W linii Edge prezentowane są serie, które nie mając korzenie w Vertigo znajdują się niejako poza głównym nurtem nowego uniwersum DC. W niej pomieszczono komiks wojenne, science-fiction, westerny i tytuły, które wcześniej wydawane były w ramach imprintu Wildstorm. Generalnie jest tu mrocznie, brutalnie i ekstremalnie.
„Suicide Squad vol.1 – Kicked in the Teeth” (Adam Glass i Federico Dallocchio, Scott Hanna, Ransom Getty, Andrei Bressan, Cliff Richards, Clayton Henry, IG Guara)
To chyba największe (pozytywne) zaskoczenie relaunchu. Po „Suicide Squad” nie spodziewałem się niczego poza przerysowaną brutalnością i tanią erotyką, a (oprócz tego) dostałem również całkiem sporo niezłej, peleryniarskiej rozrywki. Jeśli tylko przymknie się nieco mocniej oko na tandetni pomysł i klasyczne dla gatunku klisze, można dostrzec całkiem sprawnie napisany komiks akcji. Jest humor, są niezłe dialogi, akcja nie zwalania tempa ani na sekundę, ciekawa galeria postaci z niezłym twistami fabularnymi może się podobać. Całość trzyma fason, a czytelnika - w napięciu. Fabuła obraca się wokół Task Force X – grupy do zadań specjalnych złożonej ze superprzestępców przebywających w zakładzie Belle Reeve, potocznie nazywanej właśnie Suicide Squadem. Barwna ekipa łotrów z Deadshotem, Harley Quinn, El Diablo i King Sharkiem w składzie podejmuje się najbardziej ekstremalnych misji, licząc na złagodzenie swoich wyroków. Coś, jak „Thunderbolts” Warrena Ellisa z Marvela tylko, że niemal wyłącznie skupione na akcji, na wykonywanych przez skazańców misjach. Szkoda tylko, że przez taką konstrukcję cierpi nieco ekspozycja postaci, ale trzeba przyznać, że Adam Glass sprawnie rozegrał dość ograny pomysł. Nieco gorzej sprawa się ma z oprawą wizualną. Co kolejny zeszyt, to narysowany jest w innym stylu – nawet Dallocchio, który popełnił najwięcej stron w poszczególnych odcinkach rysuje inaczej. Jest raz lepiej, raz gorzej, ale żadne nazwisko z dość długiej listy grafików nie zapadło mi w pamięć. Ale i tak warto spróbować sięgnąć po „Kicked in the Teeth”.
„Ressurection Man vol.1 – Dead Again” (Dan Abnett, Andy Lanning i Fernando Dagnino, Fernando Blanco)
W „Ressurection Manie” Dan Abnett i Andy Lanning kluczą pomiędzy lśniącym, superbohaterskim światkiem DCU, a ciemnymi zakamarkami Vertigo. Etykieta „na krawędzi” pasuje do tego komiksu jak ulał. Bo zaczyna się od niepokojącego dreszczowca (pierwszy zeszyt), by zaraz potem przeskoczyć do klasycznej superbohaterskiej nawalanki (#3). Jest raport z zakładu Arkham (#6), a obok niego bardzo heroiczna wycieczka do Metropolis (#7). Taki konglomerat różnych, równie przerysowanych estetyk nie przeszkadza jednak fabule pozostawać spójnej i z pewnością jest świadomym wyborem duetu scenarzystów. Akcja rozwija się wartko (niekiedy nawet zbyt szybko) i w nieco zapomnianym w branży stylu. Poszczególne zeszyty stanowią mniej lub bardziej zamknięte całości, które oprócz tego, że są puzzlami, kawałkami większej całości (którą pewnie jest tajemnica Mitcha) same w sobie nie są tylko wypełnieniem pomiędzy jednym, a drugim cliffhangerem. W poszczególnych odcinkach „Resurrection Mana” jest całkiem sporo pełnokrwistej fabuły, czego (niestety) o wielu innych superbohaterskich produkcjach, nastawionych na ciągłą retardację i odwlekaniu finału, napisać się nie da. Widać, że Abnett i Lanning znają się na swojej robocie, choć mam wrażenia, że nie dali z siebie wszystkiego. „Resurrection Man” mógł być jeszcze lepszym komiksem, niż jest. Historia Mitchela wciąga, ale całość wydaje się jednak sklecona pośpiesznie, jakby Abnett i Lanning nie dali czasu swoim pomysłom, aby odpowiednio się uleżały. Za grafikę odpowiedzialny jest Fernando Dagnino, który jest okropnie nierównym rysownikiem. Niekiedy, niemal wprawiał mnie w zachwyt, a innym razem nie mogłem patrzeć na paskudne kadry jego autorstwa. Ale znowu, podobnie jak w przypadku „Suicide Squadu”, fani super-hero powinni dać szansę temu tytułowi. Szkoda, że redaktorzy sądzili inaczej i skasowali serię.
„Red Lanterns vol.1 – Blood and Rage” (Peter Milligan i Ed Benes, Diego Bernard)
Jest i drugie ostrzeżenie dla Milligana. On-going „Red Lanterns” oczywiście nie należy do linii Edge, ale z pewnych przyczyn znajduje się na owej krawędzi. Do tego tytułu przyciągnęło mnie nazwisko scenarzysty na okładce. Skoro autor „Enigmy” i „X-Statix” uznał, że w kuriozalnym korpusie Atrocitusa jest potencjał na jakąś dobrą fabułę, uznałem, że warto sięgnąć po tę serię. I, znowu, srodze się rozczarowałem. Po pierwsze, w „Blood and Rage” nie ma żadnego z motywów, za które wszyscy kochamy Milligana, ani jego specyficznej wrażliwości, a po drugie – to okropnie przeciętny superbohaterski produkcyjniak. Z kiepską narracją, przypominającą dlaczego zrezygnowano z zbytnio rozbudowanej narracji z offu, zupełnie nieprzekonującymi bohaterami, kulawo poprowadzoną akcją i graficznym powrotem do lat dziewięćdziesiątych. Czerwonymi Latarniami (nomen omen!) mogą zainteresować się jedynie tropiciele seksualnych kontekstów w historiach z superbohaterami. Jeśli są jakieś granice przyzwoitości w prezentowaniu komiksowej kombinacji seksualność i brutalności to Ed Benes (który w branży zasłynął tym kadrem) wszystkie je przekracza. Nie dość, że Bleez, główna kobieca protagonista opowieści, na każdy kadrze świeci swoją niemal nagą dupą, prężąc się i wyginając do czytelnika, to niemal każde jej spotkanie z Artocitusem, samcem alfa na Ysmault, kończy się na dotkliwym poniżeniu. Nie wiem czy Benes nie znajduje jakieś przyjemności w rysowaniu zakrwawionej, kulącej się na ziemi niebieskoskórej obcej ubranej w wyzywający, obcisły kostium, przynoszącej na myśl lateksowe wdzianka modne w środowiskach sado-maso, ale nad wyraz często takie obrazki można oglądać w „RL”.
„Suicide Squad vol.1 – Kicked in the Teeth” (Adam Glass i Federico Dallocchio, Scott Hanna, Ransom Getty, Andrei Bressan, Cliff Richards, Clayton Henry, IG Guara)
To chyba największe (pozytywne) zaskoczenie relaunchu. Po „Suicide Squad” nie spodziewałem się niczego poza przerysowaną brutalnością i tanią erotyką, a (oprócz tego) dostałem również całkiem sporo niezłej, peleryniarskiej rozrywki. Jeśli tylko przymknie się nieco mocniej oko na tandetni pomysł i klasyczne dla gatunku klisze, można dostrzec całkiem sprawnie napisany komiks akcji. Jest humor, są niezłe dialogi, akcja nie zwalania tempa ani na sekundę, ciekawa galeria postaci z niezłym twistami fabularnymi może się podobać. Całość trzyma fason, a czytelnika - w napięciu. Fabuła obraca się wokół Task Force X – grupy do zadań specjalnych złożonej ze superprzestępców przebywających w zakładzie Belle Reeve, potocznie nazywanej właśnie Suicide Squadem. Barwna ekipa łotrów z Deadshotem, Harley Quinn, El Diablo i King Sharkiem w składzie podejmuje się najbardziej ekstremalnych misji, licząc na złagodzenie swoich wyroków. Coś, jak „Thunderbolts” Warrena Ellisa z Marvela tylko, że niemal wyłącznie skupione na akcji, na wykonywanych przez skazańców misjach. Szkoda tylko, że przez taką konstrukcję cierpi nieco ekspozycja postaci, ale trzeba przyznać, że Adam Glass sprawnie rozegrał dość ograny pomysł. Nieco gorzej sprawa się ma z oprawą wizualną. Co kolejny zeszyt, to narysowany jest w innym stylu – nawet Dallocchio, który popełnił najwięcej stron w poszczególnych odcinkach rysuje inaczej. Jest raz lepiej, raz gorzej, ale żadne nazwisko z dość długiej listy grafików nie zapadło mi w pamięć. Ale i tak warto spróbować sięgnąć po „Kicked in the Teeth”.
„Ressurection Man vol.1 – Dead Again” (Dan Abnett, Andy Lanning i Fernando Dagnino, Fernando Blanco)
W „Ressurection Manie” Dan Abnett i Andy Lanning kluczą pomiędzy lśniącym, superbohaterskim światkiem DCU, a ciemnymi zakamarkami Vertigo. Etykieta „na krawędzi” pasuje do tego komiksu jak ulał. Bo zaczyna się od niepokojącego dreszczowca (pierwszy zeszyt), by zaraz potem przeskoczyć do klasycznej superbohaterskiej nawalanki (#3). Jest raport z zakładu Arkham (#6), a obok niego bardzo heroiczna wycieczka do Metropolis (#7). Taki konglomerat różnych, równie przerysowanych estetyk nie przeszkadza jednak fabule pozostawać spójnej i z pewnością jest świadomym wyborem duetu scenarzystów. Akcja rozwija się wartko (niekiedy nawet zbyt szybko) i w nieco zapomnianym w branży stylu. Poszczególne zeszyty stanowią mniej lub bardziej zamknięte całości, które oprócz tego, że są puzzlami, kawałkami większej całości (którą pewnie jest tajemnica Mitcha) same w sobie nie są tylko wypełnieniem pomiędzy jednym, a drugim cliffhangerem. W poszczególnych odcinkach „Resurrection Mana” jest całkiem sporo pełnokrwistej fabuły, czego (niestety) o wielu innych superbohaterskich produkcjach, nastawionych na ciągłą retardację i odwlekaniu finału, napisać się nie da. Widać, że Abnett i Lanning znają się na swojej robocie, choć mam wrażenia, że nie dali z siebie wszystkiego. „Resurrection Man” mógł być jeszcze lepszym komiksem, niż jest. Historia Mitchela wciąga, ale całość wydaje się jednak sklecona pośpiesznie, jakby Abnett i Lanning nie dali czasu swoim pomysłom, aby odpowiednio się uleżały. Za grafikę odpowiedzialny jest Fernando Dagnino, który jest okropnie nierównym rysownikiem. Niekiedy, niemal wprawiał mnie w zachwyt, a innym razem nie mogłem patrzeć na paskudne kadry jego autorstwa. Ale znowu, podobnie jak w przypadku „Suicide Squadu”, fani super-hero powinni dać szansę temu tytułowi. Szkoda, że redaktorzy sądzili inaczej i skasowali serię.
„Red Lanterns vol.1 – Blood and Rage” (Peter Milligan i Ed Benes, Diego Bernard)
Jest i drugie ostrzeżenie dla Milligana. On-going „Red Lanterns” oczywiście nie należy do linii Edge, ale z pewnych przyczyn znajduje się na owej krawędzi. Do tego tytułu przyciągnęło mnie nazwisko scenarzysty na okładce. Skoro autor „Enigmy” i „X-Statix” uznał, że w kuriozalnym korpusie Atrocitusa jest potencjał na jakąś dobrą fabułę, uznałem, że warto sięgnąć po tę serię. I, znowu, srodze się rozczarowałem. Po pierwsze, w „Blood and Rage” nie ma żadnego z motywów, za które wszyscy kochamy Milligana, ani jego specyficznej wrażliwości, a po drugie – to okropnie przeciętny superbohaterski produkcyjniak. Z kiepską narracją, przypominającą dlaczego zrezygnowano z zbytnio rozbudowanej narracji z offu, zupełnie nieprzekonującymi bohaterami, kulawo poprowadzoną akcją i graficznym powrotem do lat dziewięćdziesiątych. Czerwonymi Latarniami (nomen omen!) mogą zainteresować się jedynie tropiciele seksualnych kontekstów w historiach z superbohaterami. Jeśli są jakieś granice przyzwoitości w prezentowaniu komiksowej kombinacji seksualność i brutalności to Ed Benes (który w branży zasłynął tym kadrem) wszystkie je przekracza. Nie dość, że Bleez, główna kobieca protagonista opowieści, na każdy kadrze świeci swoją niemal nagą dupą, prężąc się i wyginając do czytelnika, to niemal każde jej spotkanie z Artocitusem, samcem alfa na Ysmault, kończy się na dotkliwym poniżeniu. Nie wiem czy Benes nie znajduje jakieś przyjemności w rysowaniu zakrwawionej, kulącej się na ziemi niebieskoskórej obcej ubranej w wyzywający, obcisły kostium, przynoszącej na myśl lateksowe wdzianka modne w środowiskach sado-maso, ale nad wyraz często takie obrazki można oglądać w „RL”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz