Ed Brubaker jest prawdziwym skarbem dla Marvela. Cieszy się podobnym statusem, co Geoff Johns w DC – czego ten komiksowy Midas się nie dotknie, to zamienia się w złoto. No dobra, nie wszystkiego, bo nie wyszło mu jedynie z „The Uncanny X-Men”, ale z takiego gówna, jakim stał sztandarowy komiks z mutantami, nikt nie zrobi czegoś interesującego. Zwykle nazwisko Brubakera na okładce gwarantuje wysoką, mainstreamową jakość, na dowód wystarczy wymienić takie serie jak „Daredevil” (z rysownikiem Michaelem Larkiem) czy „Immortal Iron-Fist” (ze współscenarzystą Mattem Fractionem i rysownikiem Davidem Ają). Jego pierwszym, dużym sukcesem w Marvelu była praca nad „Kapitanem Ameryką”, którą rozpoczął w 2004 roku i z niesłabnącym powodzeniem kontynuuje swoje dzieło do dnia dzisiejszego.
Włodarze Marvela niewiele ryzykowali oddając w ręce uzdolnionego scenarzysty „Captain America”, bo jeden z ich flagowych tytułów radził sobie kiepsko. Natomiast Brubaker całkiem nieźle poczynał sobie pracując dla DC. Wraz ze rysownikiem Stevem Eptingiem wyzerował licznik i z historią „Out of Time” wystartował z piątą serią przygód amerykańskiego super-żołnierza. I, jak należało się spodziewać, odniósł sukces.
Bru od samego początku nie patyczkował się z serią i z miejsca porwał się na jedną z największych świętości w mitologii Steve`a Rogersa. Majstrowanie przy Buckym, nastoletnim sidekicku, który zginął na froncie II Wojny Światowej, można porównać do próby przywracaniu zza grobu wujka Bena albo wskrzeszaniu rodziców Batmana. Ten zamach na jeden z najważniejszych elementów originu Kapitana Ameryki, w przeciwieństwie choćby do powrotu Jasona Todda, wyszedł sensownie i ciekawie. Nie napiszę Wam wprost czy Bucky rzeczywiście powrócił do krainy żywych, choć dla wielu pewnie nie jest to żadna tajemnica, żeby nie psuć przyjemności z lektury. A tej w przypadku serii „Captain America vol.5” jest sporo.
Kapitan Ameryka, obok Supermana, jest typem bohatera, którego przygody niełatwo pisać. To dość płaska postać, uosabiająca staroświeckie i bardzo amerykańskie wartości, z którymi niewiele da się zrobić. Brubaker nie kombinował z żadnymi udziwnieniami, pod jego ręką komiks wyzbył się tej patriotyczno-komiksowej infantylności, zachowując prawdziwą esencję przygód prawdziwie amerykańskiego herosa, będącego uosobieniem republikańskich cech wszelakich, którą dodatkowo wzbogacił o sensacyjny sznyt. Tak po prawdzie to w „Kapitanie Ameryce” jest bardzo mało trykotów, a sam tytuł mocno ciąży ku opowieściom szpiegowskim w stylu takiego dojrzałego Bonda. Mamy zatem byłych generałów KGB knujących spiski, echa zimnej wojny, sowieckich tajnych super-agentów, neonazistów, latające samochody i znakomite reminiscencje samego Rogersa z II Wojny Światowej. „Captain America” trzyma równy, wysoki poziom, a jej autor nie zalicza jakichś drastycznych wahań formy. Komiks napisany jest naprawdę bardzo dobrze, a historię wyjątkowo dobrze czyta się w zeszytach – Brubaker znakomicie potrafi skomponować akcję, aby na tych 24 stronach zmieścić autonomiczny fragment większej całości. A naprawdę wielu znakomitych komiksiarzy (mainstremowych) ma z tym problem, biorąc Bendisa, jako przykład pierwszy z brzegu. Czytając całość (polecam wydanie omnibus) nie można nie docenić „architektury” komiksu, jego kompozycji i sposobu, w jaki Bru łączy wszystkie wątki w jedną, sensowną całość.
Większych zarzutów nie można mieć równie do oprawy wizualnej. Steve Epting dał mi się zapamiętać z koszmarku, jakim były dwa numery „Mega Marvel” z Avengersami. W „Kapitanie Ameryce” zupełnie nie poznałem Eptinga. Zmienił swój styl na bardziej realistyczny i skuteczniej, wraz z inkerami, tuszuje swoje niedoróbki, bo wybitnym rysownikiem nie jest. Cieszy, że nawet jeśli Epting oddaje ołówek komuś innemu (Johnowi Paulowi Leonowi albo Michealowi Larkowi), to jest to artysta prezentujący podobny styl.
Nic nie wskazuje na to, że Bru podzieli los Bendisa, którego praca przy tytułach linii super-hero całkowicie artystycznie wyjałowiła i zdegenerowała. Równocześnie z pracą nad trykotami, Brubaker wciąż robi znakomite serie „niezależne” (o ile tak można nazwać kryminały pisane dla marvelowego imprintu Icon) – „Criminal” i „Incognito”. Mam taką cichą nadzieję, że kiedy Bendis wreszcie przestanie być głównym architektem marvel-świata, jego miejsce zajmie właśnie Ed Brubaker, wspomagany przez Dana Slotta i Marka Millara. Na zakończenie nie pozostaje mi nic innego, jak tylko życzyć, aby trzeci Eisner z rzędu dla najlepszego scenarzysty trafił do rąk Eda.
Włodarze Marvela niewiele ryzykowali oddając w ręce uzdolnionego scenarzysty „Captain America”, bo jeden z ich flagowych tytułów radził sobie kiepsko. Natomiast Brubaker całkiem nieźle poczynał sobie pracując dla DC. Wraz ze rysownikiem Stevem Eptingiem wyzerował licznik i z historią „Out of Time” wystartował z piątą serią przygód amerykańskiego super-żołnierza. I, jak należało się spodziewać, odniósł sukces.
Bru od samego początku nie patyczkował się z serią i z miejsca porwał się na jedną z największych świętości w mitologii Steve`a Rogersa. Majstrowanie przy Buckym, nastoletnim sidekicku, który zginął na froncie II Wojny Światowej, można porównać do próby przywracaniu zza grobu wujka Bena albo wskrzeszaniu rodziców Batmana. Ten zamach na jeden z najważniejszych elementów originu Kapitana Ameryki, w przeciwieństwie choćby do powrotu Jasona Todda, wyszedł sensownie i ciekawie. Nie napiszę Wam wprost czy Bucky rzeczywiście powrócił do krainy żywych, choć dla wielu pewnie nie jest to żadna tajemnica, żeby nie psuć przyjemności z lektury. A tej w przypadku serii „Captain America vol.5” jest sporo.
Kapitan Ameryka, obok Supermana, jest typem bohatera, którego przygody niełatwo pisać. To dość płaska postać, uosabiająca staroświeckie i bardzo amerykańskie wartości, z którymi niewiele da się zrobić. Brubaker nie kombinował z żadnymi udziwnieniami, pod jego ręką komiks wyzbył się tej patriotyczno-komiksowej infantylności, zachowując prawdziwą esencję przygód prawdziwie amerykańskiego herosa, będącego uosobieniem republikańskich cech wszelakich, którą dodatkowo wzbogacił o sensacyjny sznyt. Tak po prawdzie to w „Kapitanie Ameryce” jest bardzo mało trykotów, a sam tytuł mocno ciąży ku opowieściom szpiegowskim w stylu takiego dojrzałego Bonda. Mamy zatem byłych generałów KGB knujących spiski, echa zimnej wojny, sowieckich tajnych super-agentów, neonazistów, latające samochody i znakomite reminiscencje samego Rogersa z II Wojny Światowej. „Captain America” trzyma równy, wysoki poziom, a jej autor nie zalicza jakichś drastycznych wahań formy. Komiks napisany jest naprawdę bardzo dobrze, a historię wyjątkowo dobrze czyta się w zeszytach – Brubaker znakomicie potrafi skomponować akcję, aby na tych 24 stronach zmieścić autonomiczny fragment większej całości. A naprawdę wielu znakomitych komiksiarzy (mainstremowych) ma z tym problem, biorąc Bendisa, jako przykład pierwszy z brzegu. Czytając całość (polecam wydanie omnibus) nie można nie docenić „architektury” komiksu, jego kompozycji i sposobu, w jaki Bru łączy wszystkie wątki w jedną, sensowną całość.
Większych zarzutów nie można mieć równie do oprawy wizualnej. Steve Epting dał mi się zapamiętać z koszmarku, jakim były dwa numery „Mega Marvel” z Avengersami. W „Kapitanie Ameryce” zupełnie nie poznałem Eptinga. Zmienił swój styl na bardziej realistyczny i skuteczniej, wraz z inkerami, tuszuje swoje niedoróbki, bo wybitnym rysownikiem nie jest. Cieszy, że nawet jeśli Epting oddaje ołówek komuś innemu (Johnowi Paulowi Leonowi albo Michealowi Larkowi), to jest to artysta prezentujący podobny styl.
Nic nie wskazuje na to, że Bru podzieli los Bendisa, którego praca przy tytułach linii super-hero całkowicie artystycznie wyjałowiła i zdegenerowała. Równocześnie z pracą nad trykotami, Brubaker wciąż robi znakomite serie „niezależne” (o ile tak można nazwać kryminały pisane dla marvelowego imprintu Icon) – „Criminal” i „Incognito”. Mam taką cichą nadzieję, że kiedy Bendis wreszcie przestanie być głównym architektem marvel-świata, jego miejsce zajmie właśnie Ed Brubaker, wspomagany przez Dana Slotta i Marka Millara. Na zakończenie nie pozostaje mi nic innego, jak tylko życzyć, aby trzeci Eisner z rzędu dla najlepszego scenarzysty trafił do rąk Eda.
9 komentarzy:
a jakaś refleksja o zgonie kapitana jako śmierci ideałów?
Sam Gąz narzekałes na spoilerowanie uprawiane przez arcza przy okazji "FF" Millara i Hitcha. Staram się unikać zdradzania tajemnic komiksu, choć co to za sekret, skoro chyba właściwie każdy o tym wie?
Inna sprawa, że jakoś po śmierci Rogersa nie naszło mnie na refeksje, co żem miał zatem zmyślać?
zgon kapitana odtrąbiły swego czasu chyba wszystkie media, jaki to wiec sekret? no fakt. nie każdy jednak to wie.
a co do refleksji - dla mnie akurat symboliczna warstwa jego śmierci jest ważniejsza od zgonu superherosa-postaci. bo heros uosabiał wartości i ideały, oraz epokę która minęła. nie potrafię na to inaczej patrzeć.
W takim Earth X Ameryka żyje, ale jest przedstawiony jako antyk - w todze i pokryty bliznami, niczym mitologiczny heros, zmęczony kolejnymi latami, walkami i życiem. nie odnajduje się w nowej rzeczywistości.
No to uwaga na spoiler, Gonzo czytaj spokojnie :)
Umarł jedynie Rogers, a sama idea przetrwała, bo pałeczke, tarczę i maskę Kapiatan przejął ktoś inny, na tyle inny, że możemy pokusić się o stwierdzenie, że Brubaker nawiązuje do przemian w samej Ameryce.
Kapitan z miękkiego demokraty, stał się twardym Republikaninem z pistoletem.
Idee nie umierają!
pisałem, nie wiem czemu nie ma.
po Rogersie przyszedł ktoś inny. coś umarło.
kapitan jako republikanin? ale ten nowy? bo przecież nie w trakcie civil war?
E tam, Kapitanów było już kilka, jak nie kilkunastu i w samej serii Bru zresztą piszę, że chodzi głównie o symbol. A na razie o nowym Capie ciężko coś więcej powiedzieć. Nosi/ nosił pistolet w każdym razie i o czymś to świadczy.
no właśnie nie ważne ilu było, i kto był kiedy kapitanem, ważne który umarł. bru pisze że chodziło o symbol. i ja się temu wcale nie dziwię, chociaż tego nie czytałem.
Ta jak pisałem, dla mnie Kapitan Ameryka to ideały kulturowo bardzo odległe, trudno mi o tym z Tobą dyskutować. Ale bardzo cenię sobię ogrom pracy włożonej przez Brubakera w ten tytuł. Nie ważne co, ważne JAK.
znowu się czuję jak ślepy mówiącemu głuchemu o kolorach.
uważam te wartości, o których rozmawiamy, za ideały tak samo dla nas odległe, jak medium odległym od nas kulturowo jest komiks.
tymczasem zawieszam dialog. sory, nie umiem z Tobą w sieci prowadzić rozmowy. pas. może kiedyś na festiwalu jakimś przy piwie.
pisałem ja - gonzo
Prześlij komentarz