Czy bez „Mrocznego Imperium” nie byłoby renesansu „Gwiezdnych Wojen” na początku lat dziewięćdziesiątych? Nie spodziewajcie się, że w tym tekście będę próbował odpowiedzieć na to pytanie. Nie jestem przekonany czy w ogóle jest sens je stawiać. Na pewno „Mrocznego Imperium” nie byłoby bez… „The Light and Darkness War”.
Znakomity, antywojenny komiks Toma Veitcha i Cama Kennedy`ego, który w latach 1988-1989 ukazywał się pod szyldem marvelowskiego imprintu Epic, tak bardzo spodobał się przedstawicielom Lucasfilmu, że złożyli twórcom propozycję stworzenia komiksowej kontynuacji „Gwiezdnych Wojen”. Pierwotnie opowieść miała ukazać się nakładem Marvela. Pojawiły się nawet reklamy, ale zanim rozpoczętą publikację prawa do marki zostały przejęte przez Dark Horse Comics. Dzięki „Dark Empire” i książkowej trylogii Thrawna Timothy`ego Zahna fani przypomnieli sobie o swojej dawnej miłości do „Star Wars”. Kto wie, jak bez tych tytułów wyglądałaby dziś popkultura… Komiks Veitcha i Kennedy`ego słusznie uchodzi za klasyka Expanded Universe, bo nawet po latach czuć w nim świeżość i odwagę twórców, którzy nie bali się mocno odejść od stylistyki charakterystycznej dla sagi Lucasa.
Przede wszystkim imponuje postawa Cama Kennedy`ego. Pracując przy mainstreamowym projekcie szkocki artysta wcale nie zamierzał ani schlebiać gustowi przeciętnego czytelnika, ani pozostawać wiernym klasycznemu pięknu „Gwiezdnych Wojen”. Przedkładając ekspresję nad realizm udało mu się stworzyć przekonującą wizję brudnej, mrocznej galaktyki pełnej złomu i niebezpieczeństw. Zwykle dość toporna estetyka space opery podlana przez Kennedy`ego psychodelicznym sosem z dodatkami rodem z cyberpunku i szczyptą weird sci-fi prezentuje się wyśmienicie. I wbrew pozorom wcale nie jest sprzeczna z wizją Lucasa, wręcz przeciwnie – doskonale wpisuje się w jego postulat „zużytego kosmosu”, który głosił pracując nad „Nową Nadzieją” (i od którego nawiasem mówiąc sam odszedł w trylogii prequeli w pogoni za tanią spektakularnością).
Wizualnie „Dark Empire” prezentuje się imponująco – sceny batalistyczne mają epicki rozmach (nikt chyba nie rysuje tak majestatycznych Star Destroyerów, jak Kennedy), postacie są odpowiednio podobne do swoich filmowych pierwowzorów, a nakładane ręcznie kolory budują sugestywną atmosferę. Jasne, w niektórych aspektach można się do Kennedy`ego przyczepić (ostatnie zeszyty nie prezentują się efektownie, jak pierwsze, a kobiety rysuje cokolwiek średnio), ale nie mam wątpliwości, że jest najciekawszym i jednym z najlepszych artystów komiksowych, którzy mieli okazję pracować przy Expanded Universe.
Fabuła? Ostatni konflikt Nowej Republiki z Wielkim Admirałem Thrawnem osłabił struktury nowej władzy i nadwyrężył jej siły militarne. Imperialne frakcje podnoszą łeb, ale zamiast się zjednoczyć się przeciwko wspólnemu wrogowi walczą między sobą o wpływy, pogrążając kosmos w chaosie. Tymczasem na horyzoncie pojawia się prawdziwie zagrożenie. Prosto z głębokiego jądra galaktyki odrodzony Imperator rusza z wielką ofensywą. Wspierany potęgą Ciemnej Strony i Niszczycielami Światów, nowymi machinami wojennymi, jeszcze straszniejszymi, niż Gwiazda Śmierci chce odzyskać utraconą władzę. W tym celu będzie chciał przeciągnąć na swoją stronę Luke`a Skywalkera i zadać ostateczny cios rebelii…
Odwagi nie zabrakło również Tomowi Veitchowi, który wyraźnie odszedł od radosnej stylistyki Kina Nowej Przygody kierując się bardziej w stronę cięższych klimatów, rodem z kina sci-fi przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Choć „Mroczne Imperium” gatunkowo wciąż mieści się w niepoważnej konwencji to scenarzysta nie miał oporów, aby opowiadając o oblężeniu Mon Calamari pokazać grozę wojny. Tak ja Lucas w oryginalnej trylogii ciążył bardziej ku baśniowości i metaforze, tak Veitch skłania się ku pewnemu realizmowi (na ile rzecz jasna jest on w tym przypadku możliwy). Obraz rozdartej wojną galaktyki, w której nieustannie toczą się mniejsze lub większe konflikty, świata pełnego cierpienia, groźnego, w których siła jest prawem, wyszedł mu naprawdę przekonująco.
Fabuła, choć dość konwencjonalna i z dającym się bardzo łatwo przewidzieć zakończeniem, wciąga, ma swój rytm i dramaturgię. Nie do końca przekonuje mnie wewnętrzny konflikt Luke`a i jego relacja z Palpatine`m, ale sposób w jaki poprowadzona została Leia i powrót Hana na stare śmieci wypadł znakomicie. Wszystkie dodatki do uniwersum są SW (przemytniczy księżyc Nar Shadda, planeta Byss, fantastyczna baza Pinnacle na piątym księżycu Da Soocha z uroczymi Ixllami, nowe myśliwce, nawet nielubiane przez fanów Devastatory) są przemyślane i ciekawe, a niekiedy wręcz ikoniczne (holokron!). Jedyne czego Veitchowi nie udało się wykreować, to nowego bohatera na miarę Mary Jade, Thrawna czy Pellaeona, który złotymi zgłoskami zapisałby się w starwarsowym kanonie.
„Mroczne Imperium” to prawdziwe creme de la creme komiksu gwiezdnowojennego. Dobrze napisane, jeszcze lepiej narysowane i nie podchodzące do oryginału na kolanach, tylko ze świeżymi i ciekawymi pomysłami. To zdecydowanie najlepsza pozycja, jak ukazała się w ramach cyklu „Star Wars Legendy” i szkoda tylko, że została opatrzona tak paskudną okładką. Naprawdę nie dało się zostawić którejś z ilustracji Kennedy`ego Dave`a Dormana?
3 komentarze:
A koniec końców po prostu Cam rysował Star Wars tak jak zawsze rysował swoje sci-fi w 200ad ;)
I rysował pięknie!
Z tym tylko głupiec by polemizował ;)
Prześlij komentarz