Wobec wielkości „Fistaszków” muszę przyznać się do swojej krytycznej bezradności. Bo jak zmierzyć się z dziełem uchodzącym za najdłuższą opowieść snutą przez jednego człowieka? Jak ogarnąć te 50 lat ciężkiej, mozolnej pracy Charlesa Schulza, który poświęcił swojemu dziełu życie? Jak zmierzyć się z utworem, które słusznie uchodzi za jedno z największych osiągnięć sztuki obrazkowej, nie popadając w tym puste peany uwielbienia? Jak nie powtarzać się po innych recenzjach, po innych krytykach?
Schulz pozostawił po sobie 17,897 pasków będących najlepszym dowodem na to, że komiks jest jednak czymś wartościowym. To właśnie „Fistaszki” stanowią najlepszą obronę wobec wciąż powtarzanego pytania „czy komiks jest sztuką?”, ale paradoksalnie ich autor nigdy nie aspirował do miana „artysty”. Jest to bardzo ciekawe, ponieważ chęć bycia docenianym „na salonach”, w medialnym mainstreamie, czy w kręgach art-worldowych, wśród współczesnych komiksiarzy jest powszechna i bardzo silna. Potrzeba takiej nobilitacji była Schulzowi zupełnie obca, choć praca jego życia została uznana w powszechnej opinii za nie tylko komiksowe arcydzieło, ale ważną część współczesnej kultury (głównie amerykańskiej, rzecz jasna) oraz została wprowadzona na Parnas (bo w tym kontekście podział na wysokie-niskie wciąż nie został zrównany przez postmodernistyczny walec, na co Bart Beaty zwraca uwagę w swojej książce „Komiks kontra sztuka”). Tego zaszczytu doczekało naprawdę niewielu twórców komiksowych – George Herriman, Robert Crumb, Art Spiegelman, może Jack Kirby, a ostatnio Chris Ware i to właściwie z grubsza tyle. Pośród nich Schulz zajmuje z pewnością miejsce wyjątkowe.
„Dla mnie ważne jest, gdy mówię o paskach komiksowych, żeby wszyscy jasno zrozumieli, że nie postrzegam tego, co robię za Wielką Sztukę” – mówi Schulz. Rysowanie tych niepoważnych pasków komiksowych, które potem drukowane są na kiepskiej jakości papierze, w małym formacie, upstrzone znaczkami praw autorskich, w sąsiedztwie reklam odkurzaczy i rubryk sportowych według niego nijak się ma do pracy „prawdziwego artysty”. „Prawdziwy artysta” – kontynuuje ojciec „Fistaszków” – „pracujący na swoim płótnie nie musi użerać się z takimi objawami profanacji”. Dziś można się trochę z takiego postawienia sprawy podśmiechiwać, ale wydaje mi się, że rozumiem Schulza, który utyskiwał na to, że nie posiada autonomii przynależnej „prawdziwym” artystom. Ze jest jedynie ilustratorem, rzemieślnikiem, którego rola sprowadza się do zabawiania tłumów. Ale artyzm jego dzieła polega na czymś zupełnie innym.
Z dzisiejszej perspektywy można powiedzieć, że edycja „Fistaszków Zebranych” w pewien sposób przywraca ową autonomię, ale ja lubię myśleć o tych stripach jako nieodłącznej części gazetowej szpalty. Codziennie, na przestrzeni tych czterech kadrów (czy całej stronie przy niedzieli) Schulz zapraszał swojego czytelnika do wykreowanego przez siebie świata zamieszkałego przez dzieciaki z sąsiedztwa. Była to rzeczywistość bardzo podobna do naszej, ale istniejąca jakby poza czasem. Nie chodzi mi tyle o to, że Linus, Charlie i Schroeder się nie starzeją, a ich raz nakreślone charaktery i zachowania nie ewoluują, ale bardziej o odcięcie się od aktualnych wydarzeń, od chwili bieżącej.
Schulza kompletnie nie interesowało komentowanie tego, czym żyła ówczesna Ameryka. Woli opowiadać o człowieku żyjącym hic et nunc, tu i teraz, o najbardziej ludzkich i uniwersalnych aspektach naszego życia. O strachu, miłości, marzeniach, porażkach i baseballu. Śledząc nieustanne zmagania Charliego Browna z rzeczywistością, oglądając jego kolejne porażki na boisku mające niemal egzystencjalny wymiar, czytelnik niczym w antycznym theatronie przeżywa swoje małe katharsis. I to nie od święta, nie jak znajdziemy czas na „wielką sztukę’, tylko niemal codziennie, przy śniadaniu czy jadąc pracy, czytając właśnie te śmieszne komiksiki wydrukowane na kiepskim papierze, w małym formacie, upstrzone znaczkami praw autorskich. Schulzowi udała się rzecz niebywała, bo przemycił do codziennego życia uczucia obcowania z czymś, co jest wielkie i pięknie i dotyka nas na najbardziej elementarnym, ludzkim poziomie. To udaje się tylko największym.
Napisanie, że „Fistaszki” są komiksem zmuszającym do refleksji, dziełem głęboko ludzkim, ale napisanym z pewnym filozoficznym zacięciem. I wiem, że te pompatyczne sformułowania nijak się nie oddają magii pasków Charlesa Schulza, ich szlachetnej prostoty, ale tak, jak pisałem we wstępie - wobec tego dzieła jestem po prostu bezradny. Nie znajduje odpowiednich słów, aby móc w pełni opisać jego wielkość. Posłużę się więc wypowiedzią kogoś innego, aby podsumować tę recenzję. Były prezydent USA, Bill Clinton, w styczniu 2000 roku już po śmierci Schulza komplementował jego dzieło, które "dzień po dniu czyni nas ludźmi". Trafił w sedno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz