Pomysł Briana Azzarello na Wonder Women można streścić w następujący sposób – trykociarką, kolorową estetykę zastępujemy mitologicznymi inspiracjami i sztafażem urban fantasy. Dokładamy do tego niewielką domieszką elementów grozy i szczyptą wątków obyczajowych. Zamiast skupiać się wyłącznie na nawalankach, fabułę podszywamy tragizmem o greckim rodowodzie.
Historia w pierwszym albumie zatytułowanym „Blood” skupia się na bezwzględnej walce o władze, zemście, zdradzie i rodzinie. Oczywiście, wszystko to musi mieścić się w ramach komiksowej pulpy, która ma być atrakcyjna dla jak największego grona odbiorców, ale Azzarello bardzo zgrabnie unika tych najbardziej wyświechtanych klisz. Nieco wbrew panującym w mainstreamie trendom, robi komiks w swoim stylu, oparty głównie na dialogach, w których dużo dzieje się poza pierwszym planem, wymagający pewnego skupienia przy lekturze. Podobnie, jak w „100 Nabojach” scenarzysta planuje fabułę na przód i pierwsza historia to tylko rozgrzewka, która na razie więcej obiecuje, niż może zaoferować.
Z wszystkich postaci to chyba właśnie Wonder Woman została najbardziej odmieniona przez relaunch. Jej origin został mocno zreformowany, a jak przypuszczam prawie wszystkie jej dotychczasowe historie z jej udziałem wypadły z kanonu. Azzowi nawet ręka nie zadrżała, kiedy wymazywał kawał historii DCU, robiąc reboot na pełną skalę, kształtując Dianę na własną modłę, choć nie sprzeniewierzył się przy tym duchowi największej kobiecej ikonie amerykańskiego komiksu. Pomysł z odejście od estetyki super-hero i zbliżenie jej przygód do tego, co można przeczytać w Vertigo to prawdziwy strzał w dziesiątkę. Zabrakło jedynie radykalnej zmiany stroju głównej bohaterki, który wyraźnie odstaje od klimatu całego komiksu i wyglądu innych postaci. Ale nie można mieć wszystkiego.
Co ciekawe Diana ze swojej serii zupełnie nie przypomina siebie z on-goingu „Justice League”, choć w pewnym aspekcie są do siebie bardzo podobne. Podobnie, jak we flagowej serii Nowej 52, także i w swojej solowej serii Wonder Women, dzieli się swoim czasem antenowym z pokaźną grupą innych postaci. Obsada solowego z założenia komiksu jest bardzo duża i równie ciekawa. Kradnąca show Strife (czyli bogini Eris), sympatyczny Hermes, niepozorna Zola czy tajemniczy Lennoks zajmując tak wiele miejsca, sprawiają, że Diana wcale nie wygląd, jak gwiazda „Wonder Woman”.
Pod względem wizualnym „The Blood” prezentuje się i dobrze, i źle. Regularny rysownik Cliff Chiang to doprawdy mistrz uproszczonej, realistycznej kreski z widocznym niezależnym rodowodem. Szkoda, że nie narysował „The Blood” w całości, tylko pod koniec oddał ołówek Tonu`emu Akinsowi. Jego zastępcy zdarzają mu się dobre kadry, szczególnie w finale, ale generalnie to rysownik o klasę gorszy.
Nowej Wonder Woman zrzuceniu rajtuzów i radykalna zmiana estetyki wyszła zdecydowanie na dobre. To chyba Pierwszy trejd serii nie jest wolny od wad. Można narzekać na przegadanie, fabuła wydaje się nie do końca przemyślana, a Azzarello brakuje tego błysku, który wyróżnia jego najlepsze prace. Ale rokowania, co do następnych zeszytów są bardzo pomyślne.
Historia w pierwszym albumie zatytułowanym „Blood” skupia się na bezwzględnej walce o władze, zemście, zdradzie i rodzinie. Oczywiście, wszystko to musi mieścić się w ramach komiksowej pulpy, która ma być atrakcyjna dla jak największego grona odbiorców, ale Azzarello bardzo zgrabnie unika tych najbardziej wyświechtanych klisz. Nieco wbrew panującym w mainstreamie trendom, robi komiks w swoim stylu, oparty głównie na dialogach, w których dużo dzieje się poza pierwszym planem, wymagający pewnego skupienia przy lekturze. Podobnie, jak w „100 Nabojach” scenarzysta planuje fabułę na przód i pierwsza historia to tylko rozgrzewka, która na razie więcej obiecuje, niż może zaoferować.
Z wszystkich postaci to chyba właśnie Wonder Woman została najbardziej odmieniona przez relaunch. Jej origin został mocno zreformowany, a jak przypuszczam prawie wszystkie jej dotychczasowe historie z jej udziałem wypadły z kanonu. Azzowi nawet ręka nie zadrżała, kiedy wymazywał kawał historii DCU, robiąc reboot na pełną skalę, kształtując Dianę na własną modłę, choć nie sprzeniewierzył się przy tym duchowi największej kobiecej ikonie amerykańskiego komiksu. Pomysł z odejście od estetyki super-hero i zbliżenie jej przygód do tego, co można przeczytać w Vertigo to prawdziwy strzał w dziesiątkę. Zabrakło jedynie radykalnej zmiany stroju głównej bohaterki, który wyraźnie odstaje od klimatu całego komiksu i wyglądu innych postaci. Ale nie można mieć wszystkiego.
Co ciekawe Diana ze swojej serii zupełnie nie przypomina siebie z on-goingu „Justice League”, choć w pewnym aspekcie są do siebie bardzo podobne. Podobnie, jak we flagowej serii Nowej 52, także i w swojej solowej serii Wonder Women, dzieli się swoim czasem antenowym z pokaźną grupą innych postaci. Obsada solowego z założenia komiksu jest bardzo duża i równie ciekawa. Kradnąca show Strife (czyli bogini Eris), sympatyczny Hermes, niepozorna Zola czy tajemniczy Lennoks zajmując tak wiele miejsca, sprawiają, że Diana wcale nie wygląd, jak gwiazda „Wonder Woman”.
Pod względem wizualnym „The Blood” prezentuje się i dobrze, i źle. Regularny rysownik Cliff Chiang to doprawdy mistrz uproszczonej, realistycznej kreski z widocznym niezależnym rodowodem. Szkoda, że nie narysował „The Blood” w całości, tylko pod koniec oddał ołówek Tonu`emu Akinsowi. Jego zastępcy zdarzają mu się dobre kadry, szczególnie w finale, ale generalnie to rysownik o klasę gorszy.
Nowej Wonder Woman zrzuceniu rajtuzów i radykalna zmiana estetyki wyszła zdecydowanie na dobre. To chyba Pierwszy trejd serii nie jest wolny od wad. Można narzekać na przegadanie, fabuła wydaje się nie do końca przemyślana, a Azzarello brakuje tego błysku, który wyróżnia jego najlepsze prace. Ale rokowania, co do następnych zeszytów są bardzo pomyślne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz