wtorek, 26 stycznia 2016

#2065 - Red Wing

Autorem poniższego tekstu jest Krzysztof Tymczyński, który o komiksach pisze na łamach bloga poświęconego Image Comics.

Jonathan Hickman zwrócił na siebie uwagę wydawnictwa Marvel swoimi autorskimi projektami realizowanymi w barwach Image. Jego przygoda z Domem Pomysłów rozpoczęła się w 2009 z "Secret Warriors", kontynuowana była między innymi w "Fantastic Four", "Avengers" i "New Avengers". W 2011 zrezygnował z pozycji jednego z architektów Marvela i powrócił do własnych komiksów, takich jak "The Manhattan Projects" czy "East of West”. W tym okresie stworzył również mini-serię "The Red Wing", o której mało kto dziś pamięta. Dlaczego słuch po niej zaginął? Spróbuję odpowiedzieć na to pytanie w recenzji.





W przyszłości podróże w czasie zostały odkryte, lecz mają jedynie militarne zastosowanie, co wynika z powodu istnienia mechanicznych stworów, które opanowały przeszłość. Głównymi bohaterami komiksu są piloci drugiej generacji, których zadaniem jest cofać się w czasie, aby walczyć o przetrwanie ludzkości. Ukrywają oni fakt, że są potomkami przedstawicieli pierwszej generacji, okrytej hańbą ze względu na liczne porażki. Jedno z nich – chłopak o imieniu Dominic – podczas jednej z misji przenosi się w czasie zbyt daleko, co stanowi początek jego wielkiej przygody.

Pierwszy rozdział "The Red Wing" intryguje i zachęca do szybkiej lektury kolejnych. Scenarzysta szybko zarysowuje ciekawy świat oraz panujące w nim realia, a także nakreśla charakter poszczególnych bohaterów. Później zaczyna się to, do czego Hickman przyzwyczaił już czytelników swoich prac – bawi się formą, pojawiają się nietypowe rozwiązania narracyjne, całkiem nieźle wplecione w fabułę.


Przeglądając "The Red Wing" i zestawiając go z "The Manhattan Projects" ciężko uwierzyć, że oba rysuje ten sam artysta. Nick Pitarra na łamach dzisiaj ocenianego komiksu radzi sobie fenomenalnie i zarazem jakże inaczej od tego, co prezentuje na łamach drugiej z wymienionych serii. "The Red Wing" obfituje w szczegółowe, dokładnie narysowane i przede wszystkim robiące ogromne wrażenie sceny. Przy wielu kadrach zatrzymywałem się na dłuższą chwilę, by móc nacieszyć oczy niesamowitymi rysunkami. Bardzo spodobał mi się także, chociaż tu akurat dopatruję się większej roli Hickmana, design statków kosmicznych czy skafandrów pilotów. Był on niespodziewanie prosty, by nie powiedzieć wręcz archaiczny. Bardzo mocno kontrastowało z innymi elementami świata przedstawionego, wyraźnie futurystycznymi.

Jonathan Hickman przez trzy zeszyty świetnie buduje wykreowany przez siebie świat i konsekwentnie popycha fabułę do przodu. Z czasem historia o pilotach walczących o przyszłość ludzkości schodzi na dalszy plan, zaś fabuła coraz mocniej zaczyna skupia się na rodzinie oraz paradoksach czasowych, których w tym świecie miało nie być. Historia z całą pewnością nie jest głupia, wymaga odrobiny myślenia i ma drugie dno. To oczywiście jej wielka zaleta. Jednak już końcówka trzeciego zeszytu mocno sugeruje, że scenarzysta ma naprawdę sporo wątków otwartych i być może nie wszystkie doczekają się należytego zakończenia. Niestety, przynajmniej w moim przypadku, obawy te znalazły swoje potwierdzenie.


Właśnie w tym tkwi mój problem z tym komiksem Ostatni rozdział sprawia wrażenie napisanego tak, jakby ktoś przypomniał Hickmanowi, że ma do dyspozycji nie pięć, a ledwie cztery zeszyty. Udaje się doprowadzić wszystkie elementy fabuły do końca, ale trudno nie czuć rozczarowania, wynikającego głównie ze skakania po łebkach. Główny zły mini-serii kończy w sposób nieprzystający do tego, jak był prezentowany jeszcze kilkanaście stron wcześniej. Zaś rozwiązanie losów głównego bohatera sprawia wrażenie strasznie naciąganego. Hickman przyzwyczaił nas do tego, że niektóre jego rozwiązania fabularne mają zmusić czytelnika do chwili pomyślunku oraz stworzenia własnej interpretacji. I to najczęściej całkowicie zdaje egzamin, lecz w przypadku dzisiaj omawianego komiksu, naprawdę ciężko pozbyć się wrażenia, że na coś zabrakło scenarzyście miejsca.

Tego być może byłoby nieco więcej, gdyby nie pewna scena z pierwszego rozdziału "The Red Wing". Jest to stanowiący osiem stron i zbudowany z czterech dwustonnicowych wielkich kadrów fragment, przedstawiający... dryfujący w przestrzeni kosmicznej statek. Bez żadnych dialogów, otrzymujemy jedynie czarne plansze z przesuwającym się niespiesznie elementem. Nie wiem, być może ma ona jakieś inne znaczenie, za wyjątkiem budowania klimatu, którego nie dostrzegłem. W chwili obecnej jednak stanowi ona dla mnie zabranie miejsca, które scenarzysta mógł poświęcić na lepsze rozbudowanie tych wątków, które na koniec ostatecznie nie doczekały się satysfakcjonującego zakończenia.


Albumową edycję "The Red Wing" wzbogacono o sześć stron dodatków, które ograniczają się do kilka projektów statków, jakie pojawiają się na łamach komiksu. Podobnie jak drugi tom "Low" Ricka Remendera, także i ten tom cierpi na przypadłość bycia droższym, niż łącznie przyszłoby nam zapłacić za składające się na niego (cztery) zeszyty.

Czy warto? Moim zdaniem "The Red Wing" mimo wszystko nie jest komiksem całkowicie godnym polecenia. Pozycja ta daleka jest od nazwania jej słabą, lecz  w dorobku Jonathana Hickmana ciężko doszukać się czegoś, co zostawiłoby czytelnika z uczuciem nie do końca udanej roboty, tak jak w tym przypadku. Z drugiej strony za sprawą Nicka Pittary komiks wizualnie prezentuje się jeszcze lepiej, niż "The Manhattan Projects". Polecam wiernym fanom Hickmana reszcie - już niekoniecznie. Moja ocena to 3+/6.

Brak komentarzy: