"Stacja 16" to wspólne dzieło Hermana Huppenna oraz jego syna Yvesa Huppena, który współpracuje z ojcem od ponad dekady. Razem stworzyli kilka tomów mistrzowskiej serii "Wieże Bois-Maury", a także kilka innych komiksów. Rodzinna kooperacja sprowadza się do tego, że Huppenn-senior odpowiada za stronę graficzną, natomiast Huppenn-junior za skrypt. I nie inaczej jest w wypadku one-shotu opublikowanego przez Wydawnictwo Komiksowe z okazji wizyty rysownika w Polsce w maju bieżącego roku podczas festiwalu Komiksowa Warszawa.
Akcja omawianego albumu ma miejsce na dalekiej północy Rosji na wyspach należących do archipelagu Nowa Ziemia. Gdzie w czasach ZSRR, a dokładnie od 1954 roku, funkcjonował poligon nuklearny. W latach 1955-1990 na tych prawie bezludnych wyspach przeprowadzono 135 prób atomowych. Historia opowiadana przez Huppennów rozpoczyna się w maju 1997 roku, atomowy poligon już nie istnieje, ale znaczna część archipelagu nadal pozostaje terenem wojskowym.
Grigorij Galicyn, pewien młody żołnierz, który dopiero przybył na Wyspę Północną, przymuszony przez starszych kolegów, daje pokaz swojej odwagi i głupoty. Kilka kadrów dalej widzimy go, jak siedzi przy radiostacji i nasłuchuje. Nagle odbiera pełne rozpaczy wołanie o pomoc, które zostało nadane z nieczynnej od wielu lat stacji meteorologicznej numer 16. Dowodzący jednostką postanawia wysłać do stacji misję zwiadowczą. Patrol pod dowództwem sierżanta Woronina ma sprawdzić, dlaczego i skąd pochodziło wezwanie S.O.S.
Gdy wyruszają, panuje piękna pogoda, ale gdy zbliżają się do celu, zaczyna szaleć śnieżyca, która utrudnia lądowanie. Na miejscu okazuje się, że na stację składa się kilka zdewastowanych baraków, maszt radiowy, połamane i dziurawe ogrodzenie. Żołnierze podzielili się na dwie dwuosobowe grupy i systematycznie przeszukują puste, początkowo, budynki.
Nie będę zdradzał suspensu, bo wierzę, że znajdą się osoby, które chętnie po ten album sięgną. Wspomnę jedynie, że w wyniku wolty scenarzysty historia zyskuje inny wymiar i zmienia się z obyczajówki o relacjach męsko-męskich na rasowy horror z elementami science fiction (skojarzenia z filmem "Coś" z 1982 roku, w reżyserii Johna Carpentera, są jak najbardziej na miejscu). W wielu recenzjach spotkałem się z zarzutem wobec tego albumu, że scenariusz jest zbyt przewidywalny, jednakże przy ocenie należy pamiętać, że bliżej "Stacji 16" do kina klasy B, niż do autorskich produkcji Petera Greenawaya.
Jak wspomniałem, za warstwę graficzną odpowiada Hermann-senior i należy otwarcie powiedzieć, że plansze w jego wykonaniu, to prawdziwa maestria. Belgijski rysownik zaludnia arktyczne przestrzenie odstręczającymi (zdeformowanymi, szpetnymi, karykaturalnymi) swym wyglądem postaciami. Nawet "pozytywny", główny bohater – Grigorij Galicyn – nie jest kimś, kogo chcielibyśmy spotkać na niedzielnym spacerze w parku. Niepokojąco wypadają także rozkładówki przedstawiające grzyb powstawały w wyniku wybuchu atomowego czy wielkiej zorzy polarnej.
Dodatkowo należy zwrócić uwagę na kolory. Mimo że akcja dzieje się daleko na północy, nie uświadczymy nietkniętych przez ludzi białych przestrzeni. Dominują szarości oraz obłędne turkusy. Powiększony format, twarda oprawa oraz przyjazna cena, to kolejne argumenty, które przemawiają za dokonaniem zakupu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz