Edycja Incala to już czwarta próba sprowadzenia „Storma” do Polski. Bohater Lawrence`a i Lodewijka zadebiutował na naszym rynku w 1992 roku na łamach magazynu „CDN” w 1992. Wbrew tytułowi ciąg dalszy wcale nie nastąpił i skończyło się jedynie na fragmencie 10. albumu serii w dodatku opublikowanego pod błędnym tytułem (zamiast „Piratów z Pandarwu” dostaliśmy „Piratów z Pandaru”).
Kolejne próby podjęto w redakcji „Komiksu” i w Egmoncie. Już w 1993, a więc ledwie rok po debiucie w „CDN” ukazali się wspomnieni „Piraci z Pandarwu” i „Labirynt śmierci”, a w 2002 najpierw w odcinkach na łamach „Świata komiksu” („Vandal Niszczyciel”), a potem w formie samodzielnych albumów („Dziwny świat”, „Planeta robotów” oraz „Czerwony książę”) próbowano udomowić Storma. Niestety, nic z tego nie wyszło. Teraz za rzecz bierze się wydawnictwo założone przez Bartosza Kurca. I robi to porządnie trzymając się chronologicznego układu kolejnych tomów i dbając o wysoką jakość edytorską. Podstawą polskiego wydania jest 12-tomowa wydanie integralne, które ukazywało się w latach 2000-2003. Jak prezentuje się pierwszy, podwójny album „Storma”?
Nie dajcie się zwieść opisowi na ostatniej stronie okładki – „Storm” to żadne science-fiction, tylko rasowe space fantasy. Seria, która dla Holendrów jest prawdopodobnie tym, czym „Thorgal” dla Polaków, jest głęboko zakorzeniona w pulpowych tradycjach spod znaku przygód Johna Cartera (bardziej) czy Flasha Gordona (mniej). Szczególnie wyraźnie widać to w otwierającym cykl albumie „Świat na dnie”. Jego fabuła rozpada się krótsze epizody rozdzielone bardzo wyraźnymi cliffhangerami, co już na poziomie samej kompozycji przynosi na myśl klasyczne komiksy epoki Złotej Ery. Nie inaczej jest z treścią – w historii napisanej przez Philipa Dunna bardziej liczy się atmosfera niesamowitej przygody, tajemnica wyschniętych oceanów, ciągłe trzymanie czytelnika w napięciu, niż wiarygodność, spójność świata przedstawionego czy cokolwiek innego. Są miecze, statki kosmiczne, a i jakiś cycek (zakryty, bo zakryty) się znajdzie.
Akcja prowadzona jest w szybkim tempie, przygoda goni przygodę, przed głównymi bohaterami - Stormem i Rudowłosą - co i rusz pojawiają się kolejne niebezpieczeństwa i wyzwania. Jak na pulpową fantastykę przystało rozmach miesza się z swoistą naiwnością. Podobnie jest w przypadku „Ostatniego zwycięzcy”, choć historia autorstwa Martina Lodewijka, który przy serii zostanie dłużej, prezentuje się znacznie lepiej od tej pióra Dunna. Jest bardziej przemyślana, spójna i z jeszcze większą absolutnie fantastycznych pomysłów z wystającą z ziemi olbrzymią głową zjadającą ludzi, która znajduje się na okładce albumu, na czele.
Niemal wszyscy polscy recenzenci zachwycają się oprawą wizualną rzeczonego komiksu. Na WP Maciej Gierszewski piszę, że rysunki są największym atutem holenderskiej serii, na Gildii Michał Misztal jest zdania, iż warstwa graficzna sama w sobie jest wystarczającym powodem, aby mieć ten album u siebie, a u Marcina Kamińskiego z Onetu - mimo upływu lat rysunki wciąż budzą podziw. Nie powiem – praca Dona Lawrence`a może robić wrażenie. Operujący w estetyce realistycznej brytyjski artysta ma oko do detalu, świetnie radzi sobie z kompozycją, nie jest mu straszna ludzka fizjonomia, a przysłowiowe „plecy konia” to dla niego pestka, ale z wcielaniem go do panteonu najwybitniejszych bym się wstrzymał. To jednak wyrobnik, znakomity, bo znakomity, ale jednak tylko wyrobnik. Jego dość nietypowa metoda pracy bez udziału kolorysty (Lawrence sam i bez tuszowania nakłada kolory na swoje szkice, co sprawia, że rysunki sprawiają malarskie wrażenie) to dla mnie wciąż zbyt mało, aby widzieć go pośród największych.
Pierwszy tom „Storma” w pełni zasługuje na miano edycji w standardzie „exclusive”, która nie ogranicza się jedynie twardej oprawy i kredowego papieru jak to (niestety!) w niektórych przypadkach bywa. Incal się naprawdę przyłożył – w albumie znajdziemy mnóstwo dodatkowego materiału. I są to nie tylko szkice, okładki, ilustracje i zdjęcia, ale także obszerny wstęp („Nieodkryty Storm”) przybliżający okoliczności powstawania komiksu oraz artykuł przybliżający losy serii w naszym kraju („Kroniki świata na dnie”). A wszystko to zamknięte w znakomicie wydanym albumie. Odpowiednie nasycenie kolorów, dobre przekład, solidne szycie, które sprawia, że można oddawać się wielokrotnej lekturze nie martwiąc, że komiks się rozleci – kolekcjonerzy powinni cmokać z zachwytu.
Podsumowując - jeśli podobał Wam się „Yans” czy „Valerian” to istnieje duża szansa, że „Storm” również przypadnie Wam do gustu. Rzecz jasna seria Lodewijka i Lawrence`a to komiks mniejszego formatu w porównaniu z tymi dwoma frankofońskimi klasykami, ale z pewnością to pozycja warta uwagi. Tym bardziej, jeśli z rozrzewnieniem wspominacie czasy Orbity i „Komiksu-Fantastyki”.
Niemal wszyscy polscy recenzenci zachwycają się oprawą wizualną rzeczonego komiksu. Na WP Maciej Gierszewski piszę, że rysunki są największym atutem holenderskiej serii, na Gildii Michał Misztal jest zdania, iż warstwa graficzna sama w sobie jest wystarczającym powodem, aby mieć ten album u siebie, a u Marcina Kamińskiego z Onetu - mimo upływu lat rysunki wciąż budzą podziw. Nie powiem – praca Dona Lawrence`a może robić wrażenie. Operujący w estetyce realistycznej brytyjski artysta ma oko do detalu, świetnie radzi sobie z kompozycją, nie jest mu straszna ludzka fizjonomia, a przysłowiowe „plecy konia” to dla niego pestka, ale z wcielaniem go do panteonu najwybitniejszych bym się wstrzymał. To jednak wyrobnik, znakomity, bo znakomity, ale jednak tylko wyrobnik. Jego dość nietypowa metoda pracy bez udziału kolorysty (Lawrence sam i bez tuszowania nakłada kolory na swoje szkice, co sprawia, że rysunki sprawiają malarskie wrażenie) to dla mnie wciąż zbyt mało, aby widzieć go pośród największych.
Pierwszy tom „Storma” w pełni zasługuje na miano edycji w standardzie „exclusive”, która nie ogranicza się jedynie twardej oprawy i kredowego papieru jak to (niestety!) w niektórych przypadkach bywa. Incal się naprawdę przyłożył – w albumie znajdziemy mnóstwo dodatkowego materiału. I są to nie tylko szkice, okładki, ilustracje i zdjęcia, ale także obszerny wstęp („Nieodkryty Storm”) przybliżający okoliczności powstawania komiksu oraz artykuł przybliżający losy serii w naszym kraju („Kroniki świata na dnie”). A wszystko to zamknięte w znakomicie wydanym albumie. Odpowiednie nasycenie kolorów, dobre przekład, solidne szycie, które sprawia, że można oddawać się wielokrotnej lekturze nie martwiąc, że komiks się rozleci – kolekcjonerzy powinni cmokać z zachwytu.
Podsumowując - jeśli podobał Wam się „Yans” czy „Valerian” to istnieje duża szansa, że „Storm” również przypadnie Wam do gustu. Rzecz jasna seria Lodewijka i Lawrence`a to komiks mniejszego formatu w porównaniu z tymi dwoma frankofońskimi klasykami, ale z pewnością to pozycja warta uwagi. Tym bardziej, jeśli z rozrzewnieniem wspominacie czasy Orbity i „Komiksu-Fantastyki”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz