Autorem tekstu jest Bartek Biedrzycki, który o komiksach, Batmanie, dzieciach i całej reszcie pisze na stronie Gniazdo Światów.
Jednym z zarzutów powtarzanych często w ostatnich latach pod adresem polskiego rynku komiksowego jest brak tzw. mainstreamu. Ludzie nasyceni najwyraźniej ambitniejszymi, poważniejszymi pozycjami i uznanymi autorami zdają się czasem tęsknić po prostu za dobrym czytadłem, a tych nie ma znów aż tak wiele. Oczywiście, całą masę popowej treści oferuje segment mangowy, ale trudno uznać go za główny nurt. Pojawiają się i dobrze przyjmowane są przedruki amerykańskiej superbohaterszczyzny, nieźle też radzi sobie frankońskie s-f (chociaż komiksy sensacyjne z tego rynku kilka lat temu nie przyjęły się zbyt dobrze).
W tym wszystkim najbardziej chyba brakuje polskiego głównego nurtu – komiksiarze, dla których jest to w większości hobby, robią raczej rzeczy, które celują w ich własne potrzeby i gusta, niż w masowego odbiorcę. Tym samym przeciętny czytelnik – obecnie zaryzykowałbym stwierdzenie, że to facet, urodzony przed 1995 rokiem, utrzymujący się samodzielnie – żyje raczej na sentymencie za dawnymi czasami. Powspomina czasem Szarlotę Pavel i przygody dzielnych wojów, poczyta reedycje przygód wychowanego przez Wikingów kosmity, co latał do Ameryki balonem, może od wielkiego dzwonu sięgnie po jakiś komiks sensacyjny albo na używkach kupi sobie box z Klossem. I czuje trochę taki niedosyt – bo komiksów jest masa, ale są to jednak rzeczy w większości drogie i mało schlebiające gustowi popularnemu.
Nic dziwnego, że w świecie, gdzie coraz większą popularnością cieszy się proza popowa i gatunkowa (trzeba być naprawdę zatwardziałym artystą, żeby nie przyznać, że króluje kryminał i masowa fantastyka) ruch wykonał kto inny. Nie mozolnie rysujący kolejne strony czy paski ambitni komiksiarze, lecz ludzie, którzy już poznali siłę odbiorcy popowego. Jednym z pierwszych, którzy z segmentu książki fantastycznej weszli na rynek był Kuba Ćwiek, którego komiks o Kłamcy ukazał się jakiś czas temu. I chociaż środowisko kręciło nosem na fabułę i rysunki, to rzecz, jak się zdaje, nie przyniosła strat ani autorom, ani wydawcy. Podobnie zresztą było z komiksem „Dobić dziada” dwóch Andrzejów: Pilipiuka i Łaskiego. Temu, kto chociaż trochę ma kontaktu z polską fantastyką ludzi tych przedstawiać w zasadzie nie trzeba.
Sądzę, że „Dobić dziada”, nawet, jeśli przez hardkorowe środowisko komiksowe zostało pominięte praktycznie totalnym milczeniem, musiało sprzedać się dobrze. Na tyle dobrze, że Pilipiuk postanowił wypuścić kolejny komiks i w maju nakładem Fabryki Słów ukazały się „Krasnoludy”. Tym razem pomocną pisarską dłoń poddała „wielkiemu grafomanowi” żona Katarzyna, a rysunki zrobił nie znany mi lepiej Zbyszek Larwa.
O czym jest ten komiks? Cóż, w dużym skrócie, o trzech jełopach, którzy lubią ostro popić, a i na widok cycka też nie uciekają. Poznajemy ich, gdy właśnie po kolejnym wybryku nagle przestają być studentami i z przerażeniem uświadamiają sobie, że będą musieli ojcu lichwiarzowi oddać cała masę kasy za niedokończoną edukację. I tu zaczyna się wielka przygoda trzech głupców.
W warstwie scenariuszowej fajerwerków nie ma – jest to niemal pulpowa historia oparta o gagi, humor sytuacyjny i raczej proste gry słowne. Przypomina nieco klimatem „Kajka i Kokosza”, bo rozgrywa się w generycznym świecie fantasy. Nie stroni od humoru miejscami sprośnego i przyziemnego, są nawet chwile (na szczęście rzadkie), że ociera się wręcz o Sadurskiego. W gruncie rzeczy jednak to całkiem warsztatowo sprawna i dobrze odrobiona fantastyka humorystyczna. Jest przaśnie, miejscami siermiężnie, są cycki, piwo leje się strumieniami, a autorzy wyśmiewają typowe ludzkie wady, jak chuć, chciwość, głupota, naiwność… Trudno powiedzieć, żeby ten komiks miał ambicje inne, niż po prostu być dobrym, zgrabnie napisanym czytadłem.
Z jednej strony to mało, bo przyzwyczailiśmy się w Polsce do rzeczy poważnych, obyczajowych, ambitniejszych, a przynajmniej z rozmachem. Z drugiej – dzięki takiemu, a nie innemu scenariuszowi „Krasnoludy” wpadają idealnie w dziurę na rynku, w której hula wiatr i kołacze się echo. Tak, jak Pilipiuk zagospodarował spore obszary polskiej fantastyki popularnej, tak samo tutaj pod rękę z żoną realizują dobrze sprawdzony plan – uderzyć do ludzi, do czytelnika masowego. Po ten komiks mają szansę sięgnąć nie czytelnicy narracji sekwencyjnej, lecz właśnie konsumenci popu. I im się ten komiks spodoba.
W warstwie graficznej również mamy do czynienia z dobrą rzemieślniczą robotą. Zbyszek Larwa porusza się w stylistyce przypominającej nieco wspomniane komiksy Janusza Christy, gdzieś tam pobrzmiewają echa starej frankońskiej szkoły takiej, jak „Hugo” czy „Douwe Dabbert”. Widać, że autor, chociaż nie ma na koncie zbyt wielu prac komiksowych, to jednak nie jest obcy w tym świecie. Oczywiście można mieć trochę zastrzeżeń zarówno do samej kreski jak i do jego umiejętności prowadzenia narracji czy komponowania plansz, ale nie są to braki rażące, a na pewno nic, co dyskwalifikowałoby debiutanta. Z pewnością ma Larwa duże pole do rozwoju, a zapowiada się całkiem nieźle.
Ba, bez wstydu mogę powiedzieć, że mnie samemu ten komiks się spodobał. Kiedy weźmie się poprawkę na stricte rozrywkowy charakter zeszytu i nie postawi sobie poprzeczki oczekiwań na nieadekwatnym poziomie, to można się przy nim dobrze bawić. I chociaż raczej nie sięgnę wkrótce ponownie po ten album, to z pewnością z ciekawością zajrzę do zapowiadanej kontynuacji. Chociażby po to, żeby zobaczyć, jak radzi sobie Andrzej z pisaniem komiksów. Bo pokutuje w środowisku opinia, że pisarze tego nie potrafią. Może się okazać, że nie całkiem słuszna. Bo może nie powinniśmy od nich oczekiwać kolejnych reportaży ze strefy wojny ani psychoanalitycznych wiwisekcji własnej dysfunkcyjnej rodziny. Może pozwólmy im robić to, w czym są nieźli – trzaskać popowe dziełka, które – jestem przekonany – znajdą swojego odbiorcę, bo w końcu każdy ma swoje potrzeby do zaspokojenia.
Autor dziękuje wydawnictwu Fabryka Słów za udostępnienie albumu do recenzji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz