Zanim jeszcze obejrzałem „Iron Mana” usłyszałem na jego temat tyle entuzjastycznych opinii, że spodziewałem się ujrzeć co najmniej małą perełkę. Pewnie stąd wzięło się moje delikatne rozczarowanie tym filmem. Nie zrozumcie mnie źle, obraz Jona Favreau naprawdę lubię, bo to sprawnie zrealizowany blockbuster, któremu niczego nie można zarzucić, ale wciąż nie jest to nic ponad rzemieślniczy produkcyjniak, który po prostu się udał. Jednak po tych wszystkich ochach i achach spodziewałem się czegoś lepszego.
Pierwsza część filmu jest jakby żywcem wyjęta z „Iron Man: Extremis”. Z komiksu podkradziono design kostiumu i kilka motywów – na przykład przeniesienie originu głównego bohatera do Afganistanu czy postać Yinsena. W ogóle oglądając pierwsze pół godziny czułem się tak, jakbym czytał „Extremis”, co podświadomie nastroiło mnie negatywnie do całego obrazu, bo uważam go za mało udany komiks. Nie jakiś tragiczny – no bo to przecież Warren Ellis, a on nigdy nie chodzi poniżej pewnego poziomu – ale w finale rozczarowujący i momentami przegadany. Wersja filmowa genezy Iron Mana bardzo mi się podobała. Była dynamiczna, emocjonująca, a momentami wręcz teledyskowo zmontowana, ale pozostawała przy tym klarowna i czytelna. Tak, jak i zresztą cały film.
To zresztą jest jeden z najsilniejszych punktów pierwszego „Iron Mana” – brak w nim irytujących dłużyzn czy przestojów. Z drugiej strony nie przeładowano filmu scenami akcji, dzięki czemu nie zmienił się w coś w wydmuszkę. Wszystko jest na swoim miejscu. Sceny, które popychają fabułę do przodu zgrabnie przeplatają się z tymi prezentującymi rozwój postaci oraz widowiskowymi ujęciami walk. Od czasu do czasu trafiają się też momenty humorystyczne, a wszystko to skomponowano nie tylko poprawnie, ale na tyle sprawnie, by widz dał się łatwo porwać opowieści.
Zastanawia mnie, co jest takiego w postaci Tony’ego Starka, że widzowie pokochali ją od pierwszego wejrzenia. Filmowy Tony chyba po prostu trafił w swoje czasy – ekscentrycznych, nieprzystosowanych społecznie, charyzmatycznych geniuszy pokroju Grega House’a czy Sherlocka Holmesa (see what I did here?), na których od wielu lat trwa moda. Pomógł też zapewne fakt, że bohater, który po raz pierwszy pojawił się w „Tales of Suspense” #39 z 1963 roku wpisuje się w archetyp postaci, które łatwo polubić – zblazowanych dupków, którzy od życia dostają to, co najlepsze i pewnego dnia obrywają mocno po dupie, wskutek czego zmieniają swoje postępowanie. Jest to strasznie wyświechtany archetyp, ale przecież działa i głupio byłoby się go o to czepiać, szczególnie, że „Iron Man” nie jest filmem, po którym można spodziewać się czegoś odkrywczego czy nowatorskiego. I bardzo dobrze, bo nie taka jest jego rola i nie tego oczekują po nim odbiorcy. Pewnie narażę się wielu czytelnikom, ale Robert Downey Jr. jest dla mnie aktorem dobrym… ale bez przesady. Niekiedy w jego grze aktorskiej brakuje swady i przez kreację Tony’ego Starka przebija się znudzenie aktora. Nie wiem, dla mnie te wszystkie zachwyty nad jego grą aktorską są sporo przesadzone. Choć, z drugiej strony, nie bardzo wyobrażam sobie kogokolwiek innego w tej roli, ale to już raczej kwestia przyzwyczajenia.
Bardzo podobał mi się antywojenny i antykapitalistyczny przekaz filmu, szczególnie, że pierwotnie Iron Man pochodzi z czasów zimnowojennej antykomunistycznej propagandy. Tony Stark zaczynał jako zepsuty i małostkowy magnat handlowy. Po trafieniu w niewolę i okaleczeniu przez broń własnego projektu trafia na samo dno – jak się później okazuje, z inicjatywy najbliższego współpracownika. Jako „złote dziecko”, wychowane w splendorze i dostatku, dotychczas wyalienowany, żyjący w złotej klatce nagle trafia do niewoli, gdzie musi walczyć o życie. Tam, być może po raz pierwszy w życiu, doświadcza prawdziwej szlachetności i poświęcenia ze strony Yinsena, a traumatyczne przeżycia i walka ze śmiercią zmieniają go. Próbuje naprawić swoje zaangażowanie w przemysł zbrojeniowy za pomocą radykalnych reform wewnątrz swojej korporacji. Stark, na swój bardzo nieporadny sposób, próbuje być dobry. Obadiah Stane tego nie rozumie, bo on jest już do cna przeżarty chciwością i nie cofnie się przed niczym, by zdobyć jeszcze więcej. Tony przez cały czas był częścią tego zbrodniczego systemu, ale nie do końca był tego świadomy. Nie widział, co produkowana przez niego broń robi z człowiekiem. Traktował to jak coś abstrakcyjnego, a więc niewartego roztrząsania – do chwili, w której sam znalazł się po niewłaściwej stronie lufy. Iron Man jest właśnie symbolem tej metamorfozy. Do brudnej jaskini gdzież na rubieżach Afganistanu wszedł Tony Stark, ale wyszedł z niej Iron Man.
Jeśli miałbym się do czegoś na serio przyczepić w tym filmie to byłaby to bardzo sztampowa fabuła. Nie wiem, czy to kwestia mojej znajomości kanonicznego originu postaci i bohaterów pojawiających się na ekranie (z komiksów wiedziałem, kto jest po której stronie Mocy) czy znajomości popkulturowych klisz, ale na jedno wychodzi – nie dość, że właściwie od razu przewidziałem, jak potoczy się fabuła, to jeszcze moje przewidywania okazały się stuprocentowo trafne. Ani razu nie zostałem zaskoczony. Było to pewne rozczarowanie, ale nie zdyskwalifikowało w moich oczach filmu. Skoro już przy wadach jesteśmy – bohaterowie drugoplanowi też nie byli jakoś specjalnie oryginalni, ani widoczni. Nie bardzo wiem, po co wrzucono do „Iron Mana” Rhody’ego. Owszem, w kolejnych filmach jego rola jest już znacznie większa i istotna z punktu widzenia fabuły, ale tutaj tylko niepotrzebnie zajmował ekranowy czas. Z drugiej strony Pepper Potts, choć też do bólu sztampowa, całkiem nieźle lawiruje na granicy damseli w distresie pełnoprawnej bohaterki, której nie potrzebny rycerz w lśniącej zbroi. Zwróćcie uwagę, że w finałowej walce jak ważną rolę w zniszczeniu Stane’a. No i chemia pomiędzy nią, a Tony’m wypadła świetnie. Choć pracuje jako podwładna Starka Pepper nigdy nie daje się sprowadzić do roli popychadła, a wręcz niekiedy można odnieść wrażenie, że to ona jest szefową Tony’ego, a nie na odwrót.
Co jeszcze? Nerdowskie smaczki. Ten Rings, Jim patrzący na srebrną zbroję i mówiący „Next time, baby”, Jarvis, Stan Lee, S.H.I.E.L.D., Nick L. Fury w scenie po napisach… Trochę tego było. Generalnie wyszedł bardzo fajny, bardzo solidnie zrealizowany film mający wsparcie popularnej komiksowej marki, ani za mroczny, ani za głupkowaty, ani zbyt przekombinowany. Z drugiej strony raczej nie jest to jakieś arcydzieło, które złotymi zgłoskami zapisze się w annałach historii kina rozrywkowego. Ot, po prostu bardzo dobry film.
Autorem tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy. Grafika prezentowana w nagłówku pochodzi stąd.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz