czwartek, 15 kwietnia 2010

#422 - Avengers: Disassembled

Nie ulega wątpliwościom, że Brian M. Bendis to jeden z najciekawszych scenarzystów, którzy w ostatnich latach pojawili się w obrazkowym przemyśle za Oceanem. Tym bardziej szkoda, że jego dorobek nie jest dobrze znany polskiemu czytelnikowi. Bendis swoją karierę zaczynał od kryminałów spod znaku noir - dzięki "A.K.A. Goldfish", znakomitemu "Jinx" czy nieco późniejszemu "Torso" zwrócił na siebie uwagę Todda McFarlane'a, który załatwił mu etat w Image Comics. Od pisania "Hellspawna" czy "Sama i Twitcha" dzielił go już tylko krok od pracowania dla największych...

W 2001 roku Bendis przejął "Daredevila", nieco później wystartował z "Alias". Wraz z wydawaną najpierw w Image, a potem w Marvel ICON, serią "Powers", tworzą one tercet najwybitniejszych osiągnięć Bendisa w konwencji super-hero, stawiających go tylko o stopień niżej od Alana Moore'a - twórcy wybitnego, autora "Strażników". Obsypany nagrodami, komplementowany przez krytyków i kochany przez fanów, został oddelegowany przez szefostwa Domu Pomysłów do pracy nad tytułami z "pierwszej linii". Debiutująca w 2000 roku seria "Ultimate Spider-Man" stanowiła godny XXI wieku hołd klasycznym opowieściom super-bohaterskim z lat sześćdziesiątych i okazała się olbrzymim sukcesem. W 2004 Bendis rozpoczął swoją przygodę z Mścicielami, klasyczną grupą super-herosów Marvela, właśnie od "Avengers: Disassembled". Chyba nikt się wtedy nie spodziewał, że łysy Żyd z Cleveland do końca pierwszej dekady nowego tysiąclecia, z niewielkimi jedynie przerwami ("Marvel Civil War") będzie nadawał ton całemu uniwersum Marvela. Spod jego ręki wyszły najważniejsze serie ostatnich lat ("New Avengers", "Dark Avengers", "Mighty Avengers" czy mini-seria "NA: Illuminati"), był architektem najważniejszych wydarzeń Domu Pomysłów (właśnie "Disassembled", ale także "House of M", "Secret Invasion" czy ostatnio "Siege"), w których ukształtował świat zamieszkały przez ubranych w kolorowe trykoty herosów wedle własnych upodobań. A wszystko to zaczęło się właśnie na kartach "Avengers: Disassembled"...

Zaprezentowana przez wydawnictwo Mucha Comics czteroczęściowa historia w oryginale była fragmentem większej całości. Charakterystyczne logo "Disassembled" pojawiło się na kilku innych seriach ("Iron-Man", "Captain America", "Thor", "The Spectacular Spider-Man", "Fantastic Four" żeby wymienić tylko te najważniejsze). Polski czytelnik ma zatem okazję poznać jedynie główny wątek opowieści o upadku grupy najpotężniejszych ziemskich herosów. W komiksie dzieje się dużo i szybko - posiadłość Avengers zostaje zmieciona z powierzchni ziemi, Ant-Man zostaje zabity, ciężko poturbowana Wasp trafia do szpitala, a Iron-Man zostaje skompromitowany na arenie międzynarodowej. Jakby tego było mało, powraca jeden z największych wrogów Mścicieli, zabójczy robot Ultron, a kosmiczna rasa Kree chce podbić ziemię. Znowu. Z pomocą przychodzą niemal wszyscy herosi, którzy kiedykolwiek mieli zaszczyt należeć do zespołu. Jak się okaże w finale, za wszystkimi tymi wydarzeniami stoi jedna osoba... Tak naprawdę ostatnio opowieść o Avengers nie oznacza ich końca, tylko nowy początek, w którym da się usłyszeć zapowiedz przyszłych wydarzeń "House of M" (głośniej) i "New Avengers" (nieco ciszej).

"Avengers: Disassembled" to kolejna, zwyczajna super-bohaterska rozwałka. Nie mogę powiedzieć, żeby Bendis się przy niej popisał, nie licząc sprawnie napisanych dialogów (choć rażących patosem) i dramatycznych zgonów bohaterów (którzy i tak za jakiś czas powrócą). Patrząc na tą i na późniejsze prace autora "Powers" muszę stwierdzić, że pracując dla wydawnictwa Marvel został pożarty, przeżuty i wypluty. Utonął w szarzyźnie seryjnie produkowanych historii o super-herosach, a w jego pracy nie pozostało zbyt wiele z tego, z czego słynął w czasach niezależności. Pracując nad kilkoma tytułami równocześnie nie miał zwyczajnie czasu by dopracować szczegóły, skupić się na niuansach, bo terminy goniły. Jasne, zdarzają mu się świetne momenty, choćby w "New Avengers", ale generalnie rzadko kiedy wybija się poza trykociarską przeciętność. Jeśli chodzi zaś o oprawę graficzną, to David Finch pokazał się z bardzo korzystnej strony. Jego ciosane grubą krechę i mocno nasycone tuszem rysunki mogą się podobać. Szczególnie tym, którzy tęsknią do mistrzów z lat dziewięćdziesiątych - Whilce'a Portacio czy Adama Kuberta. Dodatkowo, w "Avengers: Finale", epilogu wydarzeń z "Disassembled", swoje umiejętności zaprezentowała śmietanka grafików Marvela (Steve McNiven, Jim Cheung, Gary Frank, Micheal Avon Oeming czy Alex Maleev).

Na zakończenie chciałbym się jeszcze nieco popastwić się nad polską edycją. Mucha Comics każe sobie bardzo słono płacić za swoje komiksy, więc czytelnik ma prawo wymagać, aby były dopracowane w najmniejszym szczególe. Niestety, korekta Muchy nie od dziś ma kłopoty z wyłapywaniem literówek i poprawnym wstawianiem przecinków tam, gdzie powinny się znaleźć. Sporo zastrzeżeń można mieć również do polskiego wstępu i biogramów twórców, które zdają się być na kolanie zerżnięte z wikipedii. Nie wygląda to zbyt dobrze.

Brak komentarzy: