Dziś kolejna odsłona podsumowywania minionego roku przez komiksowych twórców, Tym razem w rolach głównych występują (w kolejności chronologicznej, jeśli pozwolicie) Tomasz Samojlik, Michał Rzecznik, Jakub Grochola i Berenika Kołomycka. Wszystkim dziękuje z całego serca, że chciało im się napisać te kilka słów na Kolorowe.
Tomasz Samojlik (klik klik):
Ubiegły rok był w moim komiksowym życiu zupełnie szalony, dramatyczny i radosny zarazem, mocium pocium! Co mam na myśli? Już tłumaczę, objaśniam i klaruję:
Dwa wydane albumy („Norka zagłady” i „Bartnik Ignat i skarb puszczy”) i ich ogromnie pozytywny odbiór wśród czytelników, zwłaszcza tych mniej wyrośniętych – to pierwsze i główne źródło mojej radości. Złamałem wcześniej obowiązującą, w moim małym komiksowym światku, zasadę, że jeden komiks pichci się przez rok. Mało kto jednak wie, co działo się podczas tego pichcenia, w „komiksowej kuchni”. Wypadnięty dysk podczas prac nad tuszami „Norki” oznaczał kilka tygodni rysowania i kolorowania w pozycji horyzontalnej na podłodze (nie to, żebym narzekał, są pewnie mniej wygodne pozycje, na przykład podczas stania na rękach czy robienia jaskółki...). Na nieszczęście „Norka” była pierwszym komiksem, w którym tusz kładłem na moim wysłużonym bambusie Wacoma, więc na podłogę musiał powędrować również komputer, co dezorganizowało nieco przestrzeń domową.
Podczas prac nad „Bartnikiem” z kolei nastąpiła inna komplikacja – kiedy połowa szkiców była już gotowa, scenarzysta zdecydował się zmienić ton komiksu z „rumcajsowego”, bajkowego i generalnie wesołego na nieco cięższy, historyczny, w stylu „Ostatniego żubra”. Rysownik musiał oczywiście ulec i szkicować od nowa. Do kosza trafiły pomysły z mówiącymi zwierzątkami i duchami przemykającymi wśród drzew. Tak to już jest, gdy scenarzysta z rysownikiem mieszkają pod jedną czaszką...
Odwiedziłem cztery duże imprezy komiksowe (Bydgoszcz, Łódź, Poznań, Warszawa – kolejność alfabetyczna). Dla osoby normalnej nie jest to szczególne osiągnięcie, dla mnie – gigantyczne. Ja wręcz chorobliwie nie cierpię podróżować, jeździć, przemieszczać się, zmieniać miejsce pobytu. Mogę wymienić dziesiątki powodów, dla których nie warto ruszać się z Puszczy Białowieskiej. Pojechałem jednak. Warto było. Ściskałem rękę chłopaków, których komiksy od lat czytam i podziwiam. Podpisywałem swoje książki obok tuzów komiksu (starając się z całych sił skupić na tym, co robię, a nie na patrzeniu, jak genialnie rysują oni). W Bydgoszczy i Poznaniu miałem przyjemność prowadzenia warsztatów dla pozytywnych, kreatywnych, pomysłowych dzieciaków, które na szczęście nie uważają, że przyznawanie się do komiksowych zainteresowań to obciach. W Warszawie uczestniczyłem w głośnym czytaniu „Norki” na Stadionie Narodowym, bum, bach, bęc i trach zarazem! Ale obiecałem sobie, że już więcej taki szalony z tymi wyjazdami nie będę...
Zawsze marzyłem, by komiks stał się pełnoprawnym, docenianym medium popularyzacji nauki i wiedzy naukowej. Z mojej perspektywy marzenia te zaczęły się ziszczać w 2009 roku, kiedy w Instytucie Biologii Ssaków PAN (wówczas jeszcze Zakładzie Badania Ssaków PAN) ukazał się „Ostatni żubr”, komiks o wyginięciu żubrów w Puszczy Białowieskiej. Później były jeszcze firmowane przez Instytut „Żubr Żorż” i „Ryjówka przeznaczenia”, ale wydaje mi się, że to w 2013 roku komiks najpełniej wszedł w zakres działań promocyjnych i edukacyjnych Instytutu. Mogłem stale liczyć na wsparcie moich instytutowych koleżanek i kolegów przy tworzeniu „Norki” i „Bartnika” – konsultowanie długości ogona norki i dyskusje na temat sposobów darcia łyka z lipy były na porządku dziennym. Elementy komiksowe wykorzystane zostały w projekcie e-Przyrodnik, w którym podlascy licealiści badają leśne zwierzęta za pomocą fotopułapek. Dodatkowo w Instytucie odbyły się warsztaty „Komiks jako narzędzie edukacji ekologicznej dzieci i młodzieży”. Prawie pięćdziesiątka licealistów z „plastyka” w Supraślu przez cały dzień wymyślała i rysowała krótkie formy komiksowe mające zawierać elementy rzetelnej wiedzy naukowej o ssakach Puszczy Białowieskiej.
Jakby tego było mało, podczas konferencji naukowej szacownego Europejskiego Stowarzyszenia Historii Przyrodniczej w Monachium miałem przyjemność mówić o roli komiksu w popularyzacji tej dziedziny badań (o dziwo nikt nie uciekł z sali z wyrazem zniesmaczenia na twarzy).
Prawda, że szalony, dramatyczny i radosny rok? Mocium, pocium!
Michał Rzecznik (klik klik):
Pierwszy raz zostałem zaproszony do
podsumowywania czegokolwiek, więc proszę czytelników Kolorowych
Zeszytów o wyrozumiałość. Co gorsza nie miałem w zeszłym
roku zbyt wiele czasu na zbieranie doświadczeń, do tej pory
nadrabiam zaległości w lekturze. Co gorsza cierpię na wstydliwą
przypadłość zupełnego braku gustu i ogólnie się nie znam.
Wybór, którego za chwile dokonam można więc spokojnie uznać za
czysto przypadkowy, a wszelkie komentarze i oceny za wyssane z palca
i nie zawracać sobie nimi głowy.
Najlepsze albumy 2013
Jak już pisałem, mam spore braki i
ledwo udało mi się uzbierać 10. Większość to prace moich
przyjaciół i trochę mi wstyd o nich pisać. Więc ograniczam się
tylko do krótkich notek.
s
10. „Daredevil Odrodzony” – zdecydowanie najlepszy komiks z tych, które dotychczas ukazały się
w WKKM. Mazzucchelli wpatrzony w Millera i doskonałe kolory. Gdyby
nie ten bezsensowny finał… P.s. Nadal czekam na polskie wydanie
„Asteriosa Polypa”.
9. „To lecimy! Jurij Gagarin,
towarzysz i kosmonauta” – dokładnie opisane przygotowania do
pierwszego lotu człowieka w kosmos. Choć nie wierzę w to, że
Gagarin rzeczywiście uczestniczył w misji „Vostoku 5”, to
komiks i tak zrobił na mnie wrażenie.
8. „Naleśniki z jagodami” – komiks dla dzieci, ale mi też się spodobał. Szaweł wyrasta na
najlepszego polskiego kolorystę.
7. „Opowieści Graficzne Juliana
Antonisza” – anarchizujący zbiór prac animatora; przygody
popularnego ostatnio Hitlera i nieco już zapomnianego smoka
wawelskiego, a przede wszystkim komiks obyczajowo-polityczny o
górnikach i kangurze. Czego chcieć więcej? Więcej.
6. „Jan Hardy”, zeszyty: 1 i 2 – zdecydowanie najbardziej przystępny komiks z Czarnej Materii. Fajnie
opowiedziany i nienachlanie zabawny.
5. „Fugazi Music Club” – świetny
temat, komiks czyta się jednym tchem. Podoba mi się jego szczerość
i subiektywizm. Prawdziwy samograj, do którego autor podszedł
bardzo delikatnie i trafił. Choć nadal z albumów Marcina
najbardziej cenię „Wszystko zajęte”.
4. „Rzeczpospolita Polska” – mikroalbum Michała Możejki, powstały podczas letniego 4h comic.
Nietypowy format (nie ma takich folijek), mocna treść. Cos pomiędzy
„Królem Ubu”, a „Weselem” (tym nie-Smarzowskiego).
3. „Król Ubu” – niespodziewany
debiut komiksowy Franciszki Themerson. Adaptacja dramatu na paski,
które metodą budowania pointy przypominają mi nieco Kajtka i Koka.
2. „A niech Cię, Tesla” – Lubię
komiksy Jacka, są zabawne. Naprawdę.
1. „Przygody Nikogo” – jedyny
album, który w tym roku przeczytał mój Ojciec. Dwa razy pod rząd
i ostatnio raz jeszcze. Za każdym się zaśmiewał. Nie mam nic
więcej do dodania. Może tylko tyle, że w moim
egzemplarzu jest dedykacja dla dziadka autora.
Nadal nie czytałem zagranicznego
komiksu Renaty Gąsiorowskiej, który zapewne uplasował by się
wysoko w mojej dziesiątce. Walkę o pierwsze miejsce mógłby też
wygrać „Woroszyłowgrad”, czyli adaptacja powieści Serhija
Żadana, autorstwa Artura Wabika i Marcina Surmy, która w zeszłym
roku ukazała się na Ukrainie. Niestety album nadal nie odnalazł
polskiego wydawcy, co nie znaczy, że nie jest super. Mam też
pretensje do Tomasza Kleszcza o brak nowych kamieni. Podobno „Noir”
też jest dobry, ale nie da się go otworzyć w sklepie, więc czekam, aż Jacek kupi, wtedy przeczytam i najwyżej napiszę sprostowanie.
Jakub Grochola (klik klik):
Ubiegły rok był dla mnie jednym z najbardziej pracowitych do tej pory. Zarówno jeśli chodzi o "Mydło" - zin którego jestem redaktorem, jak i konkursy komiksowe czy po prostu rysowanie dla samego siebie (a także dla innych, o czym także poniżej słów kilka).
Zacznijmy od "Mydła". W 2013 wydaliśmy kolejny, już trzeci, numer naszego mini-magazynu. Tym razem skupiliśmy się na suchych dowcipach. Pomysł krążył nam w głowach od dawna. Nam, czyli mnie i Szymonowi Szelcowi, z którym tworzę "Mydło". "Suche Mydło" (bo właśnie tak nazywa się najnowszy numer) spotkało się z bardzo pozytywnym odzewem ze strony czytelników, co bardzo nas cieszy. Chciałbym też zauważyć, że w tym roku zebraliśmy na tyle dobrego materiału, że mogliśmy wydać całość w nieco przyjemniejszej dla oka formie niż dotychczas (jest grzbiecik!). Miły jest również fakt, że w tym roku pojawiło się w "Mydle" wielu nowych autorów, z którymi na pewno będziemy chcieli kontynuować współpracę - dla przykładu - Piotr Wymysłowski, którego fejsbukowy fanpage koleżanka podesłała mi, gdy ten miał zaledwie 7 fanów. Jest on naszym takim małym odkryciem, a dodatkowo ze swoimi pracami wpisał się idealnie w temat zeszłorocznego numeru.
Również rok temu, przy okazji premiery trzeciego numeru zina, wydaliśmy dwa komiksowe mini-albumy: jeden mojego autorstwa: "Malcolm" (o którym kilka słów znajdziecie poniżej), drugi autorstwa Szymona Szelca: "Mała Dzika Małpa". Jeśli tylko starczy nam czasu, to w bieżącym roku chcemy tę tradycję kontynuować, bo z tego co mi wiadomo - komiksy podobały się. Jako ciekawostkę dodam, że z okazji Targów Komiksu w krakowskiej Galerii Zderzak wydaliśmy numer specjalny "Mydła" o wdzięcznym podtytule "Party in the shower", który ukazał się w bardzo limitowanym nakładzie 25 egzemplarzy. Z bardziej "niszowych" mydłowych działań chciałbym wspomnieć też o wystawie, która odbyła się w wakacje w krakowskiej Galerii Opcja, a nosiła tytuł "Czarne Mydło".
Co do następnego tematu, czyli moich autorskich projektów, to na pewno najważniejszym z nich w roku ubiegłym był "Malcolm" - krótki komiks, który zacząłem rysować jeszcze na początku 2013 z myślą, o wysłaniu go jako propozycję do "Mini Kusia". Niestety, wtedy nie zdążyłem i porzuciłem temat. Komiks dokończyłem dosłownie na miesiąc przed MFK i wydałem go na październikowy festiwal. Niestety z racji tego, że wydawałem go sam i finansowałem z własnej kieszeni, nie mogłem sobie pozwolić na kolorowy druk. Na szczęscie nie wszystko stracone! Dostałem bowiem od pewnego wydawcy zielone światło na dokończenie historii o małym delfinie, więc możliwe, że w niedalekiej przyszłości ukaże się w kolorze, wydana profesjonalnie i w rozbudowanej formie.
W 2013 wznowiłem też serię o Super-Jacku bohaterze, którego wymyśliłem jakiś czas temu, który swój debiut miał w zinie "Zsyp". Dwa komiksy o nim pojawiły się w dwóch ostatnich numerach magazynu "Cheap East" i mogę zdradzić, że seria będzie kontynuowana (jak dotychczas, czyli we współpracy z Mikołajem Tkaczem). Tuż przed łódzkim festiwalem wystartowałem też z facebook'owym fanpage'm, na którym publikuję najnowsze rysunki, komiksy i szkice.
Na samym początku wspominałem też o pracy dla innych - od około czerwca 2013 tworzę ilustracje do interaktywnej książki-gry dla dzieci, na urządzenia przenośne. Jest to częściowo autorski projekt, który (jak dobrze pójdzie) premierę będzie miał w tym roku. Ostatni temat, jaki poruszę, to konkursy komiksowe, w których od kilku lat biorę udział w duecie z Michałem Chojnackim. W ubiegłym roku udało nam się zdobyć dwie nagrody i dwa wyróżnienia w czterech różnych konkursach. Jednak najbardziej dumny jestem z wywalczonego samodzielnie trzeciego miejsca w międzynarodowym konkursie na komiks, organizowanym przez RIOT Games (z tego co pamiętam, byłem jedyną osobą z Europy, której udało się coś wygrać).
Jednak najważniejsze w ubiegłym roku było dla mnie to, że w końcu mogłem się skupić na swoich projektach. Między innymi dzięki temu pod koniec roku do mojej głowy wpadł pomysł na nowy, długi komiks, nad którym powoli zaczynam pracę i który, mam nadzieję, będę mógł dostarczyć Wam jeszcze w tym roku. I już na sto procent w kolorze!
Berenika Kołomycka (klik klik)
Wybrałam spacer z psem, mimo tego, że poproszono mnie o napisanie tekstu na Kolorowe Zeszyty. Im głębiej brnęłam w las, tym bardziej oddalałam się od komputera i tym bardziej byłam zadowolona.
Pies taplał się w błocie, polował na patyki, a ja zastanawiałam się po, co zgodziłam się na to całe pisanie. Po drodze dołączyła do mnie znajoma. Jej pies był już jedną, wielką, czarną kulą utytłaną błotną breją. Taranem, kładącym na łopatki napotkanych staruszków. Pożaliłam się jej, jakie okrutnie zadanie czeka na mnie w domu, bo powinnam opisać ten mój ubiegły rok. Jakie to mi się fantastyczne rzeczy przydarzały oraz że, to czasem nieprawda, i że jest mi słabo...
- Co ty najlepszego gadasz. Dziewczyno! Jeszcze wczoraj buzia ci się nie zamykała. Napisz, co lubisz, co ci się podobało, co ci się jeszcze bardziej podobało, a co było do bani.
- Mam wyliczać?
- Tak, zdecydowanie tak.
Dobrze, skoro „tak”, to tak.
Styczeń. Po dłuższej przerwie wróciłam do malowania „Paprotki”. Miałam raptem 11 plansz, a w maju miał się ukazać album. Zgroza. Wyliczyłam sobie ile stron powinnam robić w miesiącu (wyszło że 5) i starałam się trzymać z góry ustalonego planu. Szło całkiem dobrze. Przejadałam swoje oszczędności. Budowałam makiety, kupowałam farby i klęłam, że pędzle niszczą się niewspółmiernie do zamalowanej powierzchni. Trochę podupadałam na duchu. Potrzebowałam bodźców, jakiś wspomagaczy. Rozwiązanie przyszło z końcem stycznia, kiedy wraz z „łódzką grupą” pod wezwaniem Adama Radonia, odwiedziłam Angoulême. Pierwszy raz byłam na takim fantastycznym festiwalu! Pełno rewelacyjnych komiksów w jednym miejscu i tak wielu wybitnych twórców na wyciągnięcie ręki. Pewnie się powtarzam, ale każdy, kto ma coś wspólnego z komiksem, powinien choć raz w życiu tam pojechać. Naprzywoziłam stamtąd kilogramy książek, komiksów, broszurek, plakatów, wszystkiego co było ładne i kleiło się do palców. Mogłabym więcej, ale babski pragmatyzm nie pozwolił.
Moja domowa półka stała się cięższa o album Winshlussa „Monsieur Ferraille”, nieznanego mi wcześniej Thierry’ego Smolderena i jego album „Souvenirs de l'empire de l'atome”, autora ze stajni angielskiego wydawnictwa Nobrow Roberta Huntera i jego „The New Ghost” oraz rewelacyjnego Brechta Evensa i jego album „The Wrong Place”. Wszystkie te komiksy, tak różne od siebie, są dla mnie niezwykle inspirujące, nie tylko pod względem wizualnym. Bardzo sobie chwalę też warstwę narracyjną, pomijając fakt, że kilka z nich jest po francusku, co powoduje, że pewnie połowy czytanego tekstu nie rozumiem, ale są jeszcze rysunki, prawda?
Luty i marzec. Maluję album, pocę się. Alienuję. Odliczam dni do końca.
Kwiecień. Z jego początkiem wysyłam wszystkie plansze „Paprotki” do Michała Słomki z Centrali. Czekam na skany oraz pracuję nad liternictwem, gdyż postanowiłam zrobić je ręcznie. W albumie „Wykolejeniec” sama zaprojektowałam swój font, ale mimo wszystko durny komputer pozbawił go życia. Umówmy się od razu, liternictwo jest niezwykle ważne!
Maj i czerwiec. Trafia mi się fantastyczna fucha komiksowa Chcę takich więcej! Jej skutki można oglądać na ul. Ząbkowskiej w Warszawie. Zaprojektowałam komiksowe wnętrza do gabinetu stomatologicznego. Pacjenci cierpią katusze, a ze ścian się na nich gapią prascy doliniarze. A 16 maja wielkie święto komiksowe. Targi książki i mój nowiutki album „Tej nocy dzika paprotka” w rękach. Jest zadowolenie i kolejna porcja radości.
Potem jest lipiec i sierpień, czyli wakacje. Zadręczam się: „i co dalej?”. Jakoś tak jest, że malowanie komiksów nie idzie w parze z zarabianiem pieniędzy. Przynajmniej w Polsce, przynajmniej w moim przypadku...
Wrzesień: Okropnie zgłodniałam przez te wakacje, a poza tym dorobiłam się psa. Podejmuję pierwszy raz w życiu stałą pracę, w pewnej firmie jako grafik i zastanawiam się, kiedy zacznę robić kolejny album. Storyboard już rozrysowany, „tylko” trzema usiąść przy stole z farbami. A to jest takie trudne…
Październik. Przeleciał. Listopad. Też niemalże. Akumulatory podreperowałam na londyńskim festiwalu Comica.
Grudzień. Byle przetrwać. Byle odegnać złe myśli, komiks leży odłogiem. Pół roku przerwy jeszcze ujdzie, ale potem nie ma zmiłuj i trzeba postawić na papierze jakieś plamy.
Znajoma się zasępiła, a pies wlazł w bagno. Mamy styczeń 2014. Bogatsza o doświadczenia mienionego roku, zaczynam kolejny. Bez spinania się i nerwów. Trzeba znaleźć swoje tępo i rytm. Wtedy życie jest znośne, a plansze zapełniają kadrami. Małymi krokami do przodu, bez zniechęcania się i zbędnego pesymizmu. Czego życzę wszystkim twórcom.
Berenika Kołomycka (klik klik)
Wybrałam spacer z psem, mimo tego, że poproszono mnie o napisanie tekstu na Kolorowe Zeszyty. Im głębiej brnęłam w las, tym bardziej oddalałam się od komputera i tym bardziej byłam zadowolona.
Pies taplał się w błocie, polował na patyki, a ja zastanawiałam się po, co zgodziłam się na to całe pisanie. Po drodze dołączyła do mnie znajoma. Jej pies był już jedną, wielką, czarną kulą utytłaną błotną breją. Taranem, kładącym na łopatki napotkanych staruszków. Pożaliłam się jej, jakie okrutnie zadanie czeka na mnie w domu, bo powinnam opisać ten mój ubiegły rok. Jakie to mi się fantastyczne rzeczy przydarzały oraz że, to czasem nieprawda, i że jest mi słabo...
- Co ty najlepszego gadasz. Dziewczyno! Jeszcze wczoraj buzia ci się nie zamykała. Napisz, co lubisz, co ci się podobało, co ci się jeszcze bardziej podobało, a co było do bani.
- Mam wyliczać?
- Tak, zdecydowanie tak.
Dobrze, skoro „tak”, to tak.
Styczeń. Po dłuższej przerwie wróciłam do malowania „Paprotki”. Miałam raptem 11 plansz, a w maju miał się ukazać album. Zgroza. Wyliczyłam sobie ile stron powinnam robić w miesiącu (wyszło że 5) i starałam się trzymać z góry ustalonego planu. Szło całkiem dobrze. Przejadałam swoje oszczędności. Budowałam makiety, kupowałam farby i klęłam, że pędzle niszczą się niewspółmiernie do zamalowanej powierzchni. Trochę podupadałam na duchu. Potrzebowałam bodźców, jakiś wspomagaczy. Rozwiązanie przyszło z końcem stycznia, kiedy wraz z „łódzką grupą” pod wezwaniem Adama Radonia, odwiedziłam Angoulême. Pierwszy raz byłam na takim fantastycznym festiwalu! Pełno rewelacyjnych komiksów w jednym miejscu i tak wielu wybitnych twórców na wyciągnięcie ręki. Pewnie się powtarzam, ale każdy, kto ma coś wspólnego z komiksem, powinien choć raz w życiu tam pojechać. Naprzywoziłam stamtąd kilogramy książek, komiksów, broszurek, plakatów, wszystkiego co było ładne i kleiło się do palców. Mogłabym więcej, ale babski pragmatyzm nie pozwolił.
Moja domowa półka stała się cięższa o album Winshlussa „Monsieur Ferraille”, nieznanego mi wcześniej Thierry’ego Smolderena i jego album „Souvenirs de l'empire de l'atome”, autora ze stajni angielskiego wydawnictwa Nobrow Roberta Huntera i jego „The New Ghost” oraz rewelacyjnego Brechta Evensa i jego album „The Wrong Place”. Wszystkie te komiksy, tak różne od siebie, są dla mnie niezwykle inspirujące, nie tylko pod względem wizualnym. Bardzo sobie chwalę też warstwę narracyjną, pomijając fakt, że kilka z nich jest po francusku, co powoduje, że pewnie połowy czytanego tekstu nie rozumiem, ale są jeszcze rysunki, prawda?
Luty i marzec. Maluję album, pocę się. Alienuję. Odliczam dni do końca.
Kwiecień. Z jego początkiem wysyłam wszystkie plansze „Paprotki” do Michała Słomki z Centrali. Czekam na skany oraz pracuję nad liternictwem, gdyż postanowiłam zrobić je ręcznie. W albumie „Wykolejeniec” sama zaprojektowałam swój font, ale mimo wszystko durny komputer pozbawił go życia. Umówmy się od razu, liternictwo jest niezwykle ważne!
Maj i czerwiec. Trafia mi się fantastyczna fucha komiksowa Chcę takich więcej! Jej skutki można oglądać na ul. Ząbkowskiej w Warszawie. Zaprojektowałam komiksowe wnętrza do gabinetu stomatologicznego. Pacjenci cierpią katusze, a ze ścian się na nich gapią prascy doliniarze. A 16 maja wielkie święto komiksowe. Targi książki i mój nowiutki album „Tej nocy dzika paprotka” w rękach. Jest zadowolenie i kolejna porcja radości.
Potem jest lipiec i sierpień, czyli wakacje. Zadręczam się: „i co dalej?”. Jakoś tak jest, że malowanie komiksów nie idzie w parze z zarabianiem pieniędzy. Przynajmniej w Polsce, przynajmniej w moim przypadku...
Wrzesień: Okropnie zgłodniałam przez te wakacje, a poza tym dorobiłam się psa. Podejmuję pierwszy raz w życiu stałą pracę, w pewnej firmie jako grafik i zastanawiam się, kiedy zacznę robić kolejny album. Storyboard już rozrysowany, „tylko” trzema usiąść przy stole z farbami. A to jest takie trudne…
Październik. Przeleciał. Listopad. Też niemalże. Akumulatory podreperowałam na londyńskim festiwalu Comica.
Grudzień. Byle przetrwać. Byle odegnać złe myśli, komiks leży odłogiem. Pół roku przerwy jeszcze ujdzie, ale potem nie ma zmiłuj i trzeba postawić na papierze jakieś plamy.
Znajoma się zasępiła, a pies wlazł w bagno. Mamy styczeń 2014. Bogatsza o doświadczenia mienionego roku, zaczynam kolejny. Bez spinania się i nerwów. Trzeba znaleźć swoje tępo i rytm. Wtedy życie jest znośne, a plansze zapełniają kadrami. Małymi krokami do przodu, bez zniechęcania się i zbędnego pesymizmu. Czego życzę wszystkim twórcom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz