Mam dziś wielką przyjemność zainaugurować nowy cykl na Kolorowych. Jego autorem jest Michał Ochnik, a jego nazwa (po rozszyfrowaniu) mówi wszystko. „Marvel Cinematic Universe” będzie rozprawą z filmowymi produkcjami Marvel Studios. Spodziewajcie się tekstów z publicystycznym zacięciem, mocno subiektywnych i w niektórych momentach silnie kontrowersyjnych. Część z nich będzie przedrukami z jego bloga Michała (na który polecam wpadać regularnie), a część zostanie przygotowana specjalnie dla nas. Dziś rano krótki wstęp, popołudniem pierwszy tekst poświęcony „Iron Manowi”, a część druga – już za tydzień. Zapraszam do lektury!
Zaczęło się chyba od „X-Men” czternaście lat temu. Chwyciło – FOX po sukcesie „Blade`a” zaryzykowało zrobienie filmu o ludziach w pelerynach i w bieliźnie na wierzchu z nadzieją, że uda się ukręcić trochę pieniędzy. Chwyciło, ukręcili, zrobili sequela etc. Później był… „Spider-Man” Sama Raimiego? Sony, mające prawa do ekranizacji komiksu o Pajęczaku postanowiło uszczknąć coś z tego tortu. I zarobiło 820 milionów dolarów.
No i się zaczęło – wielka, superbohaterska feta na kinowym ekranie, która trwa do dziś i nic nie wskazuje na to, żeby miała się wkrótce skończyć. Każdy wyciągał to, co miał najlepszego. Bywały porażki – „Green Lantern”, „Daredevil”, „Punisher” – ale nisza okazała się na tyle chłonna, a publika na tyle głodna filmów o ludziach strzelających promieniami z różnych części ciała, że lata zerowe dwudziestego pierwszego wieku zostaną zapamiętane właśnie w ten sposób – jako okres, w którym dominowała estetyka ludzi przerzucających się ciężarówkami i przebierających się w kolorowe kostiumy. Na tej superbohaterskiej prospericie postanowił zarobić także i sam Marvel, kręcąc ekranizacje tych komiksów, do których miał jeszcze prawa. Dom Pomysłów za realizację swojego planu stworzenie kinowego odpowiednika komiksowego uniwersum zabrało się z rozmachem i w ciągu kilku lat stworzyło nie tylko filmową markę wartą setki milionów zielonych, ale też popkulturowy fenomen.
Źródła sukcesu superbohaterskich filmów Marvela upatruję w kilku sprytnych zabiegach. Najważniejszym jest według mnie to, co zwykłem nazywać serializacją popkultury. Współczesna kultura masowa jest serialem – formuła epizodyczna, prezentująca długie opowieści poszatkowane na drobniejsze kawałki (albo odrębne opowieści połączone metawątkiem czy choćby skonceptualizowane podług jednej linii, jakkolwiek abstrakcyjna by ona nie była) wywodzi się oczywiście z telewizji, ale od dawien dawna można było ją zaobserwować także w innych dziedzinach. Przywołam tu chociażby wielotomowe sagi fantasy albo komiksowe serie idące w setki zeszytów. Ostatnio ten narracyjny rytm pochwyciły właściwie wszystkie media – gramy w gry komputerowe z czwórkami i piątkami w tytułach (a czasem nawet z siódemkami i dziewiątkami) i oglądamy prequele sequeli spin-offów remake’ów ekranizacji w kinowych salach.
Współczesny odbiorca popkultury „myśli serialem”, co w smak jest wszelkim specom od reklamy i promocji, dla których przywiązanie (przyspawanie? przykucie kajdanami?) klienta do marki jest czymś jak najbardziej pożądanym. Kevin Feige wie o tym doskonale i sprezentował nam bodaj pierwszy w historii srebrnego ekranu przemyślany, świadomie budowany, serial kinowy ze średnio jednym-dwoma epizodami rocznie i sezonami (dla niepoznaki nazwanymi fazami), których regularność wyznaczają kolejne team-upy wszystkich bohaterów.
Filmy łączy też lekki ton, tak różny od mrocznych i posępnych ekranizacji komiksów DC Comics. Marvel Cinematic Universe to miejsce podszyte humorem przygodowe produkcje, które są znakomitym pretekstem to opróżniania kolejnych paczek chipsów, kubełków z popcornem i puszek Coli (albo i nie Coli). Wcale nie pretendują do przekraczania granic konwencji jak „Batmany” Nolana czy dekonstrukcji superbohaterkich mitów, jak „Strażnicy” Snydera. Nie wstydzą się swojego komiksowe rodowodu, a wręcz przeciwnie – czynią z niego swój dodatkowy atut. W MCU urzekająca jest właśnie ta bezpretensjonalność, granie w otwarte karty z widzami. „Damy Wam trochę widowiskowej rozrywki, czasem z łezką, czasem z humorem” – zdają się mówić architekci filmowego uniwersum trykociarzy. Historie prezentowane na przestrzeni kolejnych filmów nie są ani szczególnie oryginalne, ani szczególnie mądre, ani szczególnie dopieszczone – bo przecież nie muszą. Ma być kolorowo, miło dla oka i z licznymi oczkami puszczanymi do fanów pierwowzorów – to kolejny atut MCU, przynajmniej dla komiksowych koneserów, którzy z uśmiechem będą wypatrywać nawiązań i smaczków przeznaczonych specjalnie dla nich. Bo choć filmy kręcone są dla publiczności niekoniecznie znającej postaci z kolorowych zeszytów, to Marvel pamięta o swoich najwierniejszych fanach i od czasu macha do nich z kinowego ekranu mówiąc „hej, patrzcie, to dla was!” pokazując cameo Stana Lee czy w jakimś gagu nawiązując do komiksów.
Do tej pory, co wydawać się może dziwne, filmami Marvel Studios interesowałem się raczej średnio – oglądałem „Iron Mana” i „Avengers”, ale w zasadzie niewiele więcej. Owszem, przez dość długi czas byłem bardzo gorliwym fanem komiksowych przygód superbohaterów z Domu Pomysłów, ale od pewnego czasu przestałem się łapać w kolejnych, coraz to częstszych roszadach na Ziemie-616. Obecna polityka wydawnicza Marvela z roku na rok robi się coraz bardziej kuriozalna, na co patrzę z przykrością, bo w momencie, gdy wgryzałem się w temat, Marvel wypuszczał co najmniej kilka mocnych, ciekawych serii. Od paru lat wszelkie zawieruchy, eventy i crossovery śledzę już tylko z drugiej ręki, czytając posty na polskim forum poświęconym komiksom tego właśnie wydawnictwa.
Filmy postanowiłem nadrobić z powodu ich ważności dla obecnej kultury popularnej. Jako, iż każdy z nich był już szeroko omawiany i recenzowany w chwili jego premiery (bo od paru lat każda produkcja Marvela to murowanych hit) w swoich notkach analizujących poszczególne produkcje postaram się skupić na mniej istotnych, ale interesujących mnie kwestiach, więc będzie skrajnie subiektywnie i zapewne bardzo kontrowersyjnie. A to z tego powodu, że ja mam do marvelowskich filmów bardzo ambiwalentne uczucia – zakochany w trykociarzach nerd walczy we mnie ze skwaszeńcem, dla którego miarą poziomu filmu jest bardziej logiczna, interesująca fabuła i ciekawie skrojone postacie, niż karnawał efektów specjalnych i dialogowych whedonizmów.
Autorem tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy. Grafika prezentowana w nagłówku pochodzi stąd.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz