piątek, 15 sierpnia 2014

#1708 - Happy!

Do pewnych nazwisk na rynku komiksowym przylgnęły konkretne łatki. Gdy Grant Morrison bierze się za jakiś komiks, można spodziewać się całkiem ciekawej, wielowątkowej, skomplikowanej i na pierwszy rzut oka niezrozumiałej historii. Czasem komiksy tego autora są tak dziwne, że trzeba posiłkować się specjalną stroną internetową, by w pełni zrozumieć co autor mógł mieć na myśli. Jakież więc może być zdziwienie tysięcy czytelników, gdy Grant Morrison tworzy scenariusz do komiksu, którego fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa i ogranicza się do wielkiej strzelaniny oraz... małego niebieskiego konika w tle!



Nick Sax to były gliniarz, który uwielbiał brać łapówki. Wyrzucony z policji został mordercą do wynajęcia, jednocześnie coraz mocniej popadając w uzależnienie od alkoholu. Dotychczas wszystko szło po jego myśli, aż do dnia w którym został postrzelony podczas wykonywania jednej z akcji. Ranny Nick budzi się w szpitalu, skuty kajdankami, czekający na transport do więzienia. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że mężczyzna widzi małego, niebieskiego, latającego konika o imieniu Happy. W towarzystwie wyimaginowanego i niechcianego „partnera”, Nick nie tylko musi uwolnić się ze szpitala, ale także dopaść przebierającego się za świętego Mikołaja mordercę dzieci, który więzi między innymi córkę mężczyzny.

Chyba nikt nie ma wątpliwości, że Grant Morrison nie uczyni z „Happy!” czegoś nienormalnego. Teoretycznie, gdyby z komiksu usunąć wątek tytułowego bohatera, mielibyśmy do czynienia z najnormalniejszą na świecie historią kryminalną, powiedziałbym wręcz że w stylu prowadzenia akcji, narracji i dialogów, bardzo bliską temu, co regularnie wyczynia Garth Ennis. Być może jest to zasługa Daricka Robertsona, który przez wiele lat współpracował ze Szkotem przy „The Boys”. Ale wróćmy do warstwy fabularnej. Nie ukrywam nawet, że nie przepadam za tego typu historiami, gdzie główna oś fabuły jest tylko pretekstem do pokazania obłędnie dużej ilości krwi i trupów. Ale w „Happy!” jest... no właśnie jest Happy. Halucynacja Nicka Saxa jest po prostu stworzona bezbłędnie. Niebieski konik, jest radosny, irytujący i niesamowicie gadatliwy, co stanowi dokładne przeciwieństwo zimnego, poważnego mruka, jakim jest Nick. Oparcie się na znanym schemacie dokładnych przeciwieństw jest co prawda oklepane do bólu, ale nie potrafię nie docenić tego, jak mocny i niecodzienny kontrast zastosował Morrison.

Jak już przed chwila wspomniałem, „Happy!” początkowo niczym nie zaskakuje. Świat przedstawiony przez Morrison na łamach komiksu, to brudna i zdeprawowana metropolia, w której morderstwa na zlecenie, beznamiętny i dziwny seks oraz ogólny upadek moralny to ponura codzienność. Na kartach rozpisanej przez scenarzystę historii właściwie tylko o uprowadzonych dzieciach można powiedzieć, że są dobre – cała reszta ludzkiej części obsady ma za swoimi uszami kilka większych lub mniejszych grzechów. I tu właśnie pojawia się Happy.


Postać ta nie tylko jest zupełnie z innej bajki, bo jest niebieskim konikiem, ale także dlatego bo wlewa w historię mnóstwo radości i optymizmu, oczywiście w nie do końca normalnym znaczeniu tego słowa. Interakcje między nim a Nickiem są zdecydowanie najsilniejszym i najzabawniejszym elementem utworu Po kilkunastu stronach mrocznej i obfitującej w krwawe sceny sensacji, cała historia zmienia się w brutalną, ale jednak komedię, która chociaż wciąż nie ucieka od wielu schematów, to jednak sprawia iż z historii jednej z wielu dostajemy produkt oryginalny i interesujący. Nie zaryzykowałbym stwierdzenia, że „Happy!” w tym momencie trzeba uznać za komiks stojący na wysokim poziomie, ale z pewnością po nie najlepszym pierwszym wrażeniu, historia zmienia się w coś, co chce się doczytać do końca.

Rysownikiem „Happy!” jest, jak już wspomniałem, Darrick Robertson. Nie mogę uznać się za fana jego prac, lecz z pewnością przywykłem do jego specyficznego stylu podczas lektury powyżej tytułu tworzonego z Ennisem. Tymczasem odnoszę wrażenie, że rysunki w „Happy!” powstawały w dużym pośpiechu, jakby Robertsonowi nieco zmienił się grafik i musiał się spieszyć. Widać to najmocniej po postaciach ludzi – brzydkich jak zwykle, lecz dodatkowo rysowanych bez tej ilości detali, do których przyzwyczaił mnie ten rysownik. Z drugiej strony dodać trzeba, że sam Happy wychodził Robertsonowi bardzo dobrze i aż dziwię się, że twórcy komiksu nie pokusili się o zaprojektowanie zabawek z tym bohaterem.

Album w formie zbiorczej ukazał się w dwóch postaciach. Najpierw wydano posiadane przeze mnie wydanie miękkookładkowe, a dopiero kilka miesięcy później swój debiut zaliczyła edycja Deluxe HC, która oprócz galerii okładek posiada także bonusową, liczącą dziesięć stron historię. W posiadanym przeze mnie komiksie jest jedynie wspomniany zestaw coverów. Tak więc jeśli chodzi o materiały dodatkowe, to „Happy!” w wersji z miękką okładką nie ma się czym pochwalić.


Komiks ten nie jest czymś, co poleciłbym każdemu czytelnikowi. Sam osobiście nie żałuję kupna „Happy!”, ale ja lubię od czasu do czasu zainwestować w historię, której jedynym celem jest zrycie beretu i wprawienie w dobry humor. Z tego zadania recenzowany dziś komiks wywiązuje się doskonale, lecz nie powinni sięgać po niego ci, którzy oczekują po Morrisonie czegoś więcej. Końcowa ocena to 3.5/6.

Autorem tekstu jest Krzysztof Tymczyński, a został on pierwotnie opublikowany na łamach bloga poświęconego Image Comics.

2 komentarze:

Wojciech Roszkowski pisze...

Jestem pod wrażeniem. Bardzo fajny artykuł.

Agata Borowska pisze...

Ciekawy artykuł. Pozdrawiam