John Constantine, potwór z bagien i zeszyty dla dorosłych
John Constantine to najbardziej znany komiksowy antybohater wydawnictwa DC Comics/Vertigo, przebiegły mag, jednocześnie oszust (potrafi nabrać samego diabła), złodziej (także wielu serc niewieścich), napędzany przez cynizm i sarkastyczne poczucie humoru, które jednak nie przeszkadzają (a może jedynie maskują) jego chęci niesienia pomocy innym ludziom, pomocy, która zazwyczaj drogo kosztuje. John bowiem prowadzi perfidną grę, jest uzależniony od adrenaliny, niebezpieczeństwa i życia na krawędzi, niczym gracz Dostojewskiego często stawia wszystko na jedną kartę, traci przyjaciół (którzy prowadzone przez niego manipulacje przypłacają nierzadko śmiercią), a wszystko to po to, aby koniec końców być tym, który śmieje się ostatni, tym, który może pokazać środkowy palec bezsilnemu diabłu, który przegrywa grę o jego duszę. Ten władający magią working class hero jest skrajną wersją detektywa w stylu Humphereya Bogarta rodem z czarnego kryminału (nieodłączny prochowiec, wypalane garściami papierosy), połączonym z postawą punka w stylu Sida Viciousa z Sex Pistols.
Pomimo gościnnych występów na łamach innych tytułów, Constantine posiada własną serię, "Hellbazer", która jest jedną z najstarszych – flagowych – w imprincie DC Comics Vertigo. Począwszy od jej premiery w 1988 roku, ukazywała się ona regularnie przez ponad dwadzieścia pięć lat. 20 lutego 2013 roku światło dzienne ujrzał jej trzechsetny, ostatni numer. Był to niewątpliwie moment historyczny, który już w chwili ogłoszenia przez wydawnictwo decyzji o zakończeniu serii, wywołał w czytelnikach (a także w artystach, którzy brali udział w tworzeniu serii) silne emocje. Andy Diggle skomentował:
Nie jestem w stanie przecenić tego, jak ważny jest ten komiks i postać Johna Constantine’a, nie tylko dla mojej pracy, ale także dla mojego światopoglądu. [...] Śledziłem losy tego bohatera od jego pierwszego pojawienia się w "Swamp Thing", kiedy miałem piętnaście lat. Prawda jest taka, że John Constantine to powód, dla którego zacząłem czytać (a w końcu pisać) amerykańskie komiksy. "Swamp Thing" Alana Moore’a sprawił [zaś], że udałem się do swego pierwszego sklepu komiksowego, żeby polować na starsze numery. [...] Czuję się, jakbym stracił starego przyjaciela.
Jak zauważył Diggle, Constantine został powołany do życia przez Alana Moore’a i po raz pierwszy pojawił się na stronach "Sagi o Potworze z Bagień" ("Saga of the Swamp Thing"), dokładniej rzecz ujmując, w trzydziestym siódmym numerze z 1985 roku. Moore, który objął posadę scenarzysty serii, począwszy od numeru dwudziestego, przeniósł historię potwora z bagien na zupełnie inny poziom i przyczynił się do wytworzenia nowej jakości amerykańskiego komiksu. Artysta odszedł od pierwotnego zamysłu stojącego za serią, przygód naukowca Aleca Hollanda, którego prace przyciągają uwagę tajemniczej organizacji rządowej, co doprowadza do zamachu na życie jego i jego żony. W rezultacie Holland przemienia się w bagiennego potwora, który szuka zemsty na swoich oprawcach. W dwudziestym pierwszym numerze, w "Lekcji anatomii" ("The Anatomy Lesson"), okazywało się, że Swamp Thing błędnie ocenia swoją egzystencję, jedynie wydaje mu się, że jest człowiekiem, a tak naprawdę jest czymś zupełnie innym. Czym, to miało okazać się w toku kolejnych odcinków historii, a pomocą w tym miał okazać się właśnie John Constantine. Zmanipulowany przez bezczelnego Brytyjczyka roślinny bohater przemierzał Amerykę lat osiemdziesiątych w trakcie cyklu "American Gothic", napotykając "archetypiczne potwory" (wampiry, zombie, wilkołaki), z których każdy, jak zauważa Douglas Wolk, był wyraźnie powiązany z potworami amerykańskiej narodowej psyche: historia o wilkołaku mówiła o zrepresjonowanym feminizmie [...], historia o zombie dotyczyła amerykańskiego fetyszu broni itd. Głównie to odważne podejście do takich tematów, jak rasizm, zagrożenie odpadami atomowymi, znęcanie się nad dziećmi (jak pisze Jerzy Szyłak), przełożyło się na sukces tytułu. Nie bez znaczenia był także fakt odejścia od zasad i cenzury Kodeksu Komiksowego, wprowadzonego dla ochrony maluczkich w 1954 roku. Pomimo jego modyfikacji w roku 1971, która zezwalała na wprowadzenie na karty komiksów wampirów, ghouli i wilkołaków, wygnanych z komiksowej fikcji w latach pięćdziesiątych, można ich było używać tylko w sposób odwołujący się do klasycznej tradycji Draculi, Frankensteina i innych dzieł literackich – w mniemaniu prawodawców – wysokiego kalibru. Nadal istniał zapis, który mówił, że sceny odwołujące się do żywych trupów i tortur lub przyrządy z nimi powiązane nie są dozwolone, podobnie jak sceny horroru, nadmiernego rozlewu krwi, krwawych lub makabrycznych zbrodni, deprawacji, pożądania i masochizmu, co mniej więcej odpowiada zawartości dwudziestego dziewiątego zeszytu serii pod tytułem "Miłość i śmierć" ("Love and Death"), pozbawionego na okładce znaku aprobaty Kodeksu.
Wszystko to razem zapowiadało dalszy rozwój historii dla dojrzałego czytelnika, napływ kolejnych brytyjskich twórców do amerykańskiego mainstreamu, a także utworzenie linii wydawniczej Vertigo. Niemniej, pomijając pogłębienie psychologii postaci, naturalistyczne dialogi czy turpistyczne odmalowanie scen grozy, pod względem formy "Saga" nie różniła się od swoich poprzedników: nadal mieliśmy do czynienia z serialem komiksowym. Neil Gaiman przyznaje, że dwudziesty dziewiąty zeszyt serii był dla niego szokiem, kiedy odkrył ze zdumieniem, że komiksy mają taką samą zdolność budzenia niepokoju i wyprowadzania z równowagi, jaką miały najlepsza proza i filmy. Odnosząc się do specyfiki komiksu, Alan Moore we wstępie do zbiorczego wydania pierwszej części serii stwierdza, że jednym z
głównych czynników odróżniających komiksowy horror od jego bardziej szanowanych kuzynów jest czas trwania. Historie obecne tutaj – kontynuuje Moore – nie kończą się – nie w taki sposób, jak kończy się film czy książka. [...] bieżące zagrożenie może zostać odegnane lub pokonane, ale na pewno za miesiąc pojawi się coś innego, to jasne jak słońce. Bohater będzie trwał nieskończenie, dopóki słabe wyniki sprzedaży lub inne czynniki nie zadecydują o anulowaniu serii. Nawet wtedy wyzuty protagonista najprawdopodobniej znajdzie dla siebie gościnnie miejsce w komiksach poświęconych innych postaciom, aby uniknąć całkowitego zawieszenia. Historia rzadko kiedy się kończy, nawet jeśli niosące ją komiksy odkaszlną krwią i padną trupem u jej stóp. Ani – o ile nie masz na tyle szczęścia, aby zauważyć przebojową serię, kiedy debiutuje, lub dość pieniędzy, żeby odkupić starsze numery później – tak naprawdę się nie zaczyna. Każdy, kto sięga po komiks po raz pierwszy, prawie z pewnością znajdzie się w środku ciągu, który mógł rozpocząć się przed urodzeniem czytelnika i najprawdopodobniej będzie kontynuowany na długo po jego lub jej zejściu z tego świata.
Constantine w "Sadze o Potworze z Bagien" liczył się o tyle, o ile miał pewną rolę do odegrania, był katalizatorem wydarzeń, jedną z wielu drugoplanowych postaci, które przewijają się w życiu Swamp Thinga. Wiemy jedynie, że jest perfidnym manipulatorem, kierującym się podejrzanymi pobudkami. John do przechodzącego rekonwalescencję, ukrytego na bagnach bohatera dociera dzięki ukochanej tego ostatniego, grożąc, że wyjawi publicznie sekretny związek, jaki łączy potwora i Abby Arcane; sam o sobie mówi: Paskudny ze mnie typ, szefie, spytaj kogokolwiek, dając do zrozumienia, że jest groźny i ma wyrobioną pozycję. Jednocześnie dość szybko zdajemy sobie sprawę, że wielokrotnie blefuje (jak w scenie, kiedy po kolejnej zagrywce na głównym bohaterze zakłada maskę nieustraszonego macho, by odetchnąć głęboko w chwili, gdy Swamp Thing nie może go już zobaczyć), a w dodatku nie jest tak bezwzględny, jak nam się to początkowo wydawało. Postać szybko podbiła serca czytelników. Kiedy Neil Gaiman po raz pierwszy spotkał Alana Moore’a, spytał go, czy Constantine przeżyje cykl "American Gothic", bo był zbyt czadową postacią, żeby go uśmiercać.
"Hellblazer", Bergerverse i wycieczki w stronę powieści graficznej
Redaktorka Karen Berger uznała, że John prezentuje się na tyle charyzmatycznie, że może przejść do własnej serii, której nadano tytuł "Hellblazer". Ten dość karkołomny tytuł pojawił się jako alternatywa dla pierwotnej wersji – "Hellraiser", którą trzeba było odrzucić ze względu na kinowy horror o tej samej nazwie. Przebiegły mag na czterdzieści numerów trafił pod skrzydła Jaimiego Delano, który nadał postaci więcej niuansów i rozbudował jej fabularne zaplecze, decydując, iż główną bazą wypadową Johna stanie się Londyn.
John Constantine przeszedł drogę od młodego angielskiego cwaniaka okultysty z pierwotnej wizji Alana Moore’a do zagubionej i starzejącej się ofiary adrelinowego nałogu, którą coraz bardziej przygniatał ohydny ciężar własnego życia, w ponuro poetyckich scenariuszach Jaimiego Delano
– pisze w jednym ze wstępów do wydań zbiorczych Warren Ellis. Większość historii w tym cyklu rozgrywa się na tle thatcherowskiej Wielkiej Brytanii, pogrążonej w kryzysie i borykającej się z problemami gospodarczymi. Pierwsze numery serialu są organicznie związane z serią-matką "Saga o potworze z bagien" (gdzie posadę scenarzysty przejął podówczas Rick Veitch) i uwikłane w ciągłość strukturalną uniwersum DC, choć również na tym polu dochodziło do przesunięcia. W opowieściach Alana Moore’a świat Potwora z Bagien jest także światem Supermana czy Batmana, którego Constantine spotyka na ulicy. Lecz jak zauważa sam Moore, aby był skuteczny, horror potrzebuje delikatnie i ostrożnie podtrzymywanej atmosfery – którą może całkowicie zniszczyć nagłe pojawienie się faceta w zielonych pończochach i pomarańczowej pelerynie. Niewątpliwie redakcja zdawała sobie sprawę z tego kontrastu, dlatego po utworzeniu imprintu Vertigo publikacje z tej linii wydawniczej zaczęły dystansować się od swoich superbohaterskich korzeni (choć nie do końca), jednocześnie tworząc własne kontinuum, czasami zwane Bergerverse, od nazwiska redaktorki (Karen Berger). Znalazły się tutaj takie pozycje, jak: "Hellblazer", "Swamp Thing", "Sandman" czy "Lucyfer". Aby poznać całość opowieści, należało kolekcjonować wszystkie powyższe tytuły, w ten sposób można było zidentyfikować nawiązania i przejścia fabularne, które dokonywały się między zeszytami. I tak na przykład w trzecim numerze "Sandmana" Constantine pomaga władcy snów Morfeuszowi odnaleźć sakwę z piaskiem, jeden z jego magicznych atrybutów, jednocześnie wspominając, że powinien poznać wielkiego zielonego typa, bo tak jak Morfeusz – Swamp Thing nie ma poczucia humoru. Z kolei kluczowe wydarzenia z serii Gaimana znajdują odbicie w "Hellblazerze", na przykład utworzenie się w piekle triumwiratu władców i sukcesywne odejście Lucyfera, o czym wspomina Pierwszy z Upadłych, autorska kreacja kolejnego po Delano scenarzysty Gartha Ennisa.
Ennis (przy sterach serii od numeru czterdziestego pierwszego) odcisnął swoje piętno na historii Constantine’a w dwojaki sposób. Z jednej strony, przydał opowieści agresywnych rysów i przyspieszył tempo. Pierwszy cykl jego autorstwa – "Dangerous habits" ("Niebezpieczne nawyki") – rozpoczyna się sceną refleksji umierającego bohatera, który dowiaduje się, że jest chory na nieuleczalnego raka. Skutki manipulacji maga, który chce ratować własną skórę, doprowadzają do utraty przezeń większości najbliższych przyjaciół. Ponadto do głosu dochodzi krytyczna postawa Ennisa wobec katolicyzmu – wątek, który przewija się u tego twórcy już od komiksu "True Faith" przez kolejne, jak na przykład seria "Preacher" ("Kaznodzieja") – czy odnoszenie się do spraw Irlandii i życia jej mieszkańców. Jednocześnie silnym komponentem fabuły staje się wątek przyjaźni i braterstwa, celebrowania ludzkiej wspólnoty (jakby kościoła ludzko-ludzkiego), w pubie lub nad świętym źródłem, które przemienione dzięki magii pozwala napełnić kufle idealnym piwem (są to najprawdopodobniej jedne z najlepszych momentów u Ennisa, w tym sensie zbliża się on do Tarantino – którego sam zresztą przywołuje we wstępie do "Niebezpiecznych nawyków".
Jednym z charakterystycznych aspektów funkcjonowania serialu "Hellblazer", szczególnie jeśli chodzi o diachroniczność ciągłości fabularnej, jest upływ czasu. Bohaterowie nie tkwią w zawieszeniu – starzeją się, Constantine obchodzi swoje urodziny, oglądamy, jak dorasta jego siostrzenica, przywiązujemy się do fikcyjnych postaci. Z jednej strony, wśród komentatorów pojawiają się głosy, jakoby seriale więziły swoich widzów, uzależniając ich od kolejnej dawki fikcji i eskapizmu. Ale upatrywanie w pociągu do seryjnych opowieści diabelskich sztuczek przemysłu kulturowego pomija przywiązanie człowieka do historii, które towarzyszy mu od zawsze. Od antycznego eposu, od bardów opiewających w kolejnych pieśniach losy swych bohaterów, poprzez rapsod rycerski. Może – pyta Hanna Samsonowska – przyczyną tego zjawiska jest tkwiące w człowieku przywiązanie do śledzenia (słuchania, czytania, oglądania) czegoś, co się toczy, rozwija w czasie, ma swoje ciągi dalsze, na które się czeka”. Dużą rolę odgrywa tutaj rozwój tradycji romantycznej opowiadania, w opozycji do mitu nie chodzi o powtarzanie tego, co już dobrze znane, główne zainteresowanie czytelnika zostaje przeniesione na nieprzewidywalność tego, co się wydarzy, a zatem na inwencję związaną z intrygą, która staje się elementem pierwszoplanowym jak pisze Umberto Eco w "Apokaliptycy i dostosowani. Komunikacja masowa a teorie kultury masowej".
Kolejni artyści (scenarzyści, rysownicy, twórcy okładek) kreują kolejne części tekstowej tkaniny, w której zamyka się opowieść. Ci, którzy przychodzą po nich (lub pojawiają się gościnnie, jak Grant Morrison, Neil Gaiman, John Smith lub Jason Aaron), wplatają swoje własne nici, a historia Constantine’a trwa. Seryjny charakter komiksów o magu z Newcastle ujawniają także zbiorcze wydania, tradepaperbacki. Pierwszy zbiór "Original sins" (dziewięć pierwszych odcinków do scenariusza Jaimiego Delano) z 1992 roku nie sprzedawał się zbyt dobrze, nie uwzględniając kluczowych numerów (zeszyty 76 i 77) serii "Saga o Potworze z Bagien", dlatego zakończenie dziewiątego numeru, nagłe pojawienie się Swamp Thinga było dla przeciętnego czytelnika zaskoczeniem. Komercyjna klapa pogrzebała szansę na reprinty starszych numerów na wiele lat. W 1994 roku ukazał się kolejny, wspomniany już zbiór opowieści Ennisa – "Niebezpieczne nawyki" (zbierając numery 41-46). Następny tom, "Fear and Loathing" ("Strach i wstręt"), ujrzał światło dzienne dopiero w 1997 roku, zdecydowanie w nadziei, iż sukces "Kaznodziei" przełoży się na większą sprzedaż "Hellblazera". Znalazły się w nim numery 62-67, dziura między numerem czterdziestym szóstym a sześćdziesiątym drugim sprawiała, że rozstanie Johna i Kit w reprintowanej historii traciło na sile wyrazu i dramaturgii. O ile nie było się świadkiem rozwoju ich relacji, ciężko było zrozumieć, dlaczego jej zakończenie jest tak dewastujące dla Constantine’a. Co więcej, numery 61-62 stanowiły prolog do nabierającego rozpędu konfliktu Johna i Pierwszego z Upadłych, konfliktu przybierającego na sile w kolejnych zeszytach, zebranych w następnych tomach. Tomach, które nie były numerowane. Dochodziło tutaj do wyraźnego rozdźwięku między nieustannie rozwijającą się historią a formatem zbiorczego wydania, które rozrywało ją na kawałki. Świadczy o tym także wydanie tomu "Rare cuts" ("Zagubione ścinki"), przywodzącego na myśl składankę hitów. Pozbawienie wydań zbiorczych numeracji i umieszczanie w nich jedynie wyselekcjonowanych części większej historii, bez zachowania ciągłości serialowej, ujawnia dążenie wydawców do podniesienia prestiżu tytułu poprzez przeniesienie akcentów w stronę "powieści graficznej" (takim mianem wydawca opatruje trade paperbacki w swoim katalogu) i podkreślanie autonomicznego, autorskiego charakteru mniejszych cząstek fabularnych, co nie wychodziło serii na dobre. Dopiero w 2011 roku, po ponad dwóch dekadach oczekiwania, Vertigo zmieniło podejście do "Hellblazera": cyklicznie ukazujące się zbiorcze wydania są numerowane, ujawniając silne zależności, jakie istnieją między kolejnymi partiami historii, reprintuje się chronologicznie wszystkie zeszyty, uwzględniając najważniejsze połączenia z innymi seriami.
Aczkolwiek również przy takim podejściu polityka wydawnicza DC Comics budzi wątpliwości. Pod koniec kwietnia 2013 ukazały się dotychczas niewznawiane ostatnie odcinki cyklu Jaimiego Delano, lecz nie jako część tomów poświęconych temu scenarzyście – zostały dodane do nowej wersji "Niebezpiecznych nawyków". W przypadku starego wydania czytelnik miał świadomość, że bierze do ręki komiks Gartha Ennisa, odmienny stylistycznie od komiksów Delano, komiks, który bądź co bądź rozpoczyna nowy etap opowieści, w nowej odsłonie brakuje jasno postawionej kody, co może wywoływać w odbiorcy poczucie dysonansu. Nie wspominając o fakcie, że znajomość (domyślnie – posiadanie) poprzednich tomów stanie się niezbędne, ale być może o to właśnie chodziło wydawcy...
***
Constantine się starzeje, rozwija wewnętrznie, ale pewien rdzeń charakterologiczny pozostaje zawsze taki sam. Kiedy kolejne zwycięstwo okupione ciężkimi stratami bohater kwituje cynicznym komentarzem (na zakończenie cyklu Gartha Ennisa), jego demoniczna towarzyszka Ellie pyta, czy nigdy się nie zmieni, John odpowiada, że nie chce się zmienić i nigdy nie pozwoli, żeby ktoś mu w tym pomagał. I odbiorcy chyba także tego by nie chcieli, nawet ambitny serial komiksowy podlega, mimo wszystko, pewnej "typowości". W tym można upatrywać erupcji oburzenia czytelników związanego z zakończeniem serii i jej nową odsłoną (po tytułem "Constantine") w uniwersum Nowego DC. Włączenie Johna w opowieści o superbohaterach jest zerwaniem z samowystarczalnym światem "Hellblazera" – choć przecież John już kiedyś zetknął się z bohaterami w trykotach, jest to więc w pewien sposób powrót do korzeni. Niemniej zmiana grupy docelowej na niższą kategorię wiekową niż czytelnicy Vertigo odbiera tej postaci charakterystyczny "pazur" (nie ma co liczyć, że pijany Constantine pokaże Supermanowi środkowy palec – a szkoda), a historii z jego udziałem to, co stanowiło o wyjątkowości tego serialu, a o czym pisze Jerzy Szyłak w "Drugiej stronie komiksu":
[...] odkryłem, że cały serial przeniknięty jest poczuciem grozy wynikającym z tego, co wciąż zdarza się w codzienności, co dzieje się obok nas i na co nie zwracamy uwagi tylko dlatego, że nie chcemy wiedzieć. I że wyjątkowość Johna Constatnine’a jako bohatera bierze się stąd, że on wie. Czy chce tego, czy nie...
Autorem tekstu jest Przemysław Kołodziej (Uniwersytet Gdański). Wszystkie grafiki pochodzą od redakcji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz