Nowe otwarcie – takie słowa cisną mi się na klawiaturę po lekturze dwunastego tomu "The Walking Dead". To właśnie w tej odsłonie cyklu rozpoczyna się historia, która ciągnie się właściwie do dziś i chyba już nieodwracalnie zmieniła tytuł ten z survival horroru z obyczajowymi elementami w coś, co nie do końca mi się podoba. Możecie się przygotować na to, że z drobnymi wyjątkami, na najbliższe tomy będę mocno zrzędzić. I pomyśleć że wszystko zaczyna się od komiksu, który ocenię całkiem wysoko. Ale to tylko miłe złego początki...
Dwunasty tom zombie epopei zaczyna się od wyjawienia sekretu skrywanego przez Eugene’a. Myślę że dla części z czytelników nie będzie to żadna niespodzianka. Po tym zdarzeniu, ekipa Ricka przeżywa kolejny szok – pewnego wieczoru staje przez nimi obcy mężczyzna i przyjaznym tonem oferuje dołączenie do społeczności czterdziestu ludzi i wszelkie wygody obecnego świata, w zamian za pracę na rzecz utrzymania zombie z dala od ocalałych. Chociaż początkowo mocno nieufni, bohaterowie kuszeni wizją spokojnego życia decydują się przyjąć ofertę i trafiają do miejsca, które przyjmuje ich z otwartymi rękoma. Czy jednak na pewno wszystko jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka?
Znając poprzednie odsłony serii, to odpowiedź ostatnie pytanie nie powinna być niczym szczególnie trudnym. Chociaż początkowo wszyscy mieszkańcy napotkanej przez grupę Ricka wspólnoty wydają się być miłymi i pracowitymi ludźmi, także i tutaj szybko na jaw wychodzi fakt, że mają swoje sekrety. Jakie? Tego dowiemy się w kolejnych tomach, ponieważ praktycznie całe "Życie pośród nich" skupia się na totalnym odwróceniu statusu quo w cyklu. Najpierw Robert Kirkman w kilka stron kończy trwającą od dziewiątego tomu wędrówkę w stronę Waszyngtonu, by dać bohaterom zupełnie nowe miejsce, w którym mogą zamieszkać. Można powiedzieć, że "Żywe trupy" w pewien sposób zatoczyły koło, bo z podobną rewolucją mieliśmy do czynienia, gdy bohaterowie zamieszkali w więzieniu, lecz wtedy do obsady komiksu nie dołączyło aż czterdzieści osób. Oczywiście nie poznajemy ich wszystkich, lecz z imienia przedstawionych zostaje tyle nowych postaci, że czytelnik może mieć kłopot z zapamiętaniem ich wszystkich. Piszę to z własnego doświadczenia, ponieważ nierzadko przy lekturze kolejnych tomów serii łapałem się na tym, że nie do końca wiedziałem o jakiej postaci jest mowa, przynajmniej aż do momentu w którym ją zobaczyłem.
To, co wydaje mi się najlepszą częścią fabuły dwunastego tomu, to przedstawienie naszych bohaterów jako tych złych, w pewnym sensie. Scenarzysta wyraźnie chce pokazać, że po doświadczeniach z Gubernatorem czy Łowcami, Rick i jego ekipa są tak bardzo nieufni w stosunku do społeczności do której dołączyli, że w "Życiu pośród nich" to właśnie oni knują i spiskują przeciwko ludziom, którzy dali im schronienie, nakarmili, napoili i w pewnym sensie dali nowy cel w życiu. Bardzo podoba mi się taka zmiana w postępowaniu poszczególnych postaci, ponieważ jest ona zdecydowanie wiarygodna, a dodatkowo pokazana w przekonywujący i jak najbardziej konsekwentny sposób.
Cała druga połowa recenzowanego tomu świetnie trzyma w napięciu, chociaż właściwie nic konkretnego się tam nie dzieje, to jednak nie mogę nie mieć czegoś negatywnego do napisania. Teoretycznie powinienem pogratulować Kirkmanowi tego, w jaki sposób zakończył wątek eskorty genialnego Eugene’a do Waszyngtonu, to jednak ten ciągnący się od dziewiątego tomu fragment fabuły od samego początku był... no kurde, napiszę wprost – głupi. No bo jak niby mam uwierzyć w to, że jeden z najtęższych umysłów na świecie (tak chyba sam Eugene się przedstawił) i jednocześnie totalna i nieporadna życiowo pierdoła nie tylko nie dał się zjeść zombiakom, ale jeszcze także przemierza kraj w towarzystwie rednecka i jego dziewczyny, zamiast grupy jak nie agentów rządowych to chociaż kogoś z wojskowych? To od początku zbyt mocno śmierdziało, a dodatkowe i częste zapewnienia Kirkmana, że nie będzie wyjaśniał powodów epidemii żywych trupów, tylko to pogłębiały. Tak więc dobrze, że wątek ten został rozwiązany, ale szkoda, że od samego początku był on naciągany i nie budził właściwie żadnych emocji.
Jak przy każdej recenzji kolejnych tomów "The Walking Dead", tak i tym razem właściwie nie ma się co rozpisywać ani nad rysunkami – bo te są jakie są i Charlie Adlard ani nie ewoluuje, ani nie cofa się w rozwoju – ani także nad dodatkami zawartymi w komiksie, bo tych najzwyczajniej w świecie nie ma. Polskie wydanie od Taurusa wyróżnia się jedynie solidnym wykonaniem i wciąż niewysoką ceną. I w przeciwieństwie do większości poprzednio opisywanych tomów, dwunastą odsłonę ”The Walking Dead” można jeszcze kupić w kilku miejscach w pierwszym wydaniu.
Podsumowując, uważam dwunasty tom serii opowiadającej o Ricku Grimesie i jego towarzyszach za jedną z ciekawszych odsłon cyklu. Potrafi ona przykuć uwagę czytelnika, nie korzystając przy tym z nadmiernej przemocy, jak miało to miejsce ostatnim razem. Dlatego też ocena będzie identyczna jak w przypadku poprzedniej recenzji i wyniesie 4+/6
Autorem tekstu jest Krzysztof Tymczyński, a został on pierwotnie opublikowany na łamach bloga poświęconego Image Comics.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz