czwartek, 3 lipca 2014

#1642 - Żywe trupy t.11: Lękaj się łowców

Ósmy tom serii „The Walking Dead” zdecydowanie był kamieniem milowym serii. Niestety, po jego ukazaniu się dostaliśmy dwie dość nudnawe i właściwie niewiele popychające fabułę do przodu odsłony cyklu. Doszło kilka nowych postaci, powróciły nawet stare, lecz scenariusz zatoczył koło i powróciliśmy w kiepskim stylu do opowieści osadzonej głównie w przyczepie samochodu. Nie wszystko, ale naprawdę dużo, zmienia się wreszcie w tomie jedenastym, który przywraca nadzieje na to, że scenarzysta ma jeszcze sporo pomysłów na historię. Oczywiście zawsze musi pojawić się jakieś „ale”.



Solennie ostrzegam, że poniższa recenzja najeżona jest spoilerami. Jeśli nie jesteście na bieżąco z komiksową wersją „Żywych trupów”, nie czytaliście jeszcze tomu dziesiątego i nie chcecie psuć sobie lektury - uważajcie na poniższy tekst!

„Lękaj się łowców” zaczyna się od mocnej sceny. Jeden z dwóch bliźniaków będących pod opieką Andrei i Dale’a zabija drugiego. Nie dowiadujemy się dlaczego to zrobił i w gruncie rzeczy nie to jest najważniejsze. Wrażenie robi fakt, że chłopak wydaje się być zupełnie nieświadomy konsekwencji swojego czynu. Kirkman pierwszy raz w tym tomie pokazuje spaczenie umysłu młodego człowieka, który na co dzień żyje w świecie opanowanym przez potwory. Scena to opracowana jest wiarygodnie, a scenarzyście nie sposób odmówić konsekwencji, ponieważ nie jest to pierwszy bohater serii, który w pewnym momencie popada w obłęd. W świecie, w którym nadrzędną potrzebą jest przetrwanie ludzie zapominają o etyce i moralności. Ich dzieci nie mają skąd czerpać wzorców, a jedyny świat jaki znają pełen jest strachu, niepewności i krwi. Jedenasty tom powinien nosić tytuł recenzowanej miesiąc temu, dziesiątej odsłony cyklu. To właśnie tutaj bowiem Robert Kirkman sprawia, że bohaterowie nie rozważają o tym kim się stali na przestrzeni ostatnich miesięcy, a pokazują to w sposób bardzo wyraźny.

Jak widać album zaczął się od prawdziwego trzęsienia ziemi, ale później napięcie wcale nie opada. Po kilkunastu intensywnych stronach pierwszego rozdziału do gry wkraczają tytułowi łowcy. Gdy nasi bohaterowie będą zastanawiać się co zrobić w sytuacji, w której się znaleźli, ktoś zacznie podążać ich tropem. W ciemności czaić będzie się grupa łowców, dla których sposób na przetrwanie apokalipsy to zdobywanie pożywienia nie od innych ludzi, ale z nich samych. Ze starcia pomiędzy obiema ekipami nie wszyscy ujdą z życiem, a jej zakończenie zaskoczy Was naprawdę mocno.

W tym miejscu znów widać jak zmieniają się ci, którzy przetrwali zagładę. W sumie aż dziwnym jest, że dopiero w jedenastej odsłonie serii wpadamy na kanibali. Świat przedstawiony na łamach serii wręcz zmusza do wyciągnięcia na wierzch tego typu wątku i muszę przyznać, że przynajmniej na początku Kirkmanowi świetnie się udaje budować napięcie. Czuć z niemal każdej strony, że bohaterowie serii są osaczeni i to przez jak najbardziej żywych ludzi. Dawno w serii nie było tak fajnie skonstruowanego, klaustrofobicznego napięcia.


Już całkiem sporo dobrego napisałem o tym tomie serii, a nadal nie wspomniałem o innych wątkach, które pojawiają się w „Fear the Hunters”. Swoje kilka minut mają tu także Carl, Maggie, Dale, Morgan, a także nowa postać w serii – ksiądz Gabriel. Większość, jeśli nie wszystkie wątki związane z tymi postaciami, są interesujące albo zagadkowe lub też i takie, i takie. Przez niemal cały jedenasty tom pojawia się tyle dynamiki i wciągających zagadnień, że poprzednie dwie odsłony cyklu wypadają jeszcze bardziej blado. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie miał jakiegoś „ale”...

Tym „ale” jest zakończenie wątku łowców, które chociaż bardzo mocne i szokujące, wypada nieprzekonująco. Do teraz nie mogę zrozumieć głupoty jaką wykazali się ci antagoniści, ani tym bardziej łatwości z jaką dali się podejść. Zupełnie jakby na kilka minut zapomnieli, że ostatnie kilkanaście miesięcy przetrwali w świecie opanowanym przez zombie, a także że za rogiem czai się grupa ludzi, którym właśnie wyrządzili niemałą krzywdę. To, co ostatecznie stało się w łowcami było bardzo zapadające w pamięć, lecz wrażenie mogłoby być znacznie lepsze, gdyby nie zostało poprzedzone pójściem na łatwiznę. Kirkman zachował się jakby nie miał jakiegoś pomysłu na rozwiązanie tego wątku i posłużył się okresowym wyłączeniem zdolności myślenia u kilku osób.

Drugie „ale” to praca kolorysty. Pewnie teraz sobie myślicie „Ale o co chodzi? Przecież ten komiks jest czarno-biały”. I macie rację, ale okładka jest kolorowa i chociaż nie wiem czy za kolory na niej odpowiadał Charlie Adlard czy też Cliff Rathburn, to jednak jednemu z nich należy się potężna bura. Wiecie dlaczego nie mogę patrzeć na okładkę jedenastego tomu „The Walking Dead”? Ponieważ ktoś pokolorował ją w taki sposób, że wydaje się iż widoczna na niej Andrea ma potężnego zeza...


O warstwie graficznej samego komiksu właściwie nie ma zbyt wiele do napisania. Charlie Adlard standardowo ani nie zachwyca, ani nie wywołuje łez. Artysta korzysta ze swoich standardowych zagrań do których już dawno się przyzwyczaiłem, więc nie traktuję ich jako wad. Podobnie jak przy każdej poprzedniej recenzji, tak i teraz wspomnę jeszcze tylko że dodatków w komiksie brak, a wydanie Taurusa jest ładne, solidne i niedrogie.

„Fear the Hunters” przywróciło moją nadzieję na to, że seria autorstwa Roberta Kirkmana nie wypaliła się i scenarzysta ma jeszcze sporo pomysłów, które zaintrygują czytelnika. Oczywiście nie obyło się bez wad, lecz końcowa ocena i tak powędruje w górę i ostatecznie wyniesie cztery z dużym plusem.

Autorem tekstu jest Krzysztof Tymczyński, a został on pierwotnie opublikowany na łamach bloga poświęconego Image Comics.

Brak komentarzy: