środa, 10 października 2012

#1147 - New Avengers t.04: Kolektyw

Wbrew pozorom robienie na superobohaterskim odcinku przemysłu komiksowego to ciężki kawałek chleba. Produkcje trykociarskie są bardzo silnie skonwencjonalizowane i łatwo stają się zakładnikami kilku, prostych chwytów i ogranych motywów. Trzeba uważać, aby nie popaść w nadmierny i nieznośny banał, nie poprzestawać na powielanych przez kolejnych twórców schematach, a z drugiej strony nie dać się zwieść podejrzanym eksperymentom, nierzadko wiodących na manowce.

Przy pełnej świadomości tego, czym są (i powinny być) opowiastki super-hero Brianowi M. Bendisowi udało się odnaleźć swój własny i oryginalny sposób na poradzenie sobie z tymi dylematami. Przy okazji uczynił przygody trupy Kapitana Ameryki flagowym tytułem w ofercie Marvela, długo pozostającym w czubie najlepiej sprzedających się on-goingów za Oceanem. Dla mnie najlepsze tomy „New Avengers” to te, w których scenarzysta pochodzący z Cleveland próbuje uciec (z reguły z dobrym skutkiem) od wyblakłych klisz super-hero, płacąc przy tym daninę konwencji i nie przestając być atrakcyjnym dla przeciętnego pożeracza trykociarzy. Wilk jest zatem syty, a i owca cała.

Ironiczna docinki wkładane w usta niektórych herosów w „Ucieczce” czy meta-tekstualna re-introdukcja Sentry`ego w drugim albumie to według mnie jedne z najmocniejszych momentów całej serii, które wniosły pewien powiew świeżości do Marvela. Drapanie w czwartą ścianę, machlojki z linią fabularną, bawienie się narracją, fantastyczne retardację i cliffhangery świadczą, że Bendis jest scenarzystą o dużej świadomości rzemiosła, jakie uprawia. Szkoda tylko, że sił (pomysłowości? Chęci może?) starczyło tylko na kilka tomów. W „Kolektywie” Bendis (niejako) sięgnął dna, ograniczając się do pisania trywialnej nawalanki bez polotu, jakie zalegają w sklepach komiksowych, do kupienia po kilkanaście centów. Zrobił komiks, jakiego do tej pory z całych sił unikał. Banalny, momentami głupi i zwyczajnie nudny.

Wizualnie rzecz biorąc Mike Deodato Jr., odpowiedzialny w większości za główny wątek tego tomu, dostosował się do niskiego poziomu swojego partnera od skryptu. Pochodzący z Brazylii artysta, który potrafił skutecznie przysposobić do dzisiejszych czasów „ekstremalny” styl charakterystyczny dla lat dziewięćdziesiątych nie popisał się tym razem. Początek wyszedł mu jeszcze jako tako, ale im dalej w las – tym gorzej. Szczególnie źle wygląda epizod na shieldowskim hellicarierze, sceny pojedynku Sentry`ego i Iron-Mana z Kolektywem, a także finał na Genoshy. Wygląda to tak, jakby Deodato brakowało pary, aby skończyć porządnie to, co zaczął.

Tym bardziej boleśnie dla Deodato wypada zestawienie ze znakomitym, ale operującym w zupełnie innym stylu, Steve`m McNivenem, który w „Kolektywie” zilustrował tylko pierwszy zeszyt. Gdzieś pomiędzy nimi można ulokować Oliviera Coipela. Odpowiedzialny za fragment, którym Luke Cage i Jessika Jones biorą ślub artysta pokazał się z nieco gorszej, niż w „Rodzie M”, strony, a podobnie jak Deodato, końcówka mu trochę nie wyszła. Poszczególne kadry znamionują nadmierny pośpiech, a niedokładności spowodowane są zapewne krótkimi terminami, charakterystycznymi dla amerykańskiego rynku. Na usprawiedliwienie obu panów, mogę powiedzieć, że nie tylko im doskwierają podobne bolączki.

Żeby było lepiej, musi być gorzej – Bendis jeszcze jakoś przebieduje kolejny tom (zatytułowany „Disassembled”), będący przystawką do „Civil War” Marka Millara, aby potem zaliczyć znakomity comeback. Rysowane przez znajdującego się w wybornej formie Leinila Francisa Yu „Revolution” należy do moich ulubionych albumów „New Avengers”, a kolejny – „Trust” – również daje radę. I szkoda tylko, że w „Secret Invasion” zaliczy kolejny spadek…

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Jak w Kolektyw to dno to Pan recenzent mało czytał superhero. ;)
Zresztą od pewnego czasu w wielu recenzjach wyczuwam pewną niechęć do komiksów z superbohaterami. Po co cierpieć i czytać superhero jak można się zająć np. rzeczami od Top Shelf a gacie na spodniach oglądać tylko w uznanych klasykach typu Watchmen czy TDKR.

Dodam też z perspektywy fana superhero, że nie każdy komiks musi być arcydziełem ale ma dawać mi rozrywkę i np. taka seria Blue Beetle (z tym młodym Latynosem)jeszcze z DC przed reczymśtam opowiadała historie różnego poziomu ale miała bardzo fajne postacie drugo i trzecioplanowe, głównego bohatera itp...:)

Anonimowy pisze...

Z Oleksaka to taki fan i znawca superhero, jak z koziej dupy trąba :)

Kuba Oleksak pisze...

Już mnie po prawdzie męczą te trolle, które wytykają mi nieznajmość superhero i moją domniemaną niechęć do gatunku. Kochani! Ja uwielbiam trykoty, ale niech te trykoty naprawdę będą dobre. Tego o "Kolektywie" powiedzieć po prostu nie mogę.

Darujcie sobie tą gadkę "że nie każdy komiks musi być arcydziełem". NA Bendisa momentami mocno śmierdzi kupą po prostu i powie Wam to co drugi fan Avengersów, którego możecie spotkać na CBR albo Chanie choćby.

A co do mojego domniemanego dyletanctwa - zapraszam do odwiedzenia moich tekstów pod tagiem super-hero. I do dyskusji oczywiście.