"Komiksowa lazania" powstała w podobny sposób, w jaki niegdyś realizowano projekt "Pieces". Jeden autor rysuje kadr czy stronę, a następnie przekazuje pałeczkę innemu twórcy, który dorysowuje kolejny fragment historii, która trafia do rąk następnego i tak dalej, aż do momentu aż braknie twórców lub zakończy się historia. Ot, sztafeta połączona z freestyle`owym podejściem. Metoda, jak metoda - weryfikują ją efekty, a te w przypadku wydanego na tegorocznym MFKiG zina są raczej marne.
Tercet autorów „Lazanii”, czyli Szymon Kaźmierczak, Szczepana Atroszko i Grzegorz Molas, którzy wspomagani byli przez Katarzynę Drzewek, Annę Wójcik, Annę Radziej, Jakuba Woynarowskiego (!) i Sylvaina Savoie (!!!) niespecjalnie poradzili sobie z tym konceptem. „Komiksowa lazania” to ciąg dość przyciężkawych dowcipów na niskim poziomie. Jednorożce, krowia erotyka, kaczor Donald dekapitujący homoseksualistów, harcerze lecący balonem i powracający motyw odbytu - może i w ten sposób napisane wydaje się to ciekawe, ale w rzeczywistości budzi raczej zażenowanie. Nie bardzo mam za co pochwalić ten projekt, bo nie bardzo jest za co. Po jego lekturze nie czuje ani obrzydzenia (jak w przypadku pamiętnej „Rodziny Srochów”), nie parskam opętańczym śmiechem (jak w przypadku hardkorowych projektów Dema) czy chylę kapelusz w podziwu dla konceptu i elegancji (którym tak zachwycałem się w przypadku „Przygód Powstania Warszawskiego”).
Co więcej - trudno również wyróżnić jakiegokolwiek rysownika. Po pierwsze nie podpisano jaki twórca odpowiada za poszczególne fragmenty, a po drugie – znowu – nie bardzo jest co chwalić. Jasne, zdarzają się kadry narysowane na niezłym, amatorskim poziomie, ale są też takie, które były zrobione w pięć sekund, najwyraźniej pod wpływem i są po prostu złe. Paskudnie nabazgrane, bez składu i ładu z niewyraźnymi kwestiami w dymkach. Jasne, rozumiem, że to zin, ale w "Komiksowej lazanii" przekracza się granicę jakiejkolwiek czytelności (i nie jest to cel sam w sobie). Jeśli już coś miałbym pochwalić to byłyby to okładki.
Co innego „Amazońska jazda”. Komiks wydany w formacie na oko mniejszym od pudełka od zapałek to prawdziwa perełka. Widać, że Kaźmierczaka cieszy zabawa warstwą edytorską swoich produkcji i fajnie. Zawsze ceniłem Pszrena za jego inwencję w wymyślaniu najdziwniejszych dziwactw, a w tym przypadku za tym konceptem idzie jakaś treść (dość pretekstowa, przyznam) i całkiem niezłe wykonanie. Mój szczery podziw budzi sposób, w jaki na tak mikroskopijnym formacie, udało się Kaźmierczakowi wyczarować tak świetne rysunki. Z miejsca kupił mnie tym farbami i swobodną kreską, znamionującą całkiem solidny warsztat (czego po „Lazani” nie śmiałbym powiedzieć). Uroku tej publikacji dodaje tekturowy grzbiecik i możliwość rozłożenia „Amazońskiej jazdy” jak harmonijka. Dominik Szcześniak z Ziniola dostrzega w tej produkcji potencjał wigilijnej ozdoby, z czym trudno się nie zgodzić. Oczywiście, to raczej pierdółki, która zginie gdzieś na dnie mojej szuflady komiksowej, gdzie lądują wszystkie tytuły, które z jakichś powodów nie mogły się znaleźć w bardziej reprezentacyjnym miejscu. Inna sprawa, że „Jazda” sprawiła mi znacznie więcej radości, niż gabarytowo znacznie większa „Lazania”.
Z jednej zatem strony mamy dość nieudany party-komiks, a drugiej – całkiem smaczny wynalazek obrazkowy. Oprócz nazwiska Kaźmierczak łączy je ich zinowa forma, która jest celem samym w sobie. Niegdyś w wydawnictwach podziemnych nierzadko szlifowano warsztat i szukało się własnego stylu. To były miejsca, w których hartowała się stal. Inkubatory talentów, wstępy do czegoś większego – tak jak wyszło to w przypadku „Azbestu” (który stał się niejako prologiem „Produktu”) czy „Jeju” (protoplasty „Kartonu”). Teraz, szlify zdobywa się publikując w sieci, ale ziny nie umarły, tylko zmieniły swoją funkcję. Stały się konceptualnym laboratorium, miejsce bardziej zabawy i nauki.
Tercet autorów „Lazanii”, czyli Szymon Kaźmierczak, Szczepana Atroszko i Grzegorz Molas, którzy wspomagani byli przez Katarzynę Drzewek, Annę Wójcik, Annę Radziej, Jakuba Woynarowskiego (!) i Sylvaina Savoie (!!!) niespecjalnie poradzili sobie z tym konceptem. „Komiksowa lazania” to ciąg dość przyciężkawych dowcipów na niskim poziomie. Jednorożce, krowia erotyka, kaczor Donald dekapitujący homoseksualistów, harcerze lecący balonem i powracający motyw odbytu - może i w ten sposób napisane wydaje się to ciekawe, ale w rzeczywistości budzi raczej zażenowanie. Nie bardzo mam za co pochwalić ten projekt, bo nie bardzo jest za co. Po jego lekturze nie czuje ani obrzydzenia (jak w przypadku pamiętnej „Rodziny Srochów”), nie parskam opętańczym śmiechem (jak w przypadku hardkorowych projektów Dema) czy chylę kapelusz w podziwu dla konceptu i elegancji (którym tak zachwycałem się w przypadku „Przygód Powstania Warszawskiego”).
Co więcej - trudno również wyróżnić jakiegokolwiek rysownika. Po pierwsze nie podpisano jaki twórca odpowiada za poszczególne fragmenty, a po drugie – znowu – nie bardzo jest co chwalić. Jasne, zdarzają się kadry narysowane na niezłym, amatorskim poziomie, ale są też takie, które były zrobione w pięć sekund, najwyraźniej pod wpływem i są po prostu złe. Paskudnie nabazgrane, bez składu i ładu z niewyraźnymi kwestiami w dymkach. Jasne, rozumiem, że to zin, ale w "Komiksowej lazanii" przekracza się granicę jakiejkolwiek czytelności (i nie jest to cel sam w sobie). Jeśli już coś miałbym pochwalić to byłyby to okładki.
Co innego „Amazońska jazda”. Komiks wydany w formacie na oko mniejszym od pudełka od zapałek to prawdziwa perełka. Widać, że Kaźmierczaka cieszy zabawa warstwą edytorską swoich produkcji i fajnie. Zawsze ceniłem Pszrena za jego inwencję w wymyślaniu najdziwniejszych dziwactw, a w tym przypadku za tym konceptem idzie jakaś treść (dość pretekstowa, przyznam) i całkiem niezłe wykonanie. Mój szczery podziw budzi sposób, w jaki na tak mikroskopijnym formacie, udało się Kaźmierczakowi wyczarować tak świetne rysunki. Z miejsca kupił mnie tym farbami i swobodną kreską, znamionującą całkiem solidny warsztat (czego po „Lazani” nie śmiałbym powiedzieć). Uroku tej publikacji dodaje tekturowy grzbiecik i możliwość rozłożenia „Amazońskiej jazdy” jak harmonijka. Dominik Szcześniak z Ziniola dostrzega w tej produkcji potencjał wigilijnej ozdoby, z czym trudno się nie zgodzić. Oczywiście, to raczej pierdółki, która zginie gdzieś na dnie mojej szuflady komiksowej, gdzie lądują wszystkie tytuły, które z jakichś powodów nie mogły się znaleźć w bardziej reprezentacyjnym miejscu. Inna sprawa, że „Jazda” sprawiła mi znacznie więcej radości, niż gabarytowo znacznie większa „Lazania”.
Z jednej zatem strony mamy dość nieudany party-komiks, a drugiej – całkiem smaczny wynalazek obrazkowy. Oprócz nazwiska Kaźmierczak łączy je ich zinowa forma, która jest celem samym w sobie. Niegdyś w wydawnictwach podziemnych nierzadko szlifowano warsztat i szukało się własnego stylu. To były miejsca, w których hartowała się stal. Inkubatory talentów, wstępy do czegoś większego – tak jak wyszło to w przypadku „Azbestu” (który stał się niejako prologiem „Produktu”) czy „Jeju” (protoplasty „Kartonu”). Teraz, szlify zdobywa się publikując w sieci, ale ziny nie umarły, tylko zmieniły swoją funkcję. Stały się konceptualnym laboratorium, miejsce bardziej zabawy i nauki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz