wtorek, 11 września 2012

#1130 - Smak tego, co ma nadejść

Nie wiadomo jeszcze, czy i w jakim kształcie na polskim rynku Hachette zaprezentują Wielką Kolekcję Komiksów Marvela, stanowiąca całkiem udany przekrój po najważniejszych, najciekawszych i najbardziej znanych opowieściach Domu Pomysłów. Spośród tych 60 wydanych na rynku brytyjskim tytułów o kilkunastu z nich pisaliśmy już na łamach Kolorowych Zeszytów. 

Poniższe zestawienie to niejako przegląd tych pozycji, które może pomóc niezdecydowanym w podjęciu decyzji kupić, czy nie kupić. Poszczególne pozycje pogrupowałem w trzech kręgach. W pierwszym z nich znalazły się pozycje obowiązkowe dla każdego fana trykociarzy, po które śmiało mogą spróbować sięgać również czytelnicy nie gustujący w konwencji super-hero. Choćby po to, by zobaczyć "z czym to się je".

"Astonishing X-Men: Obdarowani" i "Astonishing X-Men: Niebezpieczni" Jossa Whedona i Johna Cassaday`a:
Nie ma wątpliwości, że w kwestii seriali Joss Whedon nie jest żółtodziobem. Potrafi świetnie prowadzić fabułę, wikłać wątki, mnożyć (nieraz nawet irytujące) cliffhangery. Pełna niespodziewanych zwrotów akcja trzyma napięciu do samego końca, dialogi napisane są na wysokim poziomie Bendisa, a kilka scen już przeszło do x-menowej klasyki, na czele z "Do mnie, moi X-Meni".
(recenzja całego runu)
"Marvels" Kurta Busieka i Alexa Rossa: Właściwie jest to komiks przeznaczony dla odbiorcy kochającego pulpę. Nie wiem, czy czytelnik, który w swej młodości nie został zaszczepiony miłością do Spider-Mana czy X-Menów dostrzeże wartość tego utworu, będącego w gruncie rzecz sentymentalną wycieczką do krainy komiksowego dzieciństwa. Dojrzałą, jak najbardziej krytyczną, momentami frapującą, a momentami nieznośnie patetyczną.
(link do recenzji albumu)

"Planet Hulk" Grega Paka, Carlo Pagulayana i innych:
Komiks całymi garściami czerpie z schematu fabularnego „Gladiatora”. To opowieść o Zielonej Szramie, o Oku Gniewu, Niszczycielu Światów, o Harkanonie, Haargu, Holku, czyli o naszym ulubionym Hulku, Sałacie Marvela, który trafił do świata ciemiężonego przez Czerwonego Imperatora i ze zwykłego niewolnika staje się bohaterem uciśnionych i ich nadzieją na wyzwolenie.
(linka do recenzji albumu)

"Eternals" Neila Gaiaman i Johna Romity Jra:
Zadaniem Gaimana było napisanie historii, która będzie nowym początkiem, przygotowaniem gruntu pod ongoinga (który miał powstać w przypadku sukcesu mini-serii) i zapoznaniem nowych fanów Marvela z tą lekko zapomnianą supergrupą. I wywiązał się z niego znakomicie.
(link do recenzji albumu)

"Captain America: The Winter Soldier"  Eda Brubaekra i Steve`a Eptinga:
Tak po prawdzie to w „Kapitanie Ameryce” jest bardzo mało trykotów, a sam tytuł mocno ciąży ku opowieściom szpiegowskim w stylu takiego dojrzałego Bonda. Mamy zatem byłych generałów KGB knujących spiski, echa zimnej wojny, sowieckich tajnych super-agentów, neonazistów, latające samochody i znakomite reminiscencje samego Rogersa z II Wojny Światowej.
(linka do recenzji całego runu)

W drugim rzędzie wymieniłbym albumy, które powinny znaleźć się na półce każdego fanboja. To w większości co najmniej dobre pozycje, które moga okazać się nieco zbyt trykociarskie dla czytelnika "spoza".

"New X-Men: W jak Wyniszczenie" i "New X-Men: Imperial" Granta Morrisona, Franka Quitely`ego i innych:
Słowem – Morrison jedzie po bandzie, mnoży swoje dziwactwa w każdym numerze. Przeciętny miłośnik komiksów z charakterystycznym X na okładce będzie czytał „New X-Men” z zapartych tchem, dopóki nie zorientuje się, że cały koncept szkockiego pisarza polega tylko doprowadzenia do groteskowych rozmiarów wytartych przepisów na przygody mutantów.
(link do recenzji całego runu)

"Captain Britain and MI 13: Vampire State" Paula Cornella i innych:
Ostatnia, trzecia i zdecydowanie najlepsza opowieść pod tytułem „Vampire State” to kolejna napaść na Zjednoczone Królestwo, któremu tym razem przewodzi hrabia Dracula, pragnący zrobić z Wysp państwo wampirów.
(link do recenzji albumu)

"Tajna Wojna" Briana M. Bendisa i Gabriele Dell`Otto:

Na rynku komiksowym Bendis zabłysnął znakomitymi kryminałami i przyznam, że nie spodziewałem się po nim tak ciekawie pomyślanej (jak na standardy super-hero, oczywiście) opowieści sensacyjnej.  Gęsto podlanej szpiegowskim sosem, z delikatną, geopolityczną nutką. 
(link do recenzji albumu)  

"Dr. Strange: The Oath" Briana K. Vaughana i Marcosa Martina:
Pewnie, jakbym się uparł, to znalazłbym w "The Oath" kilka logicznych niedoróbek i typowo, komiksowych uproszczeń – na czele dłońmi, których potężny Sorcerer Supreme nie potrafi wyleczyć. Nie widzę jednak powodu, by to robić, bo Vaughan bierze całą historię w nawias, bawiąc się w kilku miejscach konwencją superhero, puszczając oczko swojemu czytelnikowi.
(link do recenzji albumu)

"New Avengers: Ucieczka" Briana M. Bendisa i Davida Fincha
Akurat "Ucieczka", premierowy tom serii, trzyma się jeszcze mocno tradycyjnych schematów opowieści o Mścicielach. Pojawia się już jednak charakterystyczny bendisowy humor, zabawa z konwencjonalnymi chwytami, kruszenie strasznie poważnej konwencji "epic super-hero story" szczyptą ironii i skrobaniem w czwartą ścianę.
(link do recenzji albumu)

"Wolverine: Old Man Logan" Marka Millara i Steve`a McNivena:
W komiksie aż roi się od tajemnic. Nikt nie wie, co stało się tej nocy, kiedy zginęli wszyscy bohaterowie, niewielu potrafi wyjaśnić tajemnicę znikających miast. Co przewożą Clint Barton i James Howlett przez całe Stany? (link do recenzji albumu)

I na zakończenie ostatni krąg piekieł, a więc komiksów które mnie zupełnie nie przekonują, choć w sakli uniwersum Marvela są to rzeczy z różnych powodów ważne. Tylko dla maniakalnych kolekcjonerów, którzy chcą mieć wszystko.

"Avengers: Disassembled" Briana M. Bendisa i Davida Fincha:
"Avengers: Disassembled" to kolejna, zwyczajna super-bohaterska rozwałka. Nie mogę powiedzieć, żeby Bendis się przy niej popisał, nie licząc sprawnie napisanych dialogów (choć rażących patosem) i dramatycznych zgonów bohaterów (którzy i tak za jakiś czas powrócą).
(link do recenzji albumu)

"Secret Invasion" Briana M. Bendisa i Leinila Francisa Yu:
Gdybym wyrobił się z tym wcześniej, byłoby pewnie znacznie ostrzej, bo nie ukrywam, że ogromnie mnie ta historia rozczarowała i w dużej mierze zniechęciła do głównego nurtu superhero prezentowanego przez wydawnictwo Quesady. Miało być wyjątkowo, a wyszło jak zwykle i to mimo wspomnianej na początku ilości czasu, jaką miał Bendis na dopieszczenie wszystkiego.
(link do recenzji albumu)

"Thor vol.1" J. Micheala Straczynskiego i Oliviera Coipela:
Cóż można na zakończenie napisać? Mój pierwszy, dłuższy kontakt z „Thorem” skończył się sporym zawodem. Nic nie wskazuje na to, abym w najbliższym czasie miał się wybrać do komiksowego Asgardu, skoro jest jeszcze tyle znacznie lepszych tytułów z tej samej półki.
(link do recenzji albumu)

"Ród M" Briana M. Bendisa i Oliviera Coipela:
Kiedy wszystko w numerze trzecim zostaje wyjaśnione – atmosfera dramatycznie siada. Robi się konwencjonalnie. Scenarzysta nie zadał sobie zupełnie trudu, aby rozwinąć wątek trudnych relacji pomiędzy Magneto i jego dziećmi, który miał spory potencjał dramatyczny. Bendis wolał skupić się na nawalance i mnożeniu durnych deus ex machina, aż do rozczarowującego finału. Szkoda.
(link do recenzji albumu)

Patrząc na listę albumów pomieszczonych w kolekcji trzeba oddać tym, którzy zajmowali się selekcją, że udało im się dobrze wyważyć proporcje między klasyką, a tytułami z ostatnich dziesięciu, piętnastu lat. Wyszła im w miarę reprezentatywne zestawienie marvelowskich komiksów z pierwszej linii, choć mnie brakuje kilku tytułów, które mogłyby urozmaicić nieco monotonię  tej wyliczanki. Brakuje mi bowiem czegoś zupełnie świeżego ("NYX", "Runaways"), czegoś nieco bardziej artystycznego ("Elektra: Assasin", "Elektra: War & Peace"), lub nieco mniej oczywistego ("Immortal Iron-Fist", "Incredible Hercules", coś z "X-Force").

niedziela, 9 września 2012

#1129 - Rewolucja: Teraz

W minionym tygodniu pojawiła się kolejna fala teaserów promujących nowe serie pod szyldem Marvel NOW! Podobnie, jak w poprzednich przypadkach, zapowiedz ogranicza się jedynie do podania nazwisk twórców i słowa, które w jakiś sposób ma charakteryzować nowy tytuł. W związku z tym, że nie będą to bohaterowie (czy grupy) z pierwszej linii, odgadnięcie co stoi za enigmatycznymi hasłami jest niezwykle trudno. Ale spróbujmy!
Trzy okładki do zrestartowanych "Avengers złożone w jedną ilustrację.
Wydaje się, że Daniel Way i Steve Dillon zaopiekują się nowym wcieleniem "Thunderboltsów". bo z czym innym można by skojarzyć "Lightning"? Pokryte krwią "Survive" Dennisa Hopelessa i Keva Walkera jest dla mnie nie lada zagadką. W sieci pojawiła się teoria, że idzie o nową wersję "Guardians of the Galaxy" (pasuje do konceptu ściganych przez galaktykę wyrzutków), ale nie wydaje mi się, żeby Marvel oddawał tytuł o filmowym potencjale w ręce tak niedoświadczonego pisarza, jakim jest Hopeless. Może zatem Cable, który pojawił się na kartach Nicka Fury`ego Juniora i wydaje się być mocno promowany albo - zupełnie z czapy -  regularna seria z zombiakami marvelowskimi? "Killers" Krisa Humphriesa i Rona Garney`a mogą być nowym wcieleniem X-Force lub czymś kompletnie zaskakującym, w stylu solowej serii z Normanem Osbornem. Do XF był przymierzany swego czasu Way, ale "Błyskawica" nijak nie pasuje do tej grupy. Teaserową stawkę zamyka "Wanted" Hopelessa i Salvadora Larocki, niemniej zagadkowe od pozostałych. Możliwości jest wiele - począwszy od restartu "Secret Avengers", przez odnowienie konceptu "Secret Warriors", a skończywszy na zapomnianych "Runaways" czy Cable`u, który również i tu pasuje. A może Punisher, choć kolorystyka na to nijak nie wskazuje? Macie jakieś pomysły?

Axel Alonso, E-i-C Domu Pomysłów chce, żeby w ramach Marvel NOW! swoją wielką szansę dostali nie tylko początkujący w branży twórcy (tacy, jak Humphries i Hopeless) wymieszani z weteranami (na przykład Garney`em czy Larocką), ale również postacie, które do tej pory znajdowały się nieco na uboczu bardziej popularnych marek. Oczywiście, Ziemia-616 stoi i stać nadal będzie Avengersami, mutantami, Spider-Manem, Hulkiem, Iron-Manem czy Deadpoolem, ale teraz, jak nigdy dotąd, ma pojawić się możliwość wyjścia z cienia tych wielkich. Swoje pięć minut dostaną bohaterowie, których potencjał nie został jeszcze w pełni wykorzystany. I to jest dobry postulat - obu tylko na postulowaniu się nie skończyło.

Tę czwórkę nowych tytułów uzupełnia zapowiedziany wcześniej, na konwencie w Toronto, on-going z Morbiusem w roli głównej. Seria będzie brała początek z kart "The Amazing Spider-Man", a dokładniej z historii "No Turning Back". Przyznam, że jestem nieco zaskoczony pojawieniem się takiego właśnie tytułu i wcale nie zdziwiłbym się, gdyby po kilku (pięciu? sześciu?) numerach przygody żyjącego wampira zostałyby zdegradowane do statusu mini-serii. Scenariuszem zajmie się Joe Keatinge ("Glory"), a oprawą wizualną - Rich Elson ("Thor"), a więc zespół, który wcześniej był przymierzany do pięcioczęściowej mini-serii "Thanos: Son of Titan", w której miała zostać pokazany origin kosmicznego villaina, a została skasowana. Premierę zaplanowano na styczeń.

Ci, którzy są zdziwieni brakiem flagowej (do tej pory) mutanckiej serii, czyli "Uncanny X-Men" muszą pogodzić się z tym, że jej funkcję przejmie "All New X-Men". W najbliższej przyszłości nie planuje się wskrzeszenie "UXM". Dość niespodziewanie natomiast w w MAXie, imprincie przeznaczonym dla dojrzalszych czytelników, pojawi się Rosomak. Serią "Wolverine MAX" mają zaopiekować się znany twórca prozy kryminalnej Jason Starr z rysownikami Rolandem Boschi i Connorem Willumsenem. Trzeba jeszcze wspomnieć o nowym wcieleniu "Avengers Assemble", które choć nie będzie częścią NOW! dostanie nową ekipę twórców z Kelly Sue DeConnick i Stefano Cassellim na pokładzie.

I na zakończenie warto przytoczyć wypowiedz, która niedawno padła z ust Axela Alonsa. "W ramach Marvel NOW! nie dojdzie do sytuacji, w której autorzy konkretnej serii po pięciu, sześciu czy siedemnastu nawet numerach będą zmieniani. Scenarzyści najważniejszych serii, jakie zapowiedzieliśmy, a więc Brian Bendis, Matt Fraction, Jonathan Hickman, Rick Remander czy Jason Aaron mają długoterminowe plany, które chcą zrealizować w przeciągu 2-3 lat. Podobnie rzecz ma się w przypadku rysowników - do 90% twórców, którzy narysują pierwszy numer danej serii, będzie regularnie przy niej pracować". W obliczu przetasowań w Nowej 52, które nijak nie sprzyjają utrzymywaniu dobrej jakości poszczególnych tytułów, deklaracje redaktora naczelnego Domu Pomysłów muszą cieszyć. Inna sprawa, że nie wszyscy rysownicy będą wyrabiać się w terminach, więc tu pewnie będą zachodziły korekty, ale samo nastawienie nastraja nieco bardziej optymistycznie do losów NOW!

sobota, 8 września 2012

#1128 - Komix-Express 153

Kolejnym zagranicznym (ostatnim?) gościem MFKiG będzie Warren Pleece. Artysta komiksowy w Polsce zabłysnął całkiem udanym albumem "Incognegro" do scenariusza samego Mata Johnsona (do przeczytania recenzja na dwa głosy). Z Garthem Ennisem natomiast współpracował przy "True Faith", a oprócz tego w dorobku Pleece`a można znaleźć takie pozycje, jak "Hellblazer", "Lucyfer", "The Invisibles" czy "Sandman Mystery Theatre". Zacne tytuły. Brytyjski twórca od przeszło piętnastu lat współpracuje z Vertigo jako rysownik, a także stara się realizować swoje własne, autorskie projekty. i w swojej karierze miał przyjemność współpracować z takimi tuzami, jak Grant Morrison, Ed Brubaker, Jessica Abel, Harvey Pekar czy Steven Seagle - zacne grono.

Do miast włókniarzy po raz drugi zawita Brian Azzarello, ale tym razem nie będzie gościem Festiwalu, tylko poprowadzi warsztaty, które odbędą się tuż przed imprezą. A dokładnie w dniach 3-5 października w Łódzkim Domu Kultury amerykański mistrz komiksu zdradzi tajniki swojego warsztatu 12 szczęśliwcom. Zajęcia ze scenarzystą takich serii, jak "Hellblazer", "Wonder Woman", "100 naboi" czy "Spaceman" trwać będą około 5 godzin dziennie. Ich owocem będą skrypty krótkich, maksymalnie 8-stronnicowych komiksów. Następnie zostaną zrealizowane przez studentów łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych i ostatecznie zawisną na jednej z ekspozycji w ŁDK`u, a także pojawią się w antologii konkursowej.

Jedną z tegorocznych premier emefkowych będzie "NEST" Marka Turka. Prace nad tym projektem rozpoczęły się w 2003 roku, a ostatnie kreski postawione zostały w 2012. Realnie jednak Turek tworzył ten album przez około dwa lata - trzeba pamiętać, że w ostatniej dziewięciolatce spod jego ręki wyszły cztery inne albumy. Komiks w większości powstał za pomocą tradycyjnych, analogowych metod, bo Turkowi po prostu lepiej pracuje się z papierem. "Jak nazbieram na wypasiony ekran Wacoma, to zapewne przesiądę się całkowicie na cyfrę" - dodaje jednak twórca. Całość zamknęła się w 80 stronach, a choć w komiksie nie pojawiają się Tesla i Gaudi, to ich prace mają kluczowe znaczenie dla fabuły komiksu. Jak zwykle w przypadku prac gliwickiego artysty "NEST" zapowiada się na komiks, których choć stoi opowiadaną historią, nie brakuje w nim  zabaw z formą, ukrytych niuansów i eksperymentalnego podejścia. Ja się jaram, zresztą zobaczcie kilka przykładowych ilustracji:





W Białymstoku, w Centrum im. Ludwika Zamenhofa (przy ulicy Warszawskiej 19) 14 września odbędzie się wernisaż wystawy połączony z premierą nowego komiksu Joanny Karpowicz. "Pocztówki z Białegostoku" powstały we współpracy z Cristianem Loghinem, który przygotował design publikacji. Wystawa będzie czynna do 10 listopada 2012 roku, a spotkanie z autorką poprowadzi Andrzej Kłopotowski. Rzecz zapowiada się frapująco szczególnie, że projekt wydaje się finansowany z miejskich/gminnych/państwowych (niepotrzebne skreślić) pieniędzy. Opis wydaje się więcej niż zachęcający. Zresztą, zobaczcie sami:

Wystawa oraz wydawnictwo komiksowe, to finał pobytu twórczego w Białymstoku krakowskiej malarki, Joanny Karpowicz. Podczas dwutygodniowego pobytu rodowita krakowianka przemierzyła dziesiątki kilometrów ulicami Białegostoku. Trasy pieszych wędrówek wiodły szlakiem atrakcji turystycznych, ale też miejsc, do których większość turystów nie trafia. Artystka „kolekcjonowała” widoki, scenki rodzajowe, zaskakujące refleksje i skojarzenia. Prowadziła rozmowy z przygodnie spotykanymi białostoczanami, obserwowała też uważnie to, co działo się w miejskiej florze i faunie – tej realnej i… fantastycznej. Rysowniczkę interesowało nie tylko to co widać, co jest, ale też to, czego można się tylko domyślać – obszary rzeczywistości, których istnienie manifestuje się brakiem, nieobecnością, przemilczeniem. W rezultacie powstał komiks, który jest próbą zobaczenia Białegostoku oczami człowieka z zewnątrz – kogoś, kto wyobrażenie konfrontuje z codziennością. 

I pozostając jeszcze w temacie komiksu w obiegu galeryjnym - niemniej ciekawie zapowiada się wystawa, której wernisaż będzie miał miejsce 15 września o godzinie 18:00 w warszawskiej Galerii Grafiki i Plakatu przy ulicy Hożej 40. Komisarzami wydarzenia zatytułowanego "Momenty były" będą Monika Małkowska i Adam Gawęda, a więc ludzie na komiksie się znający nie od dziś, a wystawiane będą prace panów Jack Frąsia, Daniela Chmielewskiego, Jana Kozy, Macieja Sieńczyka, oraz pań - Ady Buchholc, Małgorzaty Jabłońskiej, Patrycji Synowieckiej i Wioli Wnorowskiej. Czego można się spodziewać? Cytując Małkowską:

„Momenty były", zatytułowaliśmy wystawę. Bo ukonstytuowaliśmy ośmioosobowy zespół na moment, na czas pokazu. Każdy z uczestników opowiada o jakimś momencie z życia własnego bądź postaci anonimowych. Poza tym, słuchaczom Trójki użyte w nazwie powiedzonko zapewne skojarzy się z audycją „60 minut na godzinę", w której pojawiał się skecz „Para-męt pikczers czyli kulisy srebrnego ekranu" z sakramentalnym pytaniem: „Momenty były?" Wtedy chodziło o seks – i na wystawie scen łóżkowych nie zabraknie.

Do listy premier na tegorocznym Międzynarodowym Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi (już wkrótce opublikujemy pełne zestawienie wydawniczych nowości na Kolorowych) można z czystym sumieniem dopisać czwarty tom "Kamienia przeznaczenia". Tomasz Kleszcz, autor serii, na swoim blogu poinformował, że album jest już gotowy. Wypada pogratulować, bo czytając poprzednie notki, projekt kilka razy stanął w miejscu i nie chciał ruszyć, ale w końcu rzecz całą udało się doprowadzić do szczęśliwego końca. Na razie Kleszcz zaprezentował trzy przykładowe plansze ze swojego komiksu. Dalsze szczegóły, takie jak objętość, cena, detale edytorskie zostaną wkrótce  zdradzone.

W Łodzi nie zabraknie również przygód Tajfuna. Jeden z najsłynniejszych polskich herosów komiksowych stanie się bohaterem komiksu zatytułowanego "Bez kompromisów", w którym znajdzie się pięć epizodów napisanych przez innych, niż Tadeusz Raczkiewicz, scenarzystów. Są nimi Łukasz Chmielewski ("Bez kompromisów" i "Dwadzieścia kilka takich dni w roku"), Piotr Ponaczewny ("Ważna przesyłka" i "Struktura atomu") oraz Maciej Szatko ("Ucieczka z North Branch"). Wszystkie historie zilustruje oczywiście Raczkiewicz. Opowieść tytułowa i "Ważna przesyłka" można było zobaczyć między na wystawie konkursowej 21. MFKiG w Łodzi (także w wystawowym katalogu) oraz w trzecim numerze "Komiksowni", wydanej przez Pracownię Komiksową. Pozostałe nie były dotąd prezentowane. Z Piotrem Ponaczewnym Tadeusz Raczkiewicz miał już okazję współpracować m.in. przy "Tajemnicy Kamiennego Lasu" czy "Farze". Pozostałym dwóm scenarzystom, jak sami mówią, za młodu przygody Tajfuna nieźle namieszały w głowach, więc teraz skwapliwie skorzystali z okazji aby je współtworzyć. Więcej szczegółów o "Bez kompromisów" ma pojawić się już wkrótce.

Nie lada pociechę z oferty wydawnictwa Mucha Comics będą mieli fani amerykańskiej sztuki komiksowej. Dzięki duńsko-polskiej koprodukcji w Łodzi odbędą się aż trzy premiery. Miłośnicy Marvela radzi będą z czwartego, ostatniego przed "Civil War", tomu "New Avengers" zatytułowanego "Kolektyw". Pisze, jak zwykle, Brian M. Bendis, rysują Mike Deodato Jr., Olivier Coipel, Steve McNiven. Liczba stron - 160, cena - 79 złotych. Muszy standard. O tym, dlaczego to dla mnie najsłabszy tom z całej serii - już wkrótce. A poniżej opis:

Wydarzenia opisane w albumie "Ród M" nieodwracalnie zmieniły świat. Jednak zakończenie sagi doprowadziło do powstania postaci, której moc może tenże świat zniszczyć! Drużyna New Avengers musi stawić czoła najpotężniejszemu przeciwnikowi, z jakim przyszło jej walczyć do tej pory! Ponadto: Ms. Marvel, powrót Sentry'ego, ślub w drużynie, dalsze losy rosyjskiej Czarnej Wdowy i kilku niespodziewanych gości.

Kolejne dwie nowości to drugi tom "Opowieści wojennych" oraz "Daytripper". W pracy nad antologią historii z frontów największych konfiltków XX wieku scenarzyście Garthowi Ennisowi pomaga śmietanka brytyjsko-amerykańskich rysowników - David Lloyd, Gary Erskine, Cam Kennedy i Carlos Ezquerra. Sądząc po pierwszych czterech epizodach, to rzecz w którą warto zainwestować. Za 240 stron w twardej oprawie będzie trzeba wyłożyć tylko 115 złotych i cena ta wydaje się uczciwa. Nieco droższy (119), ale również grubszy (bo 256-stronnicowy) jest komiks Gabriela Ba i Fabio Moona, który jest dla mnie cichym faworytem wśród premier tegorocznej emefki, bo za Oceanem krytycy i czytelnicy solidarnie się nad nim rozpływali. Nie wiem, czy to jest jakaś rekomendacja, ale wstęp do "Daytrippera" napisał sam Craig Thompson. I jeszcze oficjalny opis obu pozycji, a po przykładowe plansze odsyłam Was na profil Muchy na fejsie i serwisy.


Przed wami Brás de Oliva Domingos – syn sławnego na cały świat brazylijskiego pisarza, dziecko urodzone w cudownych okolicznościach. Jako dorosły człowiek spędza dni na układaniu nekrologów dla lokalnej gazety, a noce na marzeniach o tym, by stać się znanym pisarzem. Przedstawia w swoich króciutkich artykułach dokonania innych ludzi, podczas gdy jego własne życie jeszcze nie zaczęło się na dobre.

Ale czy uda mu się zauważyć, gdy się ono rozpocznie? Może stało się to, gdy miał 21 lat i spotkał dziewczynę ze swoich snów? A może w wieku lat 11, razem z pierwszym pocałunkiem? A może później, gdy narodził się jego pierwszy syn? Lub wcześniej, gdy odnalazł swój styl jako pisarz?

Każdy dzień z życia Brása jest jak strona z książki. Każdy ukazuje ludzi i zdarzenia, które ukształtowały bohatera: jego matkę, ojca, syna, najlepszego przyjaciela, pierwszą miłość, a także miłość życia. I, jak to bywa w przypadku wielkich historii, każdy dzień kończy się niespodzianką, której Brás się nie spodziewa...

Laureaci Nagrody imienia Eisnera, bracia bliźniacy – Fábio Moon i Gabriel Bá – opowiadają magiczną, tajemniczą i poruszającą opowieść o życiu. Zabierają nas w zniewalająco liryczną podróż, w trakcie której wielkie pytania padają w cichych momentach.

Wojna naszych przodków
Niektórzy walczyli, aby ocalić świat.
Niektórzy, aby go wyzwolić.

Okrucieństwo i męstwo dominowały w największych konfliktach wojennych XX wieku – przez pryzmat tych zjawisk scenarzysta Garth Ennis oraz czterech świetnych rysowników komiksowych odtworzyło realia, w których toczą się opowieści z tego albumu.

Od zmasowanych nalotów w Zagłębiu Ruhry, do narodzin jednostki SAS na pustyniach Afryki Północnej. Od porażających grozą widoków ruin Guerniki, do pokrytego smugami nieba Północnego Atlantyku.

Historie te rzucą Was w sam środek najgorszych terenów walk, jakie kiedykolwiek widział świat:
"Ja jak Jenny" rysowany przez Davida Lloyda ("V jak Vendetta")
"Rozbójnicy" rysowany przez Cama Kennedy'ego ("Outcast")
"Sępy" rysowany przez Carlosa Ezquerrę ("Pielgrzym")
"Archangielsk" rysowany przez Gary’ego Erskine’a ("The Filth")

piątek, 7 września 2012

#1127 - 4000 znaków... O gorączce Hachette

Polskę ogarnęła gorączka polowania. Na wieść o pojawieniu się komiksów w kioskach, na łowy ruszyli wygłodniali fan-boje, którzy do tej pory musieli zadowolić się ofertą sklepów komiksowych, często tylko wirtualnych i okazjonalnymi zakupami podczas konwentów. Niektórzy zdążyli już zapomnieć, jakie to uczucie wypatrywać nowych kolorowych zeszytów wyglądających zza krat kioskowych szyb. Zapomnieli o dreszczu przechadzania się po okolicy, niby od niechcenia, niby ot tak, gdy tak naprawdę uważnie lustrują każdą potencjalną przestrzeń, w której mogłaby się pojawić zdobycz. Ale mało tego. W łowieckie szranki stanęli również zahibernowani do tej pory, niekiedy nawet od czasów Semika.

Terroryzowani przez komiksowych maniaków kioskarze bezradnie rozkładają ręce. „Panie, nie dostaliśmy żądnych komiksów!”. Tylko w nielicznych miejscach w Polsce można dostać drugi, a wcześniej także i pierwszy numer Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela. Szczęśliwcy, którzy weszli w ich posiadanie, mogą rozkoszować się obecnością tych komiksowych artefaktów na półkach, ale również – uprawiać allegrową spekulację. Oferują tym, którym los poskąpił swojego uśmiechu, sprzedaż z drugiej ręki. Wiadomo - jak fan fanowi. „A dlaczego tak drogo” – zapytują owi nieszczęśliwcy. „Wie pan – całe miasto musiałem zejść, na bilety zeszło, czas straciłem, to wszystko trzeba zapakować, wysłać – jest z tym dużo zachodu. A czas, jak wiadomo, to pieniądz, hehehe!”

Ale żarty na bok, a złośliwości do szafy.

Domniemane pojawienie się drugiego numeru Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela w kioskach to przecież poważna sprawa. Godna przynajmniej teorii spiskowej. Ja coraz mocniej przychylam się do wersji wydarzeń, w której Hachette, przecież nie od dziś operujące w branży prasowej, doskonale zdaje sobie sprawę, że komiks masowy na rynku nie jest w stanie generować większych zysków, poprzez przebicie się do przypadkowego czytelnika. Wydanie pierwszych dwóch (czterech?) numerów w wybranych regionach, z pominięciem największych rynków zbytu, to zwyczajne testowanie rynku, do którego wydawnictwo wprost przyznać się nie może. Jestem za stary, żeby wierzyć w bajki „drugi numer będzie dostępny w szerokiej dystrybucji” opowiadane przez miłe panie z BOKu po drugiej strony kabla telefonicznego. Tym bardziej, że pojawiły się informacje z Empiku, że Kolekcja nie jest dostępna w „normalnej” dystrybucji (za którą podobno odpowiada Kolporter). Dużo znaków zapytania, dużo niepotwierdzonych informacji, jeszcze więcej plotek, a konkretnych informacji – jak na lekarstwo.

Na mój gust Hachette bada głębokość kieszeni potencjalnych klientów, a przy tym pozyskuje prenumeratorów. Solidną bazę, która może albo zamortyzować koszty wejścia do kiosków albo ograniczyć ryzyko strat generowanych przez zalegające pod stertą gazet egzemplarze. Nie zdziwiłbym się gdyby okazało się, że Kolekcja będzie dostępna wyłącznie w prenumeracie, bo po co ryzykować straty, skoro można postawić na zysk będzie mniejszy, ale pewny?. Nie zdziwiłbym się, że wyszłoby, jak z twardookładkowym Klossem. Nie zdziwiłbym się, gdyby powtórzono smutny los kolekcji figurowej, która dobiła do jakieś niesamowitej liczby numerów, adorowana przez wąskie grono fanatyków. Zdziwię się, gdy Hachette rzeczywiście zdecyduje się zainwestować w masowy i dłuotrwały atak komiksów na kioski.

Natomiast całe zamieszanie wokół pojawienia się marvelowskich albumów w kioskach, bądź również ich braku, dziwi mnie niepomierne. Z jednej strony – jestem zbudowany, że komiksy, choćby te superbohaterskie, są w stanie jeszcze budzić emocje. W narodzie musi być zatem jakiś głód opowieści obrazkowych, zlokalizowany poza naszym gettem, co więcej - jest jakiś czysto rynkowy potencjał na (przynajmniej pod względem ekonomicznym) wyjście z niszy. Jestem ciekaw, czy nasi wydawcy, specjalizujący się w komiksie mainstreamowym i superbohaterskim wyciągną jakąś naukę z eksperymentu Hachette. Bo wygląda na to, że niewiele (albo wręcz przeciwnie) trzeba, aby sięgnąć po nowych czytelników, gotowych wydać te 40, 50 złotych (ale nie więcej!) na album z przygodami ubranych w kolorowe stroje postaci. W czym zatem rzecz? Nie będąc specjalistą i stojąc z boku – chyba kuleje marketing, brakuje promocji, produkt trafia w próżnię (albo w niszę). Wydaje mi się, że na przykład Mucha za bardzo poprzestaje na małym, ograniczając się ze swoją ofertą właściwie tylko do najbardziej twardego elektoratu – fanatycznych fan-bojów, gotowych zapłacić te 140 złotych na twardookładkowe wydanie „All Star Supermana”. A może by zaryzykować i poszukać odbiorców nieco dalej, głębiej? Zagrać na nosie wszystkim „specjalistom” (także mnie), którzy mówili, że to nie przejdzie, że taniej wychodzi kupić oryginał, wersję cyfrową lub w ogóle ukraść, że super-hero się nie sprzedaje, że profil rynku się zmienił, że czasy Semika (i Mandragory, i Dobrego Komiksu) dawno minęły.    

Z drugiej zaś strony jestem przerażony konsumencką nieświadomością tych niedawno nawróconych „fanów komiksu”. Skoro po wieloletnim obrazkowym poście z takim apetytem rzucili się na produkt, o którym dowiedzieli się kanałami nieoficjalnymi, z forów, fejsbuków, kwejków, znajomych kioskarzy i komiksiarzy i masowo rejestrują się na komiksowe fora, aby wymienić się doświadczeniami to, czemu wcześniej nie próbowali „tam” szukać komiksów? Czym można tłumaczyć ich nieumiejętność w korzystaniu z olbrzymich możliwości sieci, ograniczonych tylko zasobnością portfela? Jak rozumiem oferta polskiego rynku nie była dla nich interesująca, więc dlaczego nie rozpoczęli poszukiwań na własną rękę, jak normalny człowiek, tylko czekali na rycerza na białym koniu, który przywiezie im komiksy do kiosku na rogu. Żyjemy w społeczeństwie, w którym dobra, nie tylko te kulturowe, dostępne są na wyciągnięcie ręki. Pojęcie niedoboru w społeczeństwie opartym na wymianie informacji wydaje się czymś nie do pomyślenia. Przecież wystarczy kilka kliknięć myszką…

Ja jakoś mogę oglądać mecze NBA, nawet jeśli nie pokazuje ich telewizja. Śledzić moje ulubione seriale, choć próżno ich szukać na antenie, a na mojej półce stoją filmy, które nie leżały w Empiku. Jestem pewien, że nie jestem jakimś odosobnionym przypadkiem. Mechanizm w przypadku komiksów jest bardzo podobny – czemu zatem on nie działa?

środa, 5 września 2012

#1126 - Rzut za 3: Na krawędzi

W linii Edge prezentowane są serie, które nie mając korzenie w Vertigo znajdują się niejako poza głównym nurtem nowego uniwersum DC. W niej pomieszczono komiks wojenne, science-fiction, westerny i tytuły, które wcześniej wydawane były w ramach imprintu Wildstorm. Generalnie jest tu mrocznie, brutalnie i ekstremalnie.

„Suicide Squad vol.1 – Kicked in the Teeth” (Adam Glass i Federico Dallocchio, Scott Hanna, Ransom Getty, Andrei Bressan, Cliff Richards, Clayton Henry, IG Guara)

To chyba największe (pozytywne) zaskoczenie relaunchu. Po „Suicide Squad” nie spodziewałem się niczego poza przerysowaną brutalnością i tanią erotyką, a (oprócz tego) dostałem również całkiem sporo niezłej, peleryniarskiej rozrywki. Jeśli tylko przymknie się nieco mocniej oko na tandetni pomysł i klasyczne dla gatunku klisze, można dostrzec całkiem sprawnie napisany komiks akcji. Jest humor, są niezłe dialogi, akcja nie zwalania tempa ani na sekundę, ciekawa galeria postaci z niezłym twistami fabularnymi może się podobać. Całość trzyma fason, a czytelnika - w napięciu. Fabuła obraca się wokół Task Force X – grupy do zadań specjalnych złożonej ze superprzestępców przebywających w zakładzie Belle Reeve, potocznie nazywanej właśnie Suicide Squadem. Barwna ekipa łotrów z Deadshotem, Harley Quinn, El Diablo i King Sharkiem w składzie podejmuje się najbardziej ekstremalnych misji, licząc na złagodzenie swoich wyroków. Coś, jak „Thunderbolts” Warrena Ellisa z Marvela tylko, że niemal wyłącznie skupione na akcji, na wykonywanych przez skazańców misjach. Szkoda tylko, że przez taką konstrukcję cierpi nieco ekspozycja postaci, ale trzeba przyznać, że Adam Glass sprawnie rozegrał dość ograny pomysł. Nieco gorzej sprawa się ma z oprawą wizualną. Co kolejny zeszyt, to narysowany jest w innym stylu – nawet Dallocchio, który popełnił najwięcej stron w poszczególnych odcinkach rysuje inaczej. Jest raz lepiej, raz gorzej, ale żadne nazwisko z dość długiej listy grafików nie zapadło mi w pamięć. Ale i tak warto spróbować sięgnąć po „Kicked in the Teeth”.

„Ressurection Man vol.1 – Dead Again” (Dan Abnett, Andy Lanning i Fernando Dagnino, Fernando Blanco)

W „Ressurection Manie” Dan Abnett i Andy Lanning kluczą pomiędzy lśniącym, superbohaterskim światkiem DCU, a ciemnymi zakamarkami Vertigo. Etykieta „na krawędzi” pasuje do tego komiksu jak ulał. Bo zaczyna się od niepokojącego dreszczowca (pierwszy zeszyt), by zaraz potem przeskoczyć do klasycznej superbohaterskiej nawalanki (#3). Jest raport z zakładu Arkham (#6), a obok niego bardzo heroiczna wycieczka do Metropolis (#7). Taki konglomerat różnych, równie przerysowanych estetyk nie przeszkadza jednak fabule pozostawać spójnej i z pewnością jest świadomym wyborem duetu scenarzystów. Akcja rozwija się wartko (niekiedy nawet zbyt szybko) i w nieco zapomnianym w branży stylu. Poszczególne zeszyty stanowią mniej lub bardziej zamknięte całości, które oprócz tego, że są puzzlami, kawałkami większej całości (którą pewnie jest tajemnica Mitcha) same w sobie nie są tylko wypełnieniem pomiędzy jednym, a drugim cliffhangerem. W poszczególnych odcinkach „Resurrection Mana” jest całkiem sporo pełnokrwistej fabuły, czego (niestety) o wielu innych superbohaterskich produkcjach, nastawionych na ciągłą retardację i odwlekaniu finału, napisać się nie da. Widać, że Abnett i Lanning znają się na swojej robocie, choć mam wrażenia, że nie dali z siebie wszystkiego. „Resurrection Man” mógł być jeszcze lepszym komiksem, niż jest. Historia Mitchela wciąga, ale całość wydaje się jednak sklecona pośpiesznie, jakby Abnett i Lanning nie dali czasu swoim pomysłom, aby odpowiednio się uleżały. Za grafikę odpowiedzialny jest Fernando Dagnino, który jest okropnie nierównym rysownikiem. Niekiedy, niemal wprawiał mnie w zachwyt, a innym razem nie mogłem patrzeć na paskudne kadry jego autorstwa. Ale znowu, podobnie jak w przypadku „Suicide Squadu”, fani super-hero powinni dać szansę temu tytułowi. Szkoda, że redaktorzy sądzili inaczej i skasowali serię.

„Red Lanterns vol.1 – Blood and Rage” (Peter Milligan i Ed Benes, Diego Bernard)

Jest i drugie ostrzeżenie dla Milligana. On-going „Red Lanterns” oczywiście nie należy do linii Edge, ale z pewnych przyczyn znajduje się na owej krawędzi. Do tego tytułu przyciągnęło mnie nazwisko scenarzysty na okładce. Skoro autor „Enigmy” i „X-Statix” uznał, że w kuriozalnym korpusie Atrocitusa jest potencjał na jakąś dobrą fabułę, uznałem, że warto sięgnąć po tę serię. I, znowu, srodze się rozczarowałem. Po pierwsze, w „Blood and Rage” nie ma żadnego z motywów, za które wszyscy kochamy Milligana, ani jego specyficznej wrażliwości, a po drugie – to okropnie przeciętny superbohaterski produkcyjniak. Z kiepską narracją, przypominającą dlaczego zrezygnowano z zbytnio rozbudowanej narracji z offu, zupełnie nieprzekonującymi bohaterami, kulawo poprowadzoną akcją i graficznym powrotem do lat dziewięćdziesiątych. Czerwonymi Latarniami (nomen omen!) mogą zainteresować się jedynie tropiciele seksualnych kontekstów w historiach z superbohaterami. Jeśli są jakieś granice przyzwoitości w prezentowaniu komiksowej kombinacji seksualność i brutalności to Ed Benes (który w branży zasłynął tym kadrem) wszystkie je przekracza. Nie dość, że Bleez, główna kobieca protagonista opowieści, na każdy kadrze świeci swoją niemal nagą dupą, prężąc się i wyginając do czytelnika, to niemal każde jej spotkanie z Artocitusem, samcem alfa na Ysmault, kończy się na dotkliwym poniżeniu. Nie wiem czy Benes nie znajduje jakieś przyjemności w rysowaniu zakrwawionej, kulącej się na ziemi niebieskoskórej obcej ubranej w wyzywający, obcisły kostium, przynoszącej na myśl lateksowe wdzianka modne w środowiskach sado-maso, ale nad wyraz często takie obrazki można oglądać w „RL”.

poniedziałek, 3 września 2012

#1125 - Komix-Express 152

Już szóstego września, o godzinie 19:00 zostanie otwarta pierwsza z wystaw towarzyszących 23. Międzynarodowemu Festiwalowi Komiksu i Gier w Łodzi. Co ciekawe – odbędzie się ona nie w mieście włókniarzy, tylko w Piotrkowie Trybunalskim. W Ośrodku Działań Artystycznych zobaczymy ekspozycję „Wokół Conturu. Wystawa twórców komiksów”, w której będą prezentowane prace Jacka Frąsia, Krzysztofa Ostrowskiego, Adriana Madeja, Tomasza Piorunowskiego i Tomasza Tomaszewskiego, a więc twórców bezpośrednio związanych lub tylko z Conturem zaprzyjaźnionych. Kuratorem wystawy będzie Wojciech Łowicki, a będzie można ją oglądać (tylko) do 7 października. Dziwię się nico tonowi, w jakim utrzymana jest zapowiedz przygotowana przez organizatorów. Wiadomo, że każda pliszka swój ogon chwali, ale robienie z prezentacji grupy twórców skupionych wokół jednego ośrodka wystawy pokazującej „współczesny komiks polski – w całej krasie” to mocne nadużycie. I zaraz – wśród tych „bohaterów” znalazł się również Krzysztof Ostrowski, którego Adam Radoń (było nie było – prezes Conturu!) po „aferze chopinowskiego” publicznie obłożył anatemą i odcinał się od jego działalności, bojąc się stracić funduszy na organizację konwentu?

Dosłownie dzień wcześniej, piątego września w innym mieście, odbędzie się inny wernisaż. W Muzeum Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze (przy Alei Niepodległości 15) zawisną prace Tadeusza Raczkiewicza, jednego z polskich klasyków komiksu. Ekspozycja zatytułowanaZ komiksem przez lata” obejmie całość twórczości ojca „Tajfuna”, która sięga już 36 lat. Wygląda na to, że wystawa ma mieć charakter przekrojowy. Oprócz prac znanych z opublikowanych komiksów zobaczymy również kadry, które znajdą się w najnowszym albumie Raczkiewicza, czyli „Nowych reguł gry”. Wernisaż, który odbędzie się o godzinie 17:00 swoją obecnością uświetni sam autor. Kuratorami wystawy są Igor Myszkiewicz z Muzeum Ziemie Lubuskiej i Florian Tadeusz Firlej z wydawnictwa FTF. I, wybaczcie, ale nie mogę się powstrzymać przed przytoczeniem najbardziej kuriozalnych fragmentów z zapowiedzi wydarzenia na facebooku:

Jednocześnie zachował i rozwinął swoje specyficzne spojrzenie na komiks poprzez „kadr”; klatki filmowo budują akcję, oryginalna i dynamiczna metoda kadrowania jest już rozpoznawalna jako znak firmowy Tadeusza Raczkiewicza.


Autor pracuje z komiksem nie tylko jako twórca rysunków, lecz pisze także scenariusze. Poszukuje własnych rozwiązań, rozbudowuje technikę rysowania, pracuje z kolorem, eksperymentuje nadając akcji charakter i wyraz.


W sieci pojawił się kolejny sklep, trudniący się sprowadzeniem komiksowych smakołyków zza Oceanu. Jednym z założycieli Atom Comics, bo tak ów przybytek będzie się nazywał, jest wieloletni redaktor naczelny Avalon Marvel Comics, jednego z najstarszych portali poświęconych opowieściom obrazkowym Paweł „Lex” Masłowski. W ofercie Atomu (Atoma?) znajduje się obecnie kilka tysięcy pozycji, w tym nowości z największych amerykańskich oficyn, takich jak Marvel, DC czy Image, szeroki wybór figurek, koszulek i innych komiksowych gadżetów. Niestety – większość z tych wspaniałości dostępna jest wyłącznie na zamówienie, więc przy przebieraniu i wybieraniu trzeba liczyć się nawet z kilkutygodniowym okresem oczekiwania. Pod względem cenowym Atom na razie przegrywa konkurencję z liderem na rynku, czyli Multiversum. Większość pozycji w ofercie nowego sklepu jest niestety wyższa, choć zdarzają się tytuły o bardziej przystępnej cenie, szczególnie jeśli przyjrzeć się pozycjom mniejszych wydawnictw. Ekipie Atom Comics życzymy sukcesów!

Mateusz Skutnik w ekspresowym tempie ukończył pracę nad kolejnym tomemRewolucji”. Ale nie obawiajcie się, że pośpiech odcisnął swoje piętno na „Rewolucjach we mgle”, bo przykładowe plansze zwiastują, że będzie to najlepsza (przynajmniej pod względem wizualnym) praca pomorskiego artysty. Podobnie, jak w przypadku „Rewolucji na Morzu”, siódma część serii powstała do scenariusza Jerzego Szyłaka i narodziła się podczas podróży pociągiem w 2004 roku. Z wspólnych przemyśleń obu twórców Szyłak złożył dopięty na ostatni guzik scenariusz. Dlaczego projekt przeleżał tak długo w szafie? Skutnik szczerze przyznaje, że dopiero teraz poczuł, że jest na tyle dojrzały i „silny w łapie”, aby go zrealizować w sposób, na jaki zasługiwał. Album, kosztujący 49 złotych można już zamawiać w sklepie wydawcy (czyli u Timofa), a w szerokiej dystrybucji będzie dostępny od tego tygodnia. Uroczysta premiera „Rewolucji we mgle” będzie miała miejsce podczas tegorocznego MFKiG.

U Śledzia praca wre. I dobrze, bo na trzecią i ostatnią część „Na Szybko Spisane” czekam już czwarty rok. Na razie na autorskim blogu pojawiają się kadry z finałowego aktu trylogii, na razie bez adnotacji o dacie wydania. Ale to nie wszystko – Śledziński wraz z Kamilem „Kurtem” Kochańskim w pocie czoła pracują nad nowym albumem z „uniwersum” Osiedla Swoboda. No, właściwie to na w pół nowymi, bo połowa zawartości integralaNiedźwiedzia” to rzeczy znane już z łam „Produktu”, zaś pozostałe strony wypełni całkowicie świeży materiał. Podział obowiązków jest identyczny, jak był te kilka lat temu – Śledziu pisze, a Kurt rysuje. Acha, „Szkicownik” śledziowy przygotowywany na łódzką Międzynarodówkę przez ekipę ATY, jeśli nic się nie posypie, ma być gotowy na czas.

Zza Oceanu - podczas konwent Fan-Expo w Toronto DC Comics zapowiedziało pojawienie się nowej Ligi Sprawiedliwości. W 2013 roku zadebiutujeJustice League of America”, seria pisana przez Geoffa Johnsa, z rysunkami Davida Fincha. Scenarzysta zapowiada, że będzie to zupełnie inny tytuł, niż wszyscy się spodziewają. Członkowie zespołu, czyli Green Arrow, Katana, Martian Manhunter, nowy ziemski Green Lantern, Stargirl, Vibe, Hawkman i Catwoman nie tylko znajdują się w cieniu ikon DCnU. To zespół drugoligowców, którzy może wiele zyskać i udowodnić wszystkim swoją wartość, ale swoim działaniem ryzykują niemało. Z tego, co mówi Johns wynika, że JLA będą zespołem rządowym, kierowanym przez Steve`a Trevora i organizacją A.R.G.U.S. Na pytanie o ich udział w Trinity War żaden z autorów zapowiadanego tytułu nie chciał dać jasnej odpowiedzi, ale Johns potwierdził, że związki pomiędzy wszystkimi trzema Ligami (JL, JLA i JL Dark) będą jednym z wątków, który zostanie poruszony w przyszłości. Tym samym przesądzone jest skasowanie JL International, o którym mówiono już wcześniej. Natomiast los „Batman: The Dark Knight”, którego opuszcza David Finch jest nieznany, choć pewnie ten tytuł, który sprzedaje się całkiem nieźle, zostanie przejęty przez innych twórców.

Zza Oceanu, raz wtóry - scenarzystą on-goinga Iron-Mana w ramach Marvel NOW! będzie Kieron Gillen, który podobnie, jak w przypadku „Uncanny X-Men” i „Journey Into Mystery” przejmuje pałeczkę od Matta Fractiona. W swoim runie Gillen, podobnie, jak i twórcy trzeciej części filmowych przygód Tony`ego Starka, zacznie od poruszenia wątków znanych z „Extremis”. W koncepcie wymyślonym przez Warrena Ellisa fascynuje go, w jaki sposób zaciera się granica pomiędzy człowiekiem, a elektronicznych narzędzi, które używa i zaczynają go definiować – sam Tony jest tego przecież doskonałym przykładem. Oprócz tego, będzie to dobre urządzenie do tworzenia nowych villainów, bo Gillen, podobnie, jak Jason Aaron w „Thorze”, chce zabrać Żelaźniaka tam, gdzie jeszcze nie był. Pokazać go z nieco innej (bardziej przygodowej) perspektywy i zamiast poruszać kolejny raz te same motywy, zaprezentować coś nowego.

piątek, 31 sierpnia 2012

#1124 - PKS 05: Daniel Gizicki

W cyklu PKS pokazujemy,  jak wygląda warsztat polskiego komiksiarza. Czy przypomina kuchnie, w której z najróżniejszych składników artyści według swoich tajnych przepisów wyczarowują swoje dzieła, czy raczej warsztat, gdzie w mozole ciężkiej, codziennej pracy wykuwane są zeszyty i albumy, a może coś jeszcze innego? Zobaczycie sami! A jeśli jesteś twórcą i chciałbyś zaprezentować zacisze swojej pracowni - zgłoś się do nas! Dziś przed nami... Daniel Gizicki!

Właściwie to ja nie mam się czym chwalić, bo jako scenarzysta nie potrzebuję takiej masy różnych urządzeń, które wykorzystują rysownicy. I generalnie jest tak, że miejsce mojej pracy jest wszędzie. Coś tam sobie wymyślam, obracam w głowie i kombinuję. Jak jakiś pomysł wyjątkowo mi się spodoba ląduje w podręcznym palmtopie (zdjęcia 001 i 002) (na zdjęciu 002 konspekt notatki do 4 rozdziału „Postapo”), z którym to urządzeniem się nigdy nie rozstaję. O dziwo palmtop ten to taka trochę „droga bez powrotu” dla pomysłów. Niestety ilość wymyślanych fajnych rzeczy a ilość czasu by przy tym usiąść na poważnie to dwa oddzielne kontinua.
W pełnie przenośne studio komiksowe (dop. KZ)
Aż trudno uwierzyć - te literki potem zamieniają się w album! (dop. KZ)
Jednak od czasu do czasu się zdarza, że w końcu mam czas by zacząć dłubać w jakiejś historii na całego. Od momentu kupna laptopa trochę się sytuacja zmieniła, bo wcześniej pracowałem jeno na stacjonarnym komputerze. Teraz jednak mieszkając pomiędzy dwoma mieszkaniami (moim i mieszkaniem mojej dziewczyny) to piszę gdzie się da – przenośny komputer to jeden z najlepszych wynalazków w historii! Mimo wszystko lubię najbardziej mały kącik, który mam w swoim pokoju (zdjęcie 003). Siedząc na raz przy dwóch komputerach mam najwyższy komfort i wydajność pracy.

Główny proces twórczy odbywa się na laptopie, natomiast na monitor pieca rzucam sobie notatki, efekty riserczu w sieci czy jak w tym przypadku mapkę (tu akurat zdjęcie gdy pracowałem nad scenariuszem pewnej gry). Jak widać na stoliku walają się też notatki w formie tradycyjnej, akurat nie ma na tym zdjęciu palmtopa – nie mam pojęcia dlaczego. Gdzieś tam za monitorem ukrywają się głośniki – słucham dużo muzyki podczas pisania – najchętniej ambientu albo jazzu. Choć w przeciągu kilku ostatnich lat zauważyłem, że najlepiej sprawdzają się ponad godzinne sety LTJ Bukema. Na papierosa chodzę do kuchni – która jest też ważnym miejscem pracy, bo tam wpada dużo pomysłów do głowy, ale nie chce mi się zmywać, żeby robić zdjęcie. 

czwartek, 30 sierpnia 2012

#1123 - Stormwatch vol.1: The Dark Side

Super-grupa Stormwatch zadebiutowała w 1993 roku w barwach Image Comics, będąc superbohaterskim zespołem, jakich wiele na komiksowych padole. Herosi stworzeni przez Jim Lee i Brandona Choia z wysokości unoszącej się na ziemskiej orbicie stacji pilnowali porządku na naszej planecie. Ich działalność była sankcjonowani przez fikcyjną międzynarodową organizację Narodów Zjednoczonych.

I pewnie "Stormwatch" pozostałby kolejnym, ginącym w natłoku podobnych produkcji tytułem, gdyby nie przybycie Warrena Ellisa w 1996. W lipcu, wraz z numerem #37 Brytyjczyk przejął stery w serii i skierował ją na nieco inne tory. Pojawiły się motywy grozy, seria zaczęła epatować seksualnością, a do jej treści przemycane były komentarze społeczne i polityczne. Komiks zaczął mieć więcej wspólnego z tym, co działo się wtedy w Vertigo, niż z klasycznymi, trykociarskimi produkcjami, z którymi dzielił swoje pochodzenie. W sierpniu 1998 roku większość członków zespołu została zmasakrowana przez kosmiczne xenomorfy. Ci, którzy przetrwali atak, dalej kontynuowali swoją pracę pod banderą nowego on-goinga zatytułowanego „Authority”. Pozbawiani kontroli ze strony jakiegokolwiek rządu decydowali o tym, co jest dobre dla ludzkości, a co nie. Z ich kilkoma pierwszymi przygodami polski czytelnik mógł się zapoznać dzięki wydawnictwu Manzoku.

Po tym, jak uniwersum WildStorm zostało ostatecznie zaanektowane przez DC Comics, wiele fajnych postaci i interesujących pomysłów znalazło się w wydawniczym limbo. Na szczęście nie „Stormwatch”, które stało się częścią Nowej 52. Odświeżeni przez Paula Cornella funkcjonują w nowym uniwersum DC, jako superbohaterska „grupa trzymająca władzę”. Kontrolowani przez członków tajemniczego Shadow Cabinet zajmują się ochroną naszej planety przed globalnymi zagrożeniami. Przez wiele setek lat działali w ukryciu unikając rozgłosu, od którego nie stronią współcześni, ubrani w kolorowe trykoty herosi. Stormwatch są bohaterami prosto ze spiskowej teorii dziejów – niczym masoni, Żydzi albo inny pakt antycznych racjonalnych myślicieli kształtuje historię świata pod przykrywką „ochrony obywateli”. Pomysł może nie poraża oryginalnością (wypisz-wymaluje marvelowskie „S.H.I.E.L.D.”), ale stwarza mnóstwo ciekawych możliwości.

W skład zespołu wchodzą byli członkowie starego Stormwatch i Authority, a więc Jack Hawksmoor, Apollo, Midnighter, Inżynier, Jenny Quantum, ale również J`onn J`onz, czyli Martian Manhunter z JLA. Zespołem dowodzi urodzony podczas Wielkiego Wybuchu, Adam One, swoimi mocami przypominający nieco starego Doktora. Innymi, całkowicie nowymi postaciami, wymyślonymi przez Cornella są Projectionist z mocami kontrolowania mass-mediów i Harry Tanner, superbohaterski odpowiednik Nicola Machiavelliego. Fabułą pierwszego tomu zatytułowanego „Dark Side” są próby zwerbowania do zespołu Apolla, gdy zainfekowany przez obcego Księżyc zaczyna zagrażać naszej staruszce Ziemi. Ale to tylko początek, zapewniam. W komiksie dzieje się dużo i szybko – niespodziewanych zwrotów akcji nie zabraknie! 

„Stormwatch” w pewien sposób ucieleśnia największy paradoks amerykańskiego przemysłu komiksowego. Teoretycznie twórcy, w przeciwieństwie do swoich kolegów z branży filmowej nie muszą przejmować się budżetem czy ograniczeniami technologicznymi. Jedynym ogranicznikiem jest ich wyobraźnia i (teoretycznie) nic nie stoi na przeszkodzenie w realizacji najbardziej śmiałych i efektownych pomysłów. Wylatujący ze słonecznego jądra heros okładający się z Księżycem zamieniony w wielkiego potwora? Proszę bardzo! Szkopuł tkwi gdzie indziej. Nad Cornellem dyszą redaktorzy ględzący ciągle o wynikach sprzedaży, straszący kasacją tytułu i nie dają mu rozwinąć skrzydeł. Po „Stormwatch” widać pewien pośpiech. Akcja rozwija się bardzo szybko. W takim tempie, że brakło miejsca na satysfakcjonującego rozwinięcie fabuły, odpowiednią ekspozycję i zarysowanie charakterów postaci, a narracja jest mocno skompresowana. Szkoda, że Cornell nie może liczyć na taki kredyt zaufania, jakim może pochwalić się Johns, który mógł dowolnie rozciągnąć fabułę swojego „Green Lanterna”.

To samo tyczy się oprawa graficznej. Szkoda, że na stanowisku grafika nie zatrudniono żadnego rysownika z pierwszej ligi. Miguel Sepulveda to wyrobnik, jakich wiele, któremu naprawdę dobre kadry zdarzają się sporadycznie. Przeważają te słabsze, choć w porównaniu z innymi tytułami relaunchu nie powinienem narzekać. Mogło być o wiele gorzej.

„Stormwatch” miało potencjał, aby stać się jednym z najlepszych tytułów Nowej 52. Po raz trzeci, wielka szkoda, że Paul Cornell, jeden z najbardziej utalentowanych scenarzystów branży jest tak cholernie nie doceniania i (kolejny raz!) nie dostał szansy, na jaką zasługiwał. Choć w porównaniu z „Authority” „The Dark Side” wypada słabiej, jest wciąż jedny, z najfajniej prezentujących się komiksów z pierwszej fali DCnU.