Doktorowi Bruce`owi Bannerowi z coraz większą trudnością przychodzi kontrolowanie jego zielonego alter ego, którego siła po kolejnym wybuchu bomby gamma jeszcze bardziej wzrosła. Podczas ostatniego starcia dwójki „potworów” w Las Vegas – Thinga i Hulka, zginęło 26 osób, a straty finansowe szacowane są w milionach dolarów. Tony Stark, szefujący w tym czasie S.H.I.E.L.D postanawia coś z tym problemem wreszcie zrobić. Wraz z Reedem Richardsem, profesorem Xavierem, doktorem Strangem i królem Inhumans, Black Boltem, postanawiają wysłać Hulka w przestrzeń kosmiczną. Sprzeciwia im się jedynie Namor, ostatni z członków tajnego stowarzyszenia Iluminatów. Władca Atlantydy, oprócz tego, że oburza go moralny aspekt takiego czynu, zwyczajnie obawia się zemsty zielonego olbrzyma. Jak się później okaże – nie bez podstaw. Niestety, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, coś idzie nie tak i zamiast na piękną, pokrytą bujną roślinnością, lecz pozbawioną inteligentnego życia planetę, kosmiczna kapsuła z Hulkiem ląduje na Sakaarze…
„Planet Hulk” Grega Paka całymi garściami czerpie z schematu fabularnego „Gladiatora”. To opowieść o Zielonej Szramie, o Oku Gniewu, Niszczycielu Światów, o Harkanonie, Haargu, Holku, czyli o naszym ulubionym Hulku, Sałacie Marvela, który trafił do świata ciemiężonego przez Czerwonego Imperatora i ze zwykłego niewolnika staje się bohaterem uciśnionych i ich nadzieją na wyzwolenie. Pak bardzo umiejętnie gra banalnymi kliszami walki garstki rebeliantów z okrutnym tyranem, umiejętnie rozkładając akcenty w swojej historii. Scenarzysta sprawnie wplata w swoją historię motyw religijnej przepowiedni – czy przybyły z odległego świata zielony potwór jest Sakaarsonem, sławionym w legendach zbawcą świata, czy też jest tego świata niszczycielem? Po fabule jednak nie spodziewajcie się niczego więcej od coraz większych, coraz bardziej spektakularnych walk, utrzymanych w epickim stylu, przynoszącym na myśl mitologię grecką – gniew i postać Hulka, jako żywo przypominała mi dzieje Achilla z „Illiady”. „Planet Hulk” jest jednak typowym komiksem jednorazowego użytku, bo czytany po raz wtóry, pozbawiony jest tego napięcia i ekscytacji, która towarzyszyła pierwszej lekturze. I to jest chyba jedyna, ale najpoważniejsza wada tego tytułu.
W roli rysowników zostali zatrudnieni solidni rzemieślnicy super-bohaterskiej estetyki. Wśród grafików, może z wyjątkiem Gary`ego Franka, który narysował ledwie połówkę numeru, rozsławionego późniejszą współpracą z Geoffem Johnsem przy „Action Comics”, znajdziemy raczej twórców z drugiej ligi. Na ich tle (Keu Cha, Juana Santacruza, Carlo Pagulayana) i wśród autorów graficznych epizodów (Marshalla Rogersa, Micheala Avon Oeminga, Alexa Nino) przy odrobinie dobrej woli wyróżniłbym Aarona Loprestiego, który swoją kreskę roztkliwi niejednego miłośnika opowieści obrazków pamiętającego dokonania wyśmienitego Johna Byrne`a. Świetne wrażenie robią również okładki poszczególnych zeszytów, autorstwa rysownika ukrywającego się pod pseudonimem Ladronn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz