadrach popkultura to przede wszystkim symbol przegranej walki kina z gatunku noir z zalewającym Amerykę konsumpcjonizmem. Czarny film, który był głosem sprzeciwu na umasowienie społeczeństwa ustąpił w połowie lat 50 miejsca produkcjom lżejszym, niejednokrotnie tworzonym stricte pod publikę. Kolejny raz, mimo tuzina odniesień, autor z powrotem kieruje nas w stronę tęsknoty za bogartowskim kinem.

Oczywiście to jeszcze nie koniec inspiracji. Komiks otwiera klasyczna już tarantinowska scena błahej na pierwszy rzut oka rozmowy przy stole. Brutalna strona komiksu także wpisuje się w estetykę filmów tego reżysera. Już nawet nie chce wspominać o nawiązaniach do mang i filmów ze studia Braci Shaw. Kolejna kwestia to poetyka snów przewijająca się przez cały komiks, która znów przywodzi na myśl oniryczne obrazy Chirico, ale także wczesne krótkometrażówki Disneya. Surrealizm tych snów przypomina mi klasyczną już scenę tańczących różowych słoni z "Dumbo" - scenę przy, której głównym konsultantem był nikt inny, jak sam Salvador Dali.

Myślicie pewnie, że tyle nawiązań prowadzi tylko do bełkotu, artystycznej papki i przerostu formy nad treścią? Nic bardziej mylnego! Igort ma swój unikalny głos, który w jego albumie jest dopieszczony do perfekcji. W tym komiksie nie ma stylistycznych potknięć. Absolutnie wszystkie nawiązania do innych twórców doskonale wpisują się w całość komiksu. A nawet, jeśli ktoś nieznający źródeł inspiracji zabierze się za lekturę tego świetnego komiksu otrzyma doskonale napisaną powieść gangsterską podaną w przepięknym stylu.

Kolejny raz przywołam cytat z Godarda: „Nie chodzi o to, co skądś zabierasz – chodzi o to, gdzie zabierasz.” Igort wie, w którym kierunku poprowadzić swoją miłość do pop kultury i jak sprawić, żeby Twoje zmysły w momencie czytania jego komiksu pracowały na maksymalnych obrotach.

#1169 - Shanna the She-Devil: The Killing Season

Nie mnie sadzić czy to dobrze, że Jim Lee doczekał się aż tylu epigonów - ale ci (z małymi wyjątkami - np zrehabilitowany J.H. Williams III) wstępu na Arkham zazwyczaj nie mają. W teorii nie powinno go też być dla Franka Cho - jego styl to kiczowaty, seksistowski, silikonowy koszmar żerujący na najniższych instynktach czytelnika. Ale co, gdy chodzi o komiks o kobiecie uzbrojonej w dwie maczety i zabijającej tabuny dinozaurów? Nie ma co odstawiać bufonady - w tym kontekście wszystko zaczyna działać na korzyść tych rysunków, bo ganienie tego stylu byłoby równie idiotyczne, jak ganienie grindhouse'owego taniego filmu z wydekoltowanymi dziuniami zabijającymi zombie.

Komiks "Shanna the She-Devil: The Killing Season" trafił do mnie przez przypadek - kupiłem go okazyjnie w zestawie z kilkoma klasycznymi pozycjami Marvela. Mimo, że wychowany jestem na "Kadilakach i Dinozaurach", a darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda, to byłem nastawiony do "Shanny" bardzo sceptycznie. Miło się zaskoczyłem. To całkiem przyzwoita, pulpowa historia, do której, jakby na przekór, Cho (który zajął się nie tylko oprawą graficzną ale i scenariuszem) podszedł nadzwyczaj poważnie, próbując zawrzeć w niej refleksje na temat szukania człowieczeństwa w istocie stworzonej do zabijania. Oczywiście było to bardzo ryzykowne, trudne i nie sposób oprzeć się wrażeniu, że ostatecznie bezcelowe - ale jest to tak sprawnie napisane czytadło, że wyszło to temu komiksowi na dobre. Bardzo ciekawym zabiegiem jest odcięcie się od pierwowzoru, bo komiks jest tylko luźno oparty o marvelowską ramotkę z lat 70tych. "Shanna the She-Devil" w wersji Cho jest daleko posuniętą parafrazą - zamiast quasi-tarzańskiej atletki bohaterką jest niemiecki eksperyment genetyczny znaleziony przez rozbitków w tajnych nazistowskich laboratoriach znajdujących się na wyspie pełnej dinozaurów (sic!), w uniwersum Marvela znaną jako Savage Land.
Połączenie elementów charakterystycznych dla wczesnej fantastyki naukowej jest dość powszechne we współczesnej pulpie, ale "Shanna" nie sprawia wrażenia jakoś szczególnie nieświeżej, bo Cho nie korzysta z tego wszystkiego by stworzyć pretensjonalny, postmodernistyczny ulepek - brak tu ennisowskiej zgrywy, tarantinowszczyzny i puszczania oka do czytelnika. Obcując z pulpową tradycją nie szuka okazji do wyśmiania jej. To komiks na tyle poważny, na ile może być poważna opowieść traktująca o cycatej blondynie zabijającej setki dinozaurów. Cho przedstawił swoją historię bez szaleństw (o ile sam pomysł nie jest szalony) i niepotrzebnej ekstrawagancji, zbliżając się tym samym do poetyki kina nowej przygody i filmów pokroju "Predatora", "Terminatora 2" i, siłą rzeczy, do "Parku Jurajskiego". Tak jak w owych filmach, prócz związków z Golemem czy Frankensteinem (które w przypadku Cho raczej są nie do końca zamierzonymi intencjami - to tylko ten sam typ historii), cytat nie ma tu najmniejszego znaczenia. Trafne będzie też szukanie tu związków z opowieściami pokroju "Conana", czy - jeszcze bliżej - komiksową wersją "Red Sonji".
Możliwe, że to kwestia tego, że niczego od tego komiksu nie oczekiwałem, albo gust psuje mi się coraz bardziej (bo mimo sprawności rzemieślniczej autora to zdecydowanie pozycja w złym guście), bo podczas lektury bawiłem się znakomicie. Biorąc pod uwagę konwencję, w której się obraca i styl jakim się posługuje, rysunkom Cho niewiele można zarzucić. To bardzo dobra rzemieślnicza robota, z jej wszystkimi przywarami i zaletami - zarzucić jej można uproszczenia, oszczędne tła, a chwalić za efektowność i sprawną, czytelną narracje obrazem. Brak tu też oczywiście jakiejkolwiek subtelności, a sama bohaterka posiada aparycję gwiazdy porno. Dla jednych to zapewne zaleta, dla innych wada, ale pamiętając o targecie tej publikacji jakiekolwiek rozwodzenie się na ten temat nie ma najmniejszego sensu. Z tego co wyczytałem w internecie, komiks miał się pojawić w MAX, linii Marvela dla dorosłych i miał byc znacznie bardziej dosadny - mocniejsze sceny przemocy, golizna etc. Niestety, wydawnictwo szukając szerszego targetu dla tego typu historii, zmusiło Cho do wyeliminowania co odważniejszych scen. Wielka szkoda, bo pójście na całego mogło zaowocowac czymś jeszcze bardziej rozrywkowym.

Siedmiozeszytowe "Shanna the She-Devil" nie jest ostatecznie domkniętą historią i wydaje się być tylko otwarciem furtki, wstępem do dłuższej serii. Komiks nie doczekał się jednak następnych odsłon. Na tegorocznym nowojorskim Comic-Conie zapowiedziano jednak, że "Shanna" wraca znów na łamy komiksów Marvela. Pojawić ma się w serii "Savage Wolverine" - ponoć inspirowanej prozą Lovecrafta i "Indianą Jonesem" - a pisać i rysować ma ją nie kto inny, jak Frank Cho. Tym razem jestem już pozytywnie nastawiony. Spotkanie Weapon X i silikonowej, nazistowskiej superbroni może przynieść czytelnikom sporo frajdy. 

niedziela, 28 października 2012

#1168 - Komix-Express 159

W zapowiedziach Ważki pojawił się nowy album Dominika Szcześniaka i Daniela Gutowskiego. "Nikifor: Krynica oczami Nikifora" powstał na zamówienia Urzędu Miasta i Gminy Krynica Zdrój w kooperacji z Ważką, ale jeśli wierzyć zapowiedziom, nie będzie to kolejny typowy "komiks na zamówienie". Jak głosi opis "Nikifora" - album ma wyznaczyć nowe standardy dla mnożących się ostatnio publikacji tego typu. Gutowski wraz ze Szcześniakiem stworzą (stworzyli) impresję na temat postaci Epifaniusza Drowniaka znanego wszystkim, jako Nikifor Krynicki. Wbrew pozorom nie będzie to komiks przeznaczony tylko dla mieszkańców popularnego kurortu. Ma się charakteryzować bardzo nietypowym podejściem do tematu – poetyckością, poczuciem humoru, zmierzeniem się ze stereotypami… Ja jestem bardzo ciekaw tego, co pokaże Gutowski, bo jego ostatnie prace (pod względem wizualnym) są doprawdy znakomite. Premierę zaplanowana na 30 listopada.

Również w listopadzie ukaże inny komiks „na zamówienie” związany z miastem. „Spełniony sen. Rzecz o hrabim Witoldzie Skórzewskim i powstaniu Konstancina” przygotują Bartek Biedrzycki (skrypt) i Łukasz Godlewski (oprawa graficzna). Jak sam tytuł wskazuje komiks będzie poświęcony historii Konstancina, będącego jedynym uzdrowiskiem na terenie Mazowsza. Historyczno-biograficzna opowieść zamknie się na 16 stronach, a jej fabuła będzie sięgać dziejów dóbr oborskich (kolebki przyszłego miasta), a skończy się tragiczną śmiercią Skórzewskiego w 1912 roku. Na kartach utworu będzie można zobaczyć znajome mieszkańcom miejsca (zarówno współczesne, jak i historyczne), obiekty architektoniczne, przypomnieć sobie najważniejsze fakty i ciekawostki z pierwsze okresu tworzenia się obecnej tkanki miejskiej nad Jeziorką.

Rozpoczął się nabór tekstów oraz komiksów do nowego numeru "Zeszytów Komiksowych". Piętnasty numer magazynu będzie poświęcony Batmanowi. Wszystkich fanów, krytyków, naukowców zainteresowanych napisaniem tekstu o Człowieku Nietoperzu prosimy o zgłaszanie tematów w redakcji oraz bezpośrednio u Michała Chudolińskiego, który w pracach nad niniejszym numerem pełni gościnnie obowiązki redaktora prowadzącego. Zapraszamy również wszystkich rysowników, dla których postać i losy Batmana (oraz innych bohaterów, znanych z jego przygód) stanowią przedmioty fascynacji oraz źródła inspiracji. Ostateczny termin nadsyłania tekstów to 10 grudnia 2012 roku, na komiksy "ZK" czekają aż do końca stycznia 2013 roku. Wkrótce pojawi się więcej szczegółów o planowanej zawartości piętnastego numeru "Zeszytów Komiksowych".

Dość niespodziewanie "Ciemna strona księżyca" okazała się niesamowicie kontrowersyjnym albumem, który bulwersuje całe spektrum najróżniejszych czytelników - od świątobliwych matek Polek, do miłośników klasycznej, komiksowej kreski. Wszyscy, którzy mają ochotę skonfrontować swoje opinie z Olgą Wróbel, twórczynią budzącego te skrajne opinie dzieła, zapraszamy 17 listopada do warszawskiej MaMa Cafe przy ulicy Wilczej 27b. Spotkanie z autorką poprowadzi Katarzyna Urbańska, a jak obiecuje Wróbel - "jeżeli ktoś przyjdzie i będzie chciał, to narysuję temu komuś coś w komiksie (jakimkolwiek)".

Łódzki konwent wyrwał z hibernacji Strefę Komiksu. Robert Zaręba na blogu zapowiedział, że jeszcze w tym roku trzy komiksy z jego stajni mają zostać ukończone. Jak rozumiem niekoniecznie musi równać się to ich wydaniu. Te pozycje to "Zagłoba" Zygmunta Similaka, trzeci "Mrok" przygotowany przez zespół twórców współpracujących ze "Strefą Komiksu" oraz dwa pierwsze tomy "Exodus" autorstwa Jacka Brodnickiego. Pierwszy epizod ostatniego z tych projektów, znany jest już czytelnikom "Magazynu Fantastycznego". W wersji albumowej ma zostać poddany gruntownemu liftingowi (w warstwie tekstowej). Co więcej - historia nie skończy się tylko na dwóch tomach - Zaręba zaprasza wszystkich twórców, którzy chcieliby wziąć udział w realizacji kolejnych tomów tej serii.

W 2011 Albert Uderzo ogłosił, że przechodzi na emeryturę i rezygnuje z tworzenia przygód "Asteriksa". Jego następcami na tym stanowisku mieli zostać - jego długoletni asystenci Jean-Yves Ferri (scenariusz) i Frédéric Mébarki (oprawa graficzna). Premierę 34. tomu najpopularniejszego komiksu europejskiego zaplanowano na 2013 rok. Po tym jak Mébarki zrezygnował z podjęcia tej pracy, termin nie został zmieniony. Miejsce rysownika zajął Didier Conrad. Warto również wspomnieć, że kontynuacja przygód sprytnego Gala z wioski od dziesiątek lat opierającej się rzymskiej inwazji podzieliła rodzinę Uderzów. Córka Alberta, Sylvie, właścicielka 20 procent udziałów w asteriksowej marce, stanowczo protestowała przed oddaniem jej w "obce" ręce wielkiego biznesu, nazywając przy tym swoim rodzinnych umysłowo niezdolnych do prowadzenia interesu. Z tego, co się dowiedziałem wydawcą nowych tomów nie będzie już Dargaud tylko... Hachette.

Żyjący duch komiksowej Ameryki został ocalony. Stan Lee, ojciec takich komiksowych ikon, jak Spider-Mana, Fantastyczna Czwórka, oryginalni X-Men czy Avengers, przeszedł ostatnio operację wszczepienia rozrusznika regulującego rytm pracy serca. Sam zabieg wykonano w najmniej inwazyjny sposób i wszystko udało się znakomicie. Kilkudniowy pobyt w szpitalu spowodował, że Lee musiał odpuścić sobie kilka ze swoich zwyczajowych spotkań z fanami. Artyście, który w grudniu skończy równe 90 lat, jak zwykle dopisuje humor. Po operacji porównał siebie do swojego kolegi z zespołu Mścicieli, Tony`ego Starka, który posiada mechaniczne ustrojstwo przy sercu. Dzięki niemu Stan może dożyć kolejnych 90 lat. I niczego innego mu nie życzymy, jak zdrówka. Musi jeszcze przecież wpaść do Polski!

piątek, 26 października 2012

#1167 - Trans-Atlantyk 204

Po zakończeniu "Avengers Vs X-Men" społeczność mutantów, choć odrodzona mocą Phoenix, znajduje się na rozdrożu. Pod wieloma względami. Obecne sytuacja w x-uniwersum nie stanowi wstępu do kolejnego dużego eventu. Nie ma na razie planów większej historii, która znowu miałaby wywrócić świat mutantów do góry nogami - poszczególni scenarzyści, w tym Brian M. Bendis, mogą spokojnie opowiadać swoje historie. Wszystko jest możliwe, także powrót oryginalnej piątki X-men! Sam pomysł na "All New X-Men" wisiał w marvelowskiej redakcji od jakiegoś czasu. Myślano, o czymś w stylu "Days of Future Past" w nieco odwróconej formie. W miejsce postapokaliptycznej przyszłości znalazłaby się nasza rzeczywistość, która dla młodych studentów Xaviera mogłaby byłaby koszmarem, którego chcieliby uniknąć. Podobno, do realizacji tego pomysłu najbardziej zapalił się Bendis, ale w tamtym czasie był zbyt zajęty Mścicielami, by się tym zajęć - teraz, wreszcie może. Pochodzący z Cleveland twórca zdradził, że jednym z głównych antagonistów będzie Mystique. Ciekawy los czeka rodzące się uczucie między Scottem i Jean z przeszłości - wpływ na młodą Marvel Girl będą miały decyzje, które podjął "teraźniejszy" Summers. Zresztą, cała seria ma być skupiona na relacjach pomiędzy poszczególnymi postaciami i opowiadać o ich emocjach. Ale jak ma być inaczej, skoro wspomniana Jean dowie się o życiu, jakiego nigdy nie będzie dane jej przeżyć? Scott dowie się, że zamordował człowieka, którego uważa się swoje mistrza i nauczyciela i tak dalej i tak dalej... Jeśli idzie o główne przesłanie mutanckich komiksów, Bendis enigmatycznie stwierdził, że jego "All New X-Men" nie będzie opowieścią o mniejszości, tylko o inności.

W stolicy świata dużo wydarzyło się w temacie Vertigo. Na panelu podano kilka interesujących wiadomości. Między innymi Bill Willingham ogłosił, że wraz z numerem pięćdziesiątym "Unwritten", serii pisanej przez Mike`a Carey`a, jej bohaterowie znajdą drogę do świata "Baśni". Nie oznacza to jednak, że dojdzie do crossovera w tradycyjnym tego słowa rozumieniu, ale coś ciekawego będzie miało miejsce. Antologia zatytułowana "Ghosts" była reklamowana nazwiskami Geoffa Darrowa, Jeffa Lemire i… Joe`go Kuberta. Właśnie na jej łamach mają znaleźć się ostatnie prace stworzone przez ojca Adama i Andy`ego, wielkiego klasyka amerykańskiego komiksu. Karen Berger bardzo pilnowała siebie i innych, aby nie powiedzieć nic o prequelu "Sandmana", więc w tym temacie nie dowiedzieliśmy się niczego nowego. O dwóch najbardziej interesujących zapowiedziach, czyli "The Wake" Scotta Snydera i Sean Murphy`ego oraz "Trillium: The Last Love Story Ever Told" szerzej piszę poniżej.

Choć na ustach wszystkich jest nowy Superman Snydera, to scenarzysta "Amerykańskiego Wampira" wraz z Seanem Murphy`m (grafikiem "American Vampire: Survival of the Fittest") pracują nad "The Wake". Już od ponad roku, zresztą. Historia zamknie się w 12 zeszytach i będzie opowieścią utrzymaną w konwencji horror/science-fiction. Fabularnie komiks wydaje się dużo czerpać z mitologii znanej z kart powieści Lovecrafta. Zło czające się głębinach mórz, starożytne bóstwa, zapomniane mitologie, przyprawiające o szaleństwo potwory – wszystko jest na swoim miejscu. Snyder określa "The Wake" jako jedno ze swoim najbardziej ambitnych przedsięwzięć i oby takim się okazało rzeczywiście. 

Jeff Lemire również pracuje nad serią, która da się sklasyfikować, jako sci-fi. Jednak "Trillium" będzie skręcało bardziej w stronę thrillera. To historia o zmierzchu ludzkości z silnie zaznaczonym wątkiem romansowym. Akcja będzie rozgrywała się w 3797 i w 1921 roku, a głównymi bohaterem będą pani botanik Nika Temsmith i weteran William Pike, przeczesujący dżungle w Peru w poszukiwaniu antycznych budowli. Oddzieleni od siebie tysiącami lat i milionami mil zakochują się w sobie, a w tle rozpoczyna się apokalipsa rasy ludzkiej. Brzmi ciekawie? Autorska seria Lemire`a zadebiutuje w 2013 roku, a wśród inspiracji kanadyjski twórca wymienia prace Arthura C. Clarek`a, Moebiusa, "Mars Attacks" i prace Wally`ego Wooda. Autor "Essex County" chce zaprezentować nie tylko zupełnie inne podejście do sciencie-fiction, odmienne od wzorów rozpowszechnionych przez "Star Treka" czy "Star Wars", ale poeksperymentować ze swoim stylem. Tytuł komiksu pochodzi od występującego w kanadyjskim Ontario kwiatu, ale Lemire nie chce powiedzieć, jaki będzie miał związek z fabułą maxi-serii.

Na stanowisku regularnego rysownika "Justice League" Jima Lee zastępuje Ivan Reis. Artysta, według mnie, niemniej znakomity, a znacznie lepiej wywiązujący się z pracy obwarowanej terminami. Jak sam przyznaje, prezentuje nieco inny, od Lee styl, ale będzie chciał, aby jego rysunki były jak najbardziej spójne z tym, co zostało do tej pory pokazane. Przypadnie mu w udziale ilustracja historii, w której dojdzie do crossovera z "Aqumanem", którego również jest rysownikiem, a jej treść rzuci nieco światła na Atlantydę. Drugim, niezwykle ważnym wątkiem, będzie rozwój związku pomiędzy Supermanem i Wonder Woman. W numerze 12 widzieliśmy jedynie pocałunek - w kolejnych zobaczymy, jak ta znajomość będzie się rozwijała i jak będzie postrzegana przez innych. Kolejnym wątkiem, a raczej postacią, na którą Geoff Johns będzie chciał położyć nacisk zostanie Shazam. Liga staje się nie tylko zespołem superherosów, ale też grupką przyjaciół, którzy zaczynają powoli poznawać swoje sekrety. Johns w nadchodzących numerach będzie chciał skupić się na poszczególnych postaciach i rozwijać ich charaktery.

Na NYCC wydawnictwo IDW zapowiedziało restart "G.I. Joe". Za nowego on-goinga z występami "prawdziwych amerykańskich bohaterów" będą odpowiadać scenarzysta Fred Van Lente i rysownik Steve Kurth. Seria będzie przyjazna dla nowych czytelników, ale będzie budowana w oparciu o już istniejącą mitologię. Do tej pory Joesi byli tajną jednostką używaną w wojnie z terroryzmem, a teraz ich istnienie wyszło na jaw. Pentagon zamiast zaprzeczać faktom przenosi bazę oddziału do Nowego Jorku, aby tam kontynuować swoją działalność w świetle kamer i fleszy. Cobra jest przekonana, że teraz prowadzenie walki z G.I.Joe będzie łatwiejsze, ale czy na pewno? Van Lente w swojej serii chciałby odejść od wizerunku ukształtowanego przez seriale animowane - jego "G.I. Joe" mają być bardziej dojrzali, mniej kolorowi, a bardziej realistyczni. "To będzie komiks wojenny" - mówi. Główni graczami w komiksie mają być Duke, Roadblock, Doc, Cover Girl, Shipwreck i Quick Kick. Scenarzysta chciałby poświęcić jak najwięcej miejsca Baronowej, ponieważ to jego ulubiona postać z tego uniwersum, która będzie głównym villainem w serii.

Joe Madureira żegna się z Vigil Games, studia developerskiego, którego był współzałożycielem, aby skupić się na nowych projektach - między innymi na komiksach. Po tym, jak w 1994 roku przebojem wdarł się do branży komiksowej ze swoim runem w "Uncanny X-Men", aby później zabrać się za realizację serii, z która będzie najmocniej kojarzony, czyli "Battle Chasers" (która, nota bene, do dziś nie doczekała się zakończenia). Wkrótce potem, u szczytu sławy, zajął się pracą przy grach komputerowych. Do komiksu powrócił w 2008 roku, aby z Jephem Loebem stworzyć "Ulitmates 3", a potem wraz z Zebbem Wellsem pracować nad "Avenging Spider-Manem". I właśnie w ramach tej serii zobaczymy kolejny komiks popularnego MADa! z Spiderem, Wolverinem i Elektrą w rolach głównych. Rzecz ma ukazać się już w marcu. Fani "BC" natomiast muszą uzbroić się w cierpliwość - Madureira chciałby dokończyć ten projekt, ale obecnie po prostu nie ma na niego czasu.
   
Marvel jakiś czas temu wystartował z nową linią powieści, będących adaptacjami najpopularniejszych historii zaprezentowanych na łamach komiksów. Premierową lekturą tego cyklu była prozatorska wersja „Civil War”. Kolejnymi tytułami z tej serii będą „New Avengers: Breakout” pióra Alisy Kwitney, „Astonishing X–Men” Petera Davida i „Iron-Man: Extremis” Marie Javins. Poszczególni autorzy nie trzymają się kurczowo fabuły materiału źródłowego. Mając sporą swobodą w kreowania wydarzeń i postaci, często decydują się na zmiany. I tak na przykład do NA dołącza Black Widow, która po raz pierwszy pojawia się w Ameryce, podczas Wojny Domowej Peter Parker nie jest zamężny, co całkowicie zmienia jego motywacje, a w „Extremis” tajna tożsamość Tony`ego jest publicznie znana. Fabuły wszystkich utworów rozgrywa się w odrębny continuity, w którym mieszają się motywy znany z Ziemi-616 i uniwersum filmowego. A przy tym, jak zapewnia Axel Alonso, są bardzo przyjazne dla zielonego czytelnika.

W styczniu startuje nowa mini-seria z Pogromcą w roli głównej. Autorami "Punisher: Nightmare" będą scenarzysta Scott Gimple i rysownik Mark Texeira. Gimple był współscenarzystą filmowego "Ghost Rider: Spirit of Vengeance" (co akurat rekomendacją jest akurat marną), a obecnie pracuje na planie "Żywych trupów", ale to pisanie dla Marvela było zawsze jego marzeniem. Szczególnie Punishera, którego darzy szczególną estymą. W jego historii na scenie wkroczy Jake Niman. Podobnie, jak Frank, służył w armii – był na misji w Afganistanie. Kiedy wrócił do domu jego rodzina zginęła podczas starcia dwóch gangów, a on sam zapadł w śpiączkę. Spotkanie tych dwóch weteranów ma stanowić jedno oblicze historii. W drugim, jako że akcja komiksu będzie rozgrywać się na Ziemi-616, Punisher stanie przeciwko nowemu villainowi. Johnny Nightmare będzie szczególnie trudnym do ubicia skurczybykiem, bo im więcej w niego kul wpakuje, tym silniejszy się stanie.

czwartek, 25 października 2012

#1166 - Kłamca: Viva l`arte

Pierwsze wrażenia obcowania z „Kłamcą” nie nastrajają pozytywnie. Przed podjęciem lektury odstrasza fatalnie spreparowana okładka, z której spogląda na nas główny, jak się okaże, bohater. Nie wiem dlaczego akurat tę ilustrację wybrano, aby reklamowała całość – ani ona dynamiczna, ani efektowna, ani dopracowana. Prezentuje się biedne, żeby nie powiedzieć – niskobudżetowo. Efektu dopełnia nijakie logo, zła czcionka, fatalnie nałożone rastry i absolutnie beznadziejne rozmieszczone nazwisk autorów. Koncept, kompozycja, estetyka – leży dosłownie wszystko.

Dziwi mnie to, bo przecież SQN powinno wiedzieć, jak zadbać o takie rzeczy. Wydawca widział, jak wizualnie opracowane jest takie „Assasin`s Creed” więc…?. Choć nie powinno się oceniać książki po okładce, a komiksu po liczbie alternatywnych coverów, to w przypadku komiksu Jakuba Ćwieka, Dawida Pochopienia i Grzegorza Nity da się zastosować tą zasadę. Bo dalej jest już tylko gorzej…

Pochodzący z Opola literat znany jest przede wszystkim z „Kłamcy”. Cykl składający się z dwóch zbiorów krótkich form i dwóch powieści stanowi przykład popkulturowego melanżu przyrządzonego ze składników podebranych z różnych mitologii, wierzeń i innych tekstów. Czytając opisy i recenzje zgaduje, że to tacy „Amerykańscy bogowie” Neila Gaimana z większym naciskiem na akcję albo coś w guście „Lucyfera” Mike`a Carey`a. W ćwiekowym uniwersum nordycki bóg kłamstwa Loki jest cynglem na usługach aniołów. Jakoś na życie zarobić trzeba. Blondwłosy cwaniak z nieodłączną wykałaczką w ustach rozwiązuje problemy z elegancją Franka Castle`a, bo słudzy niebios nie lubią brudzić sobie rączek. Tym razem będzie musiał odnaleźć człowieka, który w boskim planie miał odegrać rolę proroka nowej ery. Śledztwo zaprowadzi Lokiego do nowojorskich kanałów, ale czy to na pewno właściwa droga?

„Viva l`arte” to typowy one-shot. Zamknięta fabuła będąca fillerem pomiędzy poszczególnymi tomami cyklu. Historia jest do bólu prosta, żeby nie powiedzieć prostacka – nie ma za grosz tajemnicy, dramaturgii, humoru, zaskakujących zwrotów akcji. Dochodzenie w sprawie zaginięcia to jedna scena, a ekspozycja postaci nie istnieje (bo w sumie nie jest konieczna). Moment, w którym czytelnik miał zostać zaskoczony wyszedł niemrawo. Jest jedna fajna sekwencja strzelaniny w kanałach. I to właściwie wszystko. Jeśli by się uprzeć dałoby się całą fabułę skompresować w szorciaku wysyłanym na łódzki konkurs. Lokiemu, który upozowany jest na cynicznego bad-assa i cwanego zabijakę brakuje charyzmy, charakteru, jakiekolwiek głębi. Jest boleśnie papierowy i nudnie przewidywalny. Skoro na scenie pojawia się strzelba, to w finale musi wystrzelić…

Komiksu nie ratują ilustracje. Dawida Pochopienia z jego dość ostrą kreską spróbowałbym porównać do mainstreamowego Macieja Pałki albo uładzonego Adriana Madeja i można policzyć go w poczet wyrobników. Oprawa wizualna utrzymana w mrocznej palecie kolorów, pozostaje wierna ortodoksji rysunku realistycznego. Pochopieniowi brakuje jeszcze pewnej swobody, której nabiera się po narysowaniu kilku albo i kilkunastu takich albumów. Widać, że wciąż zmaga się z materią, a momentami jego prace zajeżdżają amatorką. Czasem kuleją proporcję, czasem sypie się perspektywa, a najgorzej wychodzą szczegóły architektoniczne i budynki, ale generalnie grafika całkiem nieźle się broni. Kadry są fajnie zmontowane (choć brakuje trochę różnorodności), narracja jest płynna, a plecy konia narysowane są (w miarę) poprawnie.

Pod względem edytorskim trudno coś zarzucić komiksowi – kreda jest śliska, czerń nasycona, nie można narzekać na korektę. Na czcionkę przypominającą COMIC SANS sarkać nie zamierzam, bo akurat do tego typu produkcji ta czcionka akurat pasuje.

Miałem spore oczekiwania, co do „Viva l`arte”. Choćby dlatego, że miał być to chyba pierwszy taki album – stworzony przy kooperacji dwóch środowisk – komiksowego i fantastycznego. Ku obopólnym korzyściom – dla jednych miał to być kolejny sposób na wyjście z niszy, a tym drugim miał umocnić pozycję na rynku. Komiksy pisane przez twórców popularnej prozy spod znaku Fabryki Słów o ugruntowanej pozycji na rynku i solidnym fan-basie mogłyby okazać się brakującym ogniem masowego rynku komiksowego. Albo przynajmniej dołożyłyby kilka cegieł do jego budowy. Bo co, jeśli nie pulpową fantastykę kupują ci, co już wyrośli z „Kaczora Donalda”, a jeszcze są za młodzi na „Sandmana”? Może więc uda się ich przyciągnąć do historyjek obrazkowych nazwiskami znanych fantastów, takich jak Jakub Ćwiek? Mam nadzieję, że porażka (przynajmniej pod względem artystycznym) komiksowego „Kłamcy” nie przekreśli całkowicie idei takiej symbiozy.

#1165 - Trans-Atlantyk 203

O wielkich zmianach w życiu Spider-Mana mówiono już od jakiegoś czasu. Punktem zwrotnym w jego karierze będzie grudniowy, siedemsetny numer „The Amazing Spider-Men”, a wśród jego następstw wymienić trzeba nowy on-going z ścianołazem w roli głównej zatytułowany „Superior Spider-Man”. Scenarzystą komiksu będzie Dan Slott, a obowiązkami rysownika podzielą się kolejno Ryan Stegman, Humberto Ramos i Giuseppe Camuncoli. Slott zapowiada radykalną zmianę tonu serii – koniec z przyjacielskim, tryskającym humorem bohaterem – będzie mroczniej, jak nie było jeszcze nigdy. Nawet za McFarlane`a. Pytanie o to, czy Spider jest bohaterem czy zagrożeniem (tak będzie brzmiał tytuł pierwszej historii) będą aktualne, jak nigdy dotąd. Zachowanie Petera będzie inne, bardzie agresywne i stanowcze. Zmiany dotknę również ikoniczny kostium Człowiek-Pająka, który stanie się ciemniejszy, a niektóre jego elementy zostaną (delikatnie) zmodyfikowane. Niewykluczone są jakieś nowe moce, jak i to, że za czerwoną maską będzie się krył ktoś inny, niż wychowanek cioteczki May, choć osobiście nie wierzę w takie rozwiązanie.

Nie tylko najważniejsze tytuły z Domu Pomysłów zostaną odświeżone w ramach Marvel NOW! – wygląda na to, że na kolejną szansę mogą dostać Marvel Zombies, które w swoim najnowszym wcieleniu wylądują w rękach samego George`aa A. Romero! Tak, tego samego, który praktycznie stworzył gatunek zombie-movie. O projekcie nie wiadomo nic pomad to, że powstaje. Czego dotyczy? Może odnowiony zostanie któryś z klasycznych horrorów, które ukazywały się w latach siedemdziesiątych? Na przykład „Tales of The Zombie”? Warto przypomnieć, że to nie pierwsze podejście Romero do obrazkowego medium. W 2004 roku dla DC Comics wraz z Tommy`m Castillo zrealizował „Toe Tags Featuring George Romero”, które okazało się raczej klapą, niż sukcesem. Czy teraz wynik będzie inny?

Po tym, jak Deadpool wymordował wszystkich herosów Marvela (co miało miejsce na łamach mini-serii „Deadpool Kills the Marvel Universe”), niesforny najemnik na swój celownik weźmie… ikony literatury klasycznej. Cullen Bunn, scenarzysta „Deadpool Killustrated”, kontynuuje morderczą krucjatę Wade`a Wilsona, który uważa, niesie ratunek zabijanym przez siebie postaciom. Bohater ma świadomość, że jest tylko komiksową postacią i z jego punktu widzenia śmierć uwalnia od cierpienia poprzez bycie zabawką w rękach tajemniczych bogów. Chodzi oczywiście o twórców komiksowych, którzy nieustannie męczą swoje kreacje retconami, powrotami zza grobu, kryzysami tożsamości, ciągłą walką ze swoimi antagonistami. Podobny los literaci zgotowali swoich tworom, ale zabicie ich przyniesie dodatkowe profity – Deadpool wierzy, że jeśli ich zgładzi bohaterowie komiksowi nigdy się nie narodzą. Na jego liście znaleźli się między innymi Don Kichote, Moby Dick, Sherlock Holmes. Koncept całkiem niegłupi, a przynajmniej pasujący do głównego bohatera. Mini-seria zadebiutuje w przyszłym roku, a oprawą graficzną zajmie się Matteo Lolli.

Peter David zbliża się do swojego setnego numeru „X-Factor”. W branży takie przywiązanie do jednego tytułu to dość rzadka sprawa, ale nie dla popularnego PADa – żeby przypomnieć tylko jego przygodę z „The Incredible Hulkiem”. Jeśli wierzyć scenarzyście zapowiadają się duże zmiany – zbliża się wielkie wojna pomiędzy panami piekieł, a mieszkańcami naszej planety. Wraz z narodzinami siedmiomiliardowego obywatela ziemi rozpocznie się „The Hell On Earth War”. O tej historii mówi się już od dobrych piętnastu lat, w kontekście kolejnego dużego eventu, ale może stać się tak, że będzie to tylko sześcioczęściowa historia, po zakończeniu której członkowie X-Factor będą ścigani przez innych herosów, a nienawidzeni przez resztę populacji.

W Nowym Jorku pojawiły się trzy nowy tytuły w linii Season One, prezentujące odświeżone spojrzenie na początki ikonicznych herosów Domu Pomysłów. Z innej perspektywy zobaczymy wczesne przygody Iron-Mana, Thora i Wolverine`a. Nowe powieści graficzne, bo w takim formacie te pozycje się ukazują, zaczną ukazywać się w lutym 2013 roku. Losami Rosomaka zajmą się scenarzyści Ben Blacker and Ben Acker (serial „Supernatural”, audycja „The Thrilling Adventure Hour”) i rysownik Salva Espina. Zobaczymy jego spotkanie z Wendigo, debiutancki pojedynek z Hulkiem i przygody, jako agenta kanadyjskiego rządu. Bogiem piorunów zajmie się Matthew Sturges i Pepe Larraz, a Tony`m zaopiekują się Howard Chaykin z Gerardem Parelem. Skrypt do tego drugiego komiksu powstał już w latach 2007-2009, ale wtedy nie udało się go zrealizować. Chaykin zapowiada dość mocno odświeżenie genezy Iron-Mana – chce uwspółcześnić to, co zostało pokazane w pamiętnym numerze „Tales of Suspense” i dodać kilka swoich, oryginalnych elementów.

środa, 24 października 2012

#1164- Kevin Smith`s Green Hornet vol .1: Sins of the Fathers

Znowu Krzysztof Tymczyński użycza jednego ze swoich tekstów, tym razem poświęconego "Green Hornetowi" i jak zwykle przy tej okazji polecamy jego stronę Independent Comics.

Przygody Zielonego Szerszenia znajdowały swoich odbiorców w najróżniejszych mediach. Pojawiał się on w słuchowiskach radiowych, filmach i serialach telewizyjnych, a całkiem niedawno zagościł także w niezbyt udanej produkcji kinowej. Green Hornet był także obecny na kartach komiksów, lecz wielokrotnie zmieniał wydawców. Najpierw jego przygody publikował Helnit, następnie Harley, Dell, Gold Key i NOW. To w tym ostatnim Szerszeń zadomowił się na nieco dłużej, lecz w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia zniknął on z komiksowych półek. Ten stan trwał do połowy roku 2009, gdy prawa do wydawania komiksów z Green Hornetem pozyskało wydawnictwo Dynamite Entertainement.

W 2004 roku Smith został zatrudniony przez Miramax do napisaniu scenariusza do filmowego "Horneta". Niestety, do realizacji tej produkcji nie doszło - ostatecznie to Seth Rogen i Evan Goldberg wraz ze reżyserem Michealem Gondry`m przenieśli postać stworzoną przez George`a W. Trendle`a i Frana Strikera na kinowe ekrany w 2011 roku.  Ale skrypt autora "Clerks" nie zmarnował się i stał się podstawą dla nowego komiksowego on-goinga, który z pewnością skorzystał na medialnym szumie wokół filmowego "Zielonego Szerszenia"

Pomysł Smitha był genialny w swej prostocie. Zamiast bawić się w udowadnianie czy i jakie poprzednie przygody bohatera są wciąż aktualne, jednocześnie nie przekreślając żadnej z nich, scenarzysta po prostu przeniósł bohatera do czasów współczesnych. Dodatkowo szybko okazuje się, że maskę nosi nie kto inny, jak syn oryginalnego Horneta, czyli mężczyzna o imieniu (a jakże) Britt Reid Junior. Pojawiają się także postaci znane z poprzednich serii, lecz również uwspółcześnione. I tak Kato staje się młodą, piękną kobietą i oczywiście okazuje się być córką oryginalnego pomocnika Zielonego Szerszenia. W iście komiksowy sposób, ta dwójka kontynuuje krucjatę przeciw przestępczości, którą rozpoczęli ich rodzice. Proste? Oczywiście. Fajne? Według mnie - jak najbardziej.

Historia zawarta pierwszym wydaniu zbiorczym skupia się na dość tradycyjnych początkach kariery Green Horneta, który odkrywa kim był jego ojciec. Smith przedstawia Reida Juniora jako pewnego siebie, chociaż nieco fajtłapowatego mężczyznę, któremu wymarzyła się kariera superbohatera, chociaż na pierwszy rzut oka zupełnie się do tego nie nadaje. Podczas jednej z pierwszych swoich misji natrafia on nie tylko na nową Kato, ale też na Black Horneta – arcywroga jego ojca. Praktycznie każdy aspekt tego komiksu mówi nam cicho „hej, kiedyś już to na pewno widziałeś/aś”. Fabuła skonstruowana jest według klasycznego schematu początków nowego herosa. Popełnia on błędy, wpada w niepotrzebne tarapaty, zraża do siebie ludzi, a na końcu i tak wychodzi ze wszystkiego bardziej lub mniej obronną ręką. Jednym słowem: standard.

Mimo to Smithowi udało się jednak nie tylko zatrzymać mnie przy tej historii, ale także nabrać ochoty na zapoznanie się z kolejnymi odsłonami. Pomimo całej wtórności tej historii jest ona dość fajnie poprowadzona i przystępna dla potencjalnego czytelnika. Pomimo wieloletniej historii przygód Green Horneta, tu zupełnie nie ma presji na chociażby szczątkową znajomość jakichkolwiek z nich. Jest to zupełnie nowy start, ale z zachowaniem szacunku dla przeszłości i z puszczeniem oka do współczesnego czytelnika. Od początku bowiem wiadomo, że zrobienie z Kato kobiety oznacza ni mniej ni więcej, że prędzej czy później pomiędzy nią a Hornetem nawiążą się jakieś bliższe relacje. Pytanie brzmi tylko: kiedy dokładnie? Tego na szczęście Smith nie ujawnił.

Rysownikiem zawartej w zbiorze historii jest Jonathan Lau. Artysta ten jest jednym z niewielu, który obecnie posiada kontrakt na wyłączność z Dynamite. I trudno dziwić się szefom wydawnictwo, bo Lau był moim zdaniem najmocniejszą stroną całości "Sins of the Father". Jego wyraziste, bardzo ładne ilustracje mogą się podobać. Na pewno spodobały się Kevinowi Smithowi, który zaprosił rysownika do zadbania o oprawę graficzną do kolejnego projektu dla Dynamite zatytułowanego "Bionic Men".

Jako że w moje łapska wpadła edycja w twardej okładce, warto by wspomnieć o jakości wydania i zawartych w nich dodatkach. Zwłaszcza te drugie prezentują się dość okazale, ponieważ oprócz standardowej galerii okładek, (a zapewniam że jest ich mnóstwo), zaprezentowano także kilka szkiców oraz dość obszerny fragment scenariusza do kinowego "Green Horneta" - oczywiście komiks nie ma nic wspólnego z ową produkcją. A jak oceniam "Sins of the Father"? Z jednej strony nie zaprezentowano na jego łamach nic spektakularnego, ale jednak po jego lekturze nie czuję się wcale zawiedziony. Mało tego, jestem pewny, że jeszcze nieraz do tego komiksu wrócę, a obecnie wystawiam mu mocną czwórkę.

#1163 - Trans-Atlantyk 202

Trudno już mówić jeszcze o Scotcie Snyderze, że jest wschodzącą gwiazdą rynku komiksowego – jego run w „Batmanie” i „Amerykański Wampir” wywindowały go niemal na sam szczyt. Kto, jak nie najpopularniejszy i być może najlepszy scenarzysta w barwach DC mógłby przygotować nowy komiks z Supermanem, który ukaże się w okolicach premiery filmowego „Człowieka ze Stali” i będzie ważnym punktem obchodów 75-lecia największego z komiksowych herosów? Kto będzie lepszy od Jima Lee, aby w roli rysownika towarzyszyć mu w tym przedsięwzięciu? Nie ma wątpliwości, że ich wspólny projekt, który nie ma jeszcze tytułu (wszyscy obstawiają, że będzie to „Man of Steel”) może okazać się największym superbohaterskim przebojem 2013 roku. Snyder nie ukrywa, że z Kal Elem chce zrobić to samo, co udało mu się zrobić z Mrocznym Rycerzem przy okazji „Court of Owls” – opowiedzieć świeżą historię, która będzie jednak mocno zakorzeniona w mitologii danej postaci.

Oprócz klasycznego zestawu bohaterów drugoplanowych – Lois Lane, Jimmy`ego Olseana, Perry`ego White`a, Lany Lang i Lexa Luthora – sporo miejsca dostanie się Bruce`owi Wayne`ów. Oprócz klasycznych villainów Esa pojawią się również nowe postacie, które mają być ucieleśnieniem antyezy tego, czym jest Superman. Snyder zaprzecza, żeby jego komiks miał jakikolwiek fabularny związek z filmem. Pytany o inspiracje wymienia raczej prace Granta Morrisona. Nie wiadomo jeszcze jak długo będzie zaangażowany w nowy projekt, ale pewne jest jedno – ani „Batmana”, ani „Wampira” nie porzuci. Scenarzysta bardzo mocno podkreśla, że każdy komiks podpisany jego nazwiskiem powstaje przy jego stuprocentowym zaangażowaniu. Nie ma mowy o żadnych półśrodkach. Jego podejście do Supermana będzie podobne – mówi, że jeśli miałby zrobić w życiu tylko jeden komiks, to byłby właśnie ten. Pierwsza historia, choć o kosmicznych proporcjach, ma być jedynie wstępem do tego, co ma nastąpić w kolejnych numerach – Snyder, podobnie, jak najlepsi współcześni scenarzyści w branży, jak Hickman czy Remender, chce stworzyć bardzo spójną i organiczną historię, rozpisaną na dziesiątki zeszytów i kilka mniejszych fabuł.

Pozostając jeszcze temacie ostatniego syna planety Krypton - schedę po Grancie Morrisonie w „Action Comics” przejmie Andy Diggle. Scenarzysta właśnie wypełnił ekskluzywny kontrakt z Marvelem i wraz z Tony`m Danielem przejmą drugi, najważniejszy on-going DC wraz z numerem 18. Przygoda Diggle`a z Człowiekiem ze Stali rozpocznie się od historii „H’el On Earth”, w którym znajdziemy wyjaśnienie dlaczego Kal El zmienił garderobę. Redaktorzy wydawnictw wybrali akurat jego ponieważ, jak niewielu twórców w branży, świetnie radzi sobie z komiksem akcji. Scenarzysta żartuje, że jest odpowiednim człowiekiem, na odpowiednim miejscu – zapewni sporo „action” w „Action Comics”, przenosząc przygody głównego bohatera z jego przeszłości do współczesności. Ale nie braknie również wątku romansowego, tym bardziej, że miłosny trójkąt Clark-Lois-Diana ma nabrać nowe dynamiki.

Keith Giffen ma smykałkę do kosmicznych opowieści – najlepszymi tego przykładami są „Annihilation” i „Legion of Super-Heroes”. Już w styczniu zadebiutuje nowy on-going jego autorstwa, którego akcja będzie rozgrywała się tam, gdzie nikt nie usłyszy twojego krzyku. Pierwsza historia zaprezentowana na łamach „Threshold” będzie zatytułowana „The Hunted”. Oprawą graficzną zajmie się Tom Raney, a występować w niej będą zapomniane nieco postacie, takie jak Omega Men, Blue Beetle, Star Hawkins, oryginalna Starfire, Space Ranger, Space Cabbie oraz nowy Green Lantern o imieniu Jediah Caul. On właśnie będzie głównym bohaterem nowego komiksu, którego fabuła będzie nawiązywała do wydarzeń pokazanych w „Green Lantern: New Guardians Annual #1”, gdzie zaprezentowany zostanie pomysł Giffena na zakręcenie kosmicznym zakątkiem DC. W komiksie pojawi się również Larfleeze, który dostanie swojego back-upa, rysowanego przez Scotta Kolinsa. Giffena najbardziej fascynuje możliwość kreacje zupełnie nowego świata w obrębie DCU i zamierza stworzyć coś nowego w stosunku do klasycznych wzorców komiksowego sci-fi obowiązujących od czasów Bucka Rogersa.

Scenarzysta filmu „Mroczny Rycerz Powstaje” David S. Goyer miał pewną styczność z komiksowym medium. Przydarzyło mu się napisać jedną z historii pomieszczonych w 700 numerze „Action Comics” i maczał palce w powieści graficznej „JLA/JSA: Vice and Virtue”. W Nowym Jorku, podczas promocji swojego najnowszego obrazu „Da Vinci's Demons” przyznał się, że od jakiegoś czasu planuje coś dużego w komiksowej materii. Wraz z Geoffem Johnsem rozmyślają nad pewną epicką historią. Johns czeka, aż Goyer będzie miał nieco więcej wolnego czasu, aby rozpocząć pracę nad skryptem - prawdopodobnie pisanie rozpocznie się jeszcze tej jesieni. Co to będzie za projekt? Nie wiadomo nic ponad to, że ma zamknąć się w 13 zeszytach i najpewniej będzie wielkim eventem. Dla obu panów nie będzie pierwsza wspólna praca - razem przez prawie 50 numerów pracowali nad „JSA”.

Warner Bros. i DC Comics bardzo opornie przychodzi praca nad filmową wersją „JLA”. Wciąż nie ma gotowego skryptu (choć podobno się pisze), a o reżyserze czy choćby propozycjach obsady nie wspomnę. Ale to wcale nie oznacza, że projekt jest martwy - już za chwilkę, już za momencik mają pojawić się konkretne informacje (znowu - podobno). Na razie podano, że zdjęcia rozpoczną się w przyszłym roku, a na ekrany kin obraz trafi w lecie 2015 roku. W tym samym terminie swój powrót zaliczą Avengers - przypadek? Nie sądzę! Taktyka DC ma być odwrotną od tej, na którą zdecydował się Marvel - jeśli „JLA” okaże się hitem, to da początek serii produkcji, w których opisane będą solowe przygody poszczególnych członków grupy. Wypada czekać na bardziej oficjalne potwierdzenie tych informacji.

wtorek, 23 października 2012

#1162 - Wonder Woman vol. 1: Blood

Pomysł Briana Azzarello na Wonder Women można streścić w następujący sposób – trykociarką, kolorową estetykę zastępujemy mitologicznymi inspiracjami i sztafażem urban fantasy. Dokładamy do tego niewielką domieszką elementów grozy i szczyptą wątków obyczajowych. Zamiast skupiać się wyłącznie na nawalankach, fabułę podszywamy tragizmem o greckim rodowodzie.

Historia w pierwszym albumie zatytułowanym „Blood” skupia się na bezwzględnej walce o władze, zemście, zdradzie i rodzinie. Oczywiście, wszystko to musi mieścić się w ramach komiksowej pulpy, która ma być atrakcyjna dla jak największego grona odbiorców, ale Azzarello bardzo zgrabnie unika tych najbardziej wyświechtanych klisz. Nieco wbrew panującym w mainstreamie trendom, robi komiks w swoim stylu, oparty głównie na dialogach, w których dużo dzieje się poza pierwszym planem, wymagający pewnego skupienia przy lekturze. Podobnie, jak w „100 Nabojach” scenarzysta planuje fabułę na przód i pierwsza historia to tylko rozgrzewka, która na razie więcej obiecuje, niż może zaoferować.

Z wszystkich postaci to chyba właśnie Wonder Woman została najbardziej odmieniona przez relaunch. Jej origin został mocno zreformowany, a jak przypuszczam prawie wszystkie jej dotychczasowe historie z jej udziałem wypadły z kanonu. Azzowi nawet ręka nie zadrżała, kiedy wymazywał kawał historii DCU, robiąc reboot na pełną skalę, kształtując Dianę na własną modłę, choć nie sprzeniewierzył się przy tym duchowi największej kobiecej ikonie amerykańskiego komiksu. Pomysł z odejście od estetyki super-hero i zbliżenie jej przygód do tego, co można przeczytać w Vertigo to prawdziwy strzał w dziesiątkę. Zabrakło jedynie radykalnej zmiany stroju głównej bohaterki, który wyraźnie odstaje od klimatu całego komiksu i wyglądu innych postaci. Ale nie można mieć wszystkiego.

Co ciekawe Diana ze swojej serii zupełnie nie przypomina siebie z on-goingu „Justice League”, choć w pewnym aspekcie są do siebie bardzo podobne. Podobnie, jak we flagowej serii Nowej 52, także i w swojej solowej serii Wonder Women, dzieli się swoim czasem antenowym z pokaźną grupą innych postaci. Obsada solowego z założenia komiksu jest bardzo duża i równie ciekawa. Kradnąca show Strife (czyli bogini Eris), sympatyczny Hermes, niepozorna Zola czy tajemniczy Lennoks zajmując tak wiele miejsca, sprawiają, że Diana wcale nie wygląd, jak gwiazda „Wonder Woman”.

Pod względem wizualnym „The Blood” prezentuje się i dobrze, i źle. Regularny rysownik Cliff Chiang to doprawdy mistrz uproszczonej, realistycznej kreski z widocznym niezależnym rodowodem. Szkoda, że nie narysował „The Blood” w całości, tylko pod koniec oddał ołówek Tonu`emu Akinsowi. Jego zastępcy zdarzają mu się dobre kadry, szczególnie w finale, ale generalnie to rysownik o klasę gorszy.

Nowej Wonder Woman zrzuceniu rajtuzów i radykalna zmiana estetyki wyszła zdecydowanie na dobre. To chyba Pierwszy trejd serii nie jest wolny od wad. Można narzekać na przegadanie, fabuła wydaje się nie do końca przemyślana, a Azzarello brakuje tego błysku, który wyróżnia jego najlepsze prace. Ale rokowania, co do następnych zeszytów są bardzo pomyślne.

#1161 - Trans-Atlantyk 201

W Nowym Jorku Dynamite Entertainment dało wyraźny sygnał innym graczom, że rusza do ofensywy. Wszystko wskazuje na to, że szefowie wydawnictwa mają chrapkę na jeszcze większy udział w rynku, a sposobem na przegonienie Image Comics i innych konkurentów jest pozyskanie pod swoją banderę znakomitych twórców, którzy sprawię, że produkcje Dynamite nie będą kojarzone tylko z odświeżaniem pulpowych herosów i komiksami opartymi na znanych licencjach, tylko ze znakomitymi autorskimi projektami. Nazwiska? Remander, Ennis, Diggle, Van Lente, Waid i Rivera, Abnett i Lanning, Fialkov, Matt Wagner – taka lista musi robić wrażenie. Poszczególne tytuły są na różnych etapach realizacji, ale wydaje mi się, że przyszłoroczna oferta Dynamite prezentuje się doprawdy wyśmienicie.

Zacznijmy może od „Devolution”, którego scenariusz przygotuje posiadacz jednego z najbardziej gorących nazwisk w branży, czyli Rick Remander, a oprawą graficzną zajmie się Paul Renaud. Twórca zaangażowany w najważniejsze inicjatywy Marvel NOW! wraca do swoich korzeni poniekąd – „Devolution” to pomysł, który miał pojawić się w jego głowie dobre pięć lat temu, jeszcze zanim zaczął robić karierę u majorsów. Bliskie „Fear Agent”, bliskie estetyce pulp/grindhouse, nie stroniące od zaangażowania społecznego i szybkiej, efektownej akcji – zapowiedz zacna. A jeśli dodać do tego inspiracje EC Comics i komiksem przygodowym z lat pięćdziesiątych, to wygląda, że „Devolution” może mocno pomieszać szyki na listach przebojów.

Garth Ennis natomiast wraz z debiutującym Craigem Cermak pracują nad „Red Team”. Rzecz zapowiada się na dość konwencjonalną opowiastkę sensacyjną o elitarnym oddziale NYPD zamkniętą w siedmiu numerach. A może Ennis znów czymś zaskoczy? Fred Van Lente pisze o zombiakach, ale komiks nie będzie typowym utworem tego typu. Rzecz ma być połączeniem horroru, sensacji i komedii. Rysownika projektu, jeszcze nie ogłoszono. Andy Diggle szykuje się na kryminał, który będzie jednocześnie mroczny i zabawny. Rasowy sensacyjniak z twistem, dla ludzi którzy nie lubią, jak obraża się ich inteligencje. Brzmi nieźle. „The Shadow: Year One” napisze Matt Wagner, autor znany z „Grendela” i „Batmana”. Pasuje więc do tego zadania jak ulał. Wagner przyznaje, że Cień należy do jego ulubionych postaci i chce zdefiniować tą postać na nowo przez opowiedzenie o jej przeszłości.

W 2013 wystartuje nowy on-going z Green Hornetem w roli głównej – jego autorem będzie wielokrotnie nagradzany statuetkami Eisnera i Harvey`a Mark Waid. Nick Barrucci od dłuższego czasu starał się pozyskać dla swojego wydawnictwa tego znakomitego scenarzystę i wreszcie mu się to udało. Waid będzie chciał opowiedzieć historię o zmierzchu superbohaterskiej kariery Zielonego Szerszenia. „Obywatel Kane” i „Lawrence z Arabii” to dwa skojarzenia, które przychodzą mu do głowy, gdy pracuje nad skryptem. Rzecz ma opowiadać o dość mrocznym okresie w życiu tego herosa, kiedy niemal popełnił o jedną pomyłkę za dużo (cokolwiek miałoby to znaczyć). Waid przyznaje, że uwielbia Horneta, jak każdego pulpowego herosa zresztą. W pracy pomoże mu jego partner z pokładu „Daredevila”, Marcos Martin, który przygotuje okładki. Nie znamy jeszcze artysty, który zajmie się oprawą graficzną.

Komu innemu, jak nie Danowi Abnettowi i Andy`mu Lanningowi, można powierzyć zadanie zaadaptowania serialu „Battlestar Galactica” na potrzeby komiksowego medium? Mistrzowie science-fiction na niwie obrazkowej podejmą się odnowienia tego klasycznego tytułu. Bo nie o przebój ostatnich lat idzie, tylko o staroszkolne telewizyjne show z lat siedemdziesiątych, który już wkrótce będzie obchodziło swoje 35-lecie. Opowieść o wojnie niedobitków ludzkiej cywilizacji z bezlitosnymi Cylonami w młodości fascynowała zarówno Dana, jak i Andy`ego. Teraz będą mieli szansę dołożyć swoją cegiełkę do legendy tej kultowej pozycji. Nie znamy jeszcze nazwiska (nazwisk?) autorów oprawy wizualnej.

Grant Morrison podpisał kontrakt z Legendary Comics na nowy projekt komiksowy. „Anihilator” będzie serią, w której pierwsze skrzypce grać będzie niejako Ray Spass – mierny scenarzysta filmowy, który wreszcie dostał swoją upragnioną szansę na błyśnięcie w Hollywood. Podczas pracy nad filmowy skryptem rzeczywistość zaczyna się mieszać z fikcją, a akcja komiksu zaczyna podążać w coraz bardziej dziwacznym kierunku. Jeśli dodać do tego wątek odliczania do niechybnej śmierci, bo Spass cierpi na raka mózgu, wyjdzie nam coś pomiędzy filmami Charliego Kauffmana i „Sygnałem do szumu” Neila Gaimana. Oprawą graficzną „Anihilatora” ma zająć się artysta z najwyższej półki, ale dopiero, gdy wszystkie dokumenty zostaną podpisane, jego nazwisko zostanie odkryte.