czwartek, 10 września 2009

#247 - Trylogia Metropolis: jak forma uratowała treść

Kiedy w 1997 roku sięgnąłem po "Machiny" Teda McKeevera nie wiedziałem czego się spodziewać. Jednak już po pierwszej lekturze zachwyciłem się i od tamtego dnia komiks ten jest dla mnie kwintesencją pięknej brzydoty. I nie mówię tu tylko o specyficznej grafice, lecz również o nastroju samej fabuły i sposobie przedstawienia miasta. Nic więc dziwnego, że kiedy nadarzyła się sposobność przeczytania trylogii o Metropolis, której współautorem jest McKeever, zrobiłem to bez wahania. I podobnie jak przed czternastu laty, tym razem również nie wiedziałem czego się spodziewać....

Na początku pozwolę sobie szybko odrobić "zadanie domowe", by jak najszybciej przejść do sedna. Trylogia Metropolis jest historią z cyklu Elseworlds, w której skład wchodzi "Superman's Metropolis", "Batman: Nosferatu" oraz "Wonder Woman: The Blue Amazon". Historię napisali Jean Marc Lofficier, Randy Lofficier i Roy Thomas, a narysował ją wspomniany Ted McKeever. Każdy zeszyt koncentruje się na jednej postaci, ale historia jest spójna i raczej nie nadaje się do czytania wyrywkowego.

Zaczynając "Superman's Metropolis" odczułem małe dejavu. Pierwsze strony komiksu rysują przed nami potworne maszyny, które podobnie jak w "Machinach", odczuwają bardzo ludzki głód i bezwzględnie go zaspokajają. Jednak na tych kilku stronach kończą się podobieństwa, a zaczyna zupełnie inna historia. Historia, która stara się być alternatywna, choć właściwie mało co wykracza poza "comiesięczny standard". Mamy więc relacje bohaterów, które są bardzo zbliżone do oryginalnych - genialny Lutor stara się zapanować nad miastem, Lois w oka mgnieniu staje się miłością Clarka, a rodzice Kent są pełni dobroci i wychowali przybranego syna tak by stał się on prawdziwym superbohaterem. Pozostałe postaci natomiast pojawiają się właściwie tylko po to by "puścić oko" do co bardziej obeznanych czytelników. Najgorsze jednak jest to, iż sam Superman nie został właściwie w żaden sposób zmieniony i nadal jest tym samym miłym "harcerzykiem”, jakiego znamy już od tylu lat. Jedyne co ratuje sytuację to główny bohater całej trylogii, czyli Metropolis. Miasto zostało opisane tak sprawnie, iż nie wiadomo "kiedy i gdzie" dzieje się historia. Z jednej strony mamy świat po apokalipsie, nad którym góruje Nowa Wieża Babel, z drugiej zaś strony technologia wygląda jakby wyjęto ją ze steampunkowej scenografii, a większość postaci określanych jest mianem syna, niczym w czasach biblijnych. Wszystko to sprawia, że historia nabiera uniwersalności.

Druga część przyniosła zmiany, które zwróciły nadzieję, że może to być dobry komiks. Krajobrazy pełne słońca zostały zamienione na podziemia skąpane w mroku i tajemniczości, dając jednoznacznie do zrozumienia "czas na Batmana". I choć drugi plan pozostał właściwie identyczny, to trzeba przyznać, że tym razem twórcy skusili się na coś nowego. Mamy więc Brussa, który prawdopodobnie uniknął dziecięcej traumy i jest odnoszącym sukcesy doktorem. Rywalizuje on z przyjacielem Dirkiem o Barbarę Gord-Son. Jego losy potoczyłyby się zapewne zupełnie inaczej od tych, które znamy, gdyby nie kilka tragicznych śmierci, w skutek których staje się strażnikiem nocy - Nosferatu. Tak, tym razem tytułowy bohater został przedstawiony w innym świetle. Nie tylko powstał poprzez "opętanie" przez duchy, lecz również, co najbardziej znamienne, zabija swe ofiary. Te nowe spojrzenie na Batmana polepszyłoby wrażenie po pierwszej części, gdyby nie pojawienie się Supermana i "rozmowa" tych dwóch bohaterów, która jest już do bólu schematyczna. Superman nie zgadza się z metodami Batmana, ten natomiast uświadamia mu, że świat potrzebuje zdecydowanych rozwiązań. Wszystko kończy się podziałem domen i "napisami końcowymi", a ja ponownie poczułem się oszukany.

2:0 dla schematyczności spowodowało, że do "Wonder Woman: The Blue Amazon" podszedłem odrobinę z "obowiązku" - doczytam przecież całość do końca. Miałem też nadzieję, że nawet jeśli i tym razem opowieść będzie schematyczna, to nie będzie mnie ona raziła, ponieważ ostatnia postać trylogii jest mi właściwie nieznana. Po części właśnie dlatego ostatni zeszyt wydał mi się najlepszy. Ważniejszy jednak jest tutaj fakt, że na pierwszy plan powrócił główny bohater, czyli miasto. Autorzy rozrysowują przed nami szczegóły jego powstania i dopowiadają szczegóły wątków, które wcześniej zostały poruszone. Sama Wonder Woman natomiast jest tylko pretekstem do opowiedzenia tej historii, gdyż właściwie tylko na samym końcu odgrywa znaczącą rolę. To właśnie wtedy, podczas wielkiej bitwy o los Metropolis łączą siły wszystkie trzy postaci tej opowieści, co skutkuje oczywiście happy endem.

Zabierając się za trylogię o Metropolis dałem się zwieść. Wiedziałem, że Ted McKeever był w tym przypadku odpowiedzialny tylko za szatę graficzną, a i tak miałem nadzieję na coś równie dobrego jak "Machiny". Kiedy czytam komiks z cyklu Elseworlds mam nadzieję na jakiś ciekawy koncept lub ukazanie relacji bohaterów w zupełnie innym świetle. Niestety ta historia okazała się być do bólu standardowa, w której zmieniono prawie tylko tło. I wyłącznie McKeever ratuje cały komiks. Choć tym razem rysunki są mniej "brzydkie" a bardziej "niedbałe", natomiast kadrowanie mniej wyszukane, to podziwianie jego pracy nadal sprawiało mi wielką przyjemność. Po mistrzowsku nakreślił panoramę Metropolis, a niektóre twarze są tak przerażająco piękne, że stają się hipnotyzujące.
 
Sięgając po te komiksy nastawcie się na oglądanie, a nie czytanie. Wtedy nie powinniście być zawiedzeni....

środa, 9 września 2009

#246 - O mój Boże! Wilq w kolorze!

Jest nam bardzo miło powitać w naszych progach Łukasza Babiela, jednego z redaktorów Motywu Drogi, którego gościnny występ poświęcony będzie nowościom z obozu WilQ'a, Alcmana i spółki. Dwóch rzeczy można być więc pewnym: po pierwsze - poniższe informacje nigdzie wcześniej nie zostały opublikowane i dzięki Łukaszowi prezentujemy je jako pierwsi; po drugie - możecie być spokojni o gramatyczno-ortograficzną stronę tego wpisu! Zapraszamy!

Zacznijmy od małej chronologii: miesiąc temu autorzy "Wilqa Superbohatera" postanowili zrobić mały dowcip subskrybentom swojego newslettera i oznajmili - prezentując planszę, którą możecie zobaczyć powyżej - że przystąpili do kolorowania kultowego już komiksu. Dwa tygodnie temu natomiast zakończyła się charytatywna aukcja oryginalnej planszy "Wilq vs nowotwór". Co łączy te pozornie niezwiązane ze sobą fakty? Okazuje się, że bardzo wiele. Razem z arczem wpadliśmy na odpowiedni trop, a ja postanowiłem pociągnąć za język odpowiednią osobę...

Jak już wspomniałem, "Wilq" w tęczowych barwach był żartem, który jednak nie został zrozumiany przez niektórych z kilkunastu tysięcy subskrybentów, a to z kolei poskutkowało falą listów, w których apelowano, by nie kolorować "Wilqa", nie profanować go w ten sposób i uszanować jego unikatowy, czarno-biały styl. Zabawne, jak czytelnicy, którzy powinni przywyknąć do nietypowego poczucia humoru braci Minkiewiczów, dali się wkręcić na coś, co na wiorstę śmierdzi patisonem. Właśnie - czy śmierdzi? Naturalnie "Wilq" w pełnym kolorze straciłby swój urok, bo to właśnie w uproszczonej kresce tkwi jego siła - chociaż z drugiej strony... Ale co do tego ma aukcja wspomniana wcześniej? Oczywiście wszystkie serwisy komiksowe poinformowały oń, gdy tylko się pojawiła, jednak żaden nie wyłuskał chyba najważniejszej informacji zawartej w opisie, który z przyjemnością cytuję: "Powyższa plansza wejdzie jako jedna ze stron unikatowego albumu Wilq 1-4". Tak. Chodzi o reedycję tomów 1-4 i właśnie o niej jest ten news...

Jak potwierdził Marcin Mastykarz (menadżer braci Minkiewiczów), komiks jest wstępnie zaplanowany na grudzień, jednak nie to jest najważniejsze. Mastykarz poinformował, że reedycja będzie mieć około 200 stron, bo oprócz historii, które ukazały się w pierwszych czterech numerach, możemy spodziewać się dodatkowych materiałów, zabawnych rysunków oraz kilku niespodzianek. Możemy się zatem przygotować na wydatek rzędu kilkudziesięciu, może nawet stu, złotych. Dla wielu z Was pierwszą niespodzianką będzie fakt, że ów album będzie posiadał twardą okładkę. Co więcej - i tutaj dochodzimy do sedna tej opowieści - "Wilq" faktycznie będzie w kolorze! Marcin Mastykarz nie chciał zdradzić, z czym dokładnie będzie wiązać się kolorowanie "Wilqa", ale sam mam parę hipotez. Po pierwsze - raczej nie zobaczymy pełnego wypełnienia i koloru: kreska Minkiewiczów nie pasuje do takich rozwiązań, a taki album byłby zecydowanie za drogi. Po drugie - strzelam, że to będzie kolor selektywny, który zobaczyć mogliśmy już na okładkach zeszytowych wydań. Po trzecie - kreska może być w niektórych miejscach wymieniona z czarnej na jakąś z palety podstawowych barw. Ale to są jedynie moje hipotezy - fakty są takie, że newsletter mówi o "eksperymentowaniu" z kolorem, co w rozmowie potwierdził Mastykarz - a wiemy przecież, że po Minkiewiczach można się spodziewać wiele... niespodziewanego.

Inną sprawą jest sposób dystrybucji takiej reedycji - Mastykarz przyznaje, że bazą wyjściową będą subskrybenci newslettera, którzy zostaną zapewne poproszeni o deklarację, czy taki album będzie ich interesował. Autorzy chcą wydać album w optymalnym nakładzie - lecz nie będzie to typowy preorder. Raczej badanie popytu. Bądźcie więc czujni i wypatrujcie kolorowego "Wilqa". Takie wydanie zdecydowanie mnie interesuje, nie tylko jako fana serii, ale również kogoś, kto nieczęsto ma okazję kupić ciekawą reedycję polskiego komiksu. To jak Wam brzmi "Wilq" w kolorze i HC? Bo dla mnie - że tak polecę klasykiem Jerzego Dobrowolskiego - bomba! A kto czytał, to wiadomo...

Źródło: Marcin Mastykarz, Motyw Drogi, Kolorowe Zeszyty

#245 - "Pięć ćwierci do śmierci" (1)

W swoim ostatnim wpisie Olga Wróbel tajemniczo zapowiedziała, że "Coś" niedługo wypłynie w sieci (...). "Niedługo" oznaczało dzisiaj, a owe "coś" to rysunkowe jam session w wykonaniu Olgi, Daniela Chmielewskiego, Mariusza "Wondera" Ciechońskiego, Jacka "Ystada" Jastrzębskiego i moim. Zabawa była przednia i pewnie jeszcze kiedyś to powtórzymy, a póki co z dumą prezentujemy pierwszy kadr tej tajemniczej historii o intrygującym tytule.

"Pięć ćwierci do śmierci" (1)

(rysunek: Daniel Chmielewski, kolor: Olga Wróbel)

Kolejna część tej komiksowej układanki znajduję się na blogu Daniela Chmielewskiego - dokładnie w tym miejscu!

wtorek, 8 września 2009

#244 - Nadchodzi niebezpieczeństwo!

O zbliżającym się wielkimi krokami pierwszym w siedemnastoletniej historii wydawnictwa Image Comics crossoverze "Image United" przez długi czas nie było wiadomo nic ponad to, że ma się ukazać w bieżącym roku. Jednak im bliżej pojawienia się w sklepach pierwszego numeru tym szum medialny coraz większy, a języki twórców zamieszanych w całe przedsięwzięcie jakby bardziej rozwiązłe. Ostatnio nieco szczegółów wyjawił Robert Kirkman serwisowi Comic Book Resources.

W "Image United" główne role grają tacy herosi jak Spawn, Savage Dragon, Witchblade, Shadowhawk, członkowie grup Youngblood i Cyberforce oraz zupełnie nowa postać o imieniu Fortress. Dzięki połączonym siłom mają oni stawić czoła wielkiemu niebezpieczeństwu, zagrażającemu istnieniu świata w którym żyją, jednak czym ono jest, jak działa i kto za nim stoi - tego póki co nie wiadomo. Za stronę graficzną odpowiada sześciu (z siedmiu) założycieli wydawnictwa, czyli Todd McFarlane, Erik Larsen, Marc Silvestri, Whilce Portacio, Jim Valentino i Rob Liefeld. Brakuje jedynie Jima Lee, który ma podpisany kontrakt na wyłączność z DC Comics, ale czynione są starania, żeby mógł on chociażby stworzyć okładkę do jednego z sześciu numerów mini-serii. Scenarzystą serii mianowano Roberta Kirkmana, który od dobrych kilku lat z powodzeniem tworzy hitowe serie dla Image jak "Żywe Trupy" czy "Invincible".

Wyczekujący listopadowego terminu będą mogli już miesiąc wcześniej zacząć przygodę z "Image United" - na łamach czterech regularnych serii zostanie przedstawiony prolog do eventu, określanego przez Kirkmana jako "świetny, duży, mega-crossover". Wstęp ten skupi się nieco na herosie stworzonym przez Whilce'a Portacio (Fortress), który przyodziany w tajemniczy skafander nie wie skąd go ma, co się z nim ostatnio działo, jakie ma moce i jak to jest być superbohaterem. Wydarzenia przedstawione w prologu poprowadzą prosto do numeru pierwszego, który rozpocznie się wizją nowego bohatera dotyczącą zbliżającego się niebezpieczeństwa, któremu czoła będzie musiał stawić zarówno on jak i reszta tych "dobrych". Oprócz wymienionych wyżej herosów możliwe są występy gościnne innych postaci z Image Comics - Kirkman zapowiada w prologu występ kogoś, kogo czytelnicy się nie spodziewają, ale na pytanie czy będzie to jego Invincible odpowiada "Bez komentarza". Wszystko to co wydarzy się na łamach mini-serii ma odbić się na uniwersum Image, jak i na samych głównych bohaterach. Scenarzysta omówił z każdym z twórców postaci co może on zrobić ich "dzieciom" i należy się spodziewać, że zarówno Spawn, Witchblade, Dragon i reszta zapamiętają to wydarzenie na nieco dłużej.

"Image United" zapowiada się przede wszystkim jako świetny wizualnie komiks, będący swego rodzaju graficznym jam session. Już kilka razy pisaliśmy na czym będzie to polegać, ale nie zaszkodzi raz jeszcze - każdy z twórców rysuje tylko i wyłącznie swojego bohatera, więc jeśli na jednym kadrze występuje i Spawn i Fortress to można być pewnym, że nad obrazkiem pracował zarówno McFarlane jak i Portacio. Jeśli zaś chodzi o tła to będą one głównie zasługą Erika Larsena.

Szczerze przyznam, że o ile jestem bardzo zainteresowany tym crossem ze względu na udział Dragona i jego stwórcy, to nie specjalnie przyciąga mnie (na razie!) do niego dość sztampowa historia (wizja nadchodzącego niebezpieczeństwa) i chwyt z wprowadzeniem nowego herosa, który okaże się zapewne głównym rozgrywającym. Mam jednak nadzieję, że Kirkman stanie na wysokości zadania i w przeciwieństwie do swojego jednonumerowego crossoveru (jak określano sześćdziesiąty numer "Invincible") poradzi sobie o niebo lepiej z całą tą zgrają bohaterów. Jak na razie bowiem, całe to wydarzenie wygląda mi na dobrze się graficznie zapowiadający skok na kasę w stylu "chodźcie zobaczcie jak sobie świetnie radzimy po połączeniu sił!". Obym się mylił.

Pierwszy numer "Image United" trafi do sklepów 25 listopada, a prolog do tego wydarzenia rozegra się w październikowym "Savage Dragon" #153, "Witchblade" #131, "Invincible" #67 i "Spawn" #197.

(wszelkie nowości odnośnie tego wydarzenia można śledzić na imageunited.info)

poniedziałek, 7 września 2009

#243 - Pussey!

Daniel Clowes jest jednym z komiksiarzy, którego twórczość cenię sobie bardzo wysoko. Całkowicie kupił mnie znakomitym „Ghost World”, będącym do dziś jedną z najlepszym powieści graficznych, jakie można znaleźć na mojej półce. „Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza” zrobiła na mnie mimo wszystko mniejsze wrażenie, ale nie mogło zmienić mojego postanowienia nadrobienia niepublikowanych (mam nadzieję, że jeszcze nie publikowanych) prac artysty urodzonego w Chicago.

Na kartach „Pussey!” Clowes wciela się z bezlitosnego portrecistę komiksowego światka. Ostrze jego satyry skierowane jest z jednej strony w mechanizmy rządzące przemysłem obrazkowym, a z drugiej w „artystę” pracującego w tej branży. Kanwą opowieści jest biograficzna historia imiennika autora, Danie Pussey`u, (pronounced as „pooh-say”). Nasz bohater nosi znaczące nazwisko, fonetycznie brzmiące zupełnie  jak „pussy”, czyli „cipka”. Potoczne, wulgarne określenie tych pryszczatych okularników z liceów, nie cieszących się powodzeniem u dziewcząt i kiepsko radzących sobie na lekcjach WFu. I dokładnie taki był Daniel, od małego zakochany w kolorowych zeszytach z super-bohaterami, które z czasem stały się jeśli nie obsesją, to pasją. Chciałoby się powiedzieć, że super-heroizm wyssał z mlekiem matki. Bardzo szybko udało mu się stanąć po drugiej stronie kadru i zająć rysowaniem. Najpierw w lokalnych zinach, a potem w barwach wydawnictwa Infinity Comics, którego stanie się czołowym grafikiem i głównym autorem przełomu w branży. Odniesie swój wielki sukces, po czym spróbuje sił w komiksie „artystycznym” i w rodzącym się nurcie „indie”. Clowes opowiada jego historię od narodzin, aż do smutnej i samotnej śmierci. W utworze Pussey został szyderczo przedstawiony, jako żałosny trybik w maszynie, politowania godzien nerd, geek z rozlicznymi problemami emocjonalnym, dla którego szczytem artyzmu jest połączenie Batmana i Star Treka.

Clowes bardzo udanie, celnie i szyderczo oddał reguły funkcjonowania komiksowej industrii, w której funkcjonuje Pussey. Pokazał jak brutalnie redaktorzy wykorzystują swoich pracowników, wyśmiał manię kolekcjonerstwa  z wczesnych lat dziewięćdziesiątych, w której ujrzał jedną z przyczyn ówczesnej zapaści rynku. Odbrązowił Golden Age i wszystkie nadużycia, do jakich wtedy dochodziło, a o których teraz się z reguły milczy. W komiksie możemy doszukiwać się również satyrycznych wcieleń Stana Lee i nagród Eisnera. Pomimo całej złośliwości satyry Clowes`a, komiks nie pozbawiony jest pewnej przekory i autoironii. Chyba nie przypadkowo Pussey nosi to samo imię, co autor, który nie ma najmniejszych oporów wyśmiewaniu się z komiksowej alternatywy.

„Pussey” zbudowany jest z bardzo gęsto napisanych epizodów, które pierwotnie były publikowane na łamach autorskiego Clowes`a magazynu „Eightball” (w numerach 1, 3, 4, 6, 8, 9, 12, 14). Razem składają się na spójną całość, ale osobno stanowią znakomicie rozpisane scenki, na długo zapadające w pamięć. Choćby te, w których Dan udowadnia, jak głębokie teraz mogą być opowieści o zamaskowanych herosach, odwiedza artystyczną pracownię, bądź uczestniczy w rozdaniu nagród środowiskowych. Momentami śmieszne, a momentami przerażające, bo idę o zakład, że nawet nie będąc komiksowym twórcą, a tylko czytelnikiem, coś z zakompleksionego twórcy kiczowatych, bezwartościowych historyjek obrazkowych znajdziecie u siebie. Clowes prezentuje gogolowski, karykaturalny dowcip spod znaku „Z czego się śmiejecie? Z siebie samych się śmiejecie!”. W „Pussey!” w ironicznym uścisku splata chorobliwy humor i pewna podskórna groza, co jest chyba jakąś immanentną cechą komiksów autora „Ghost World”. Śmiech ma w tym przypadku charakter demaskatorski, wskazuje na problemy, do których zwyczajnie nie chcemy się przyznać. Z Clowesa-satyryka mimowolne wychodzi Clowes w stanie czystym, zajmujący się fobiami seksualnymi, problemami z trudnego dzieciństwa, emocjonalną niedojrzałością, rzeczywistością, która tłamsi jednostki słabe i nieprzystosowane. Wszystkim tym, co zamiatamy pod dywan nieświadomości, a co autor z szelmowskim uśmiechem na ustach wywleka i mówi „patrz, jaki jesteś żałosny”. Trzeba sporo odwagi, żeby stawić temu czoła. Znajdziesz jej choć trochę?

niedziela, 6 września 2009

#242 - Trans-Atlantyk 54

Bezsprzecznie najważniejszą wiadomością tego tygodnia było przejęcie wydawnictwa Marvel przez Disneya - przez cały poniedziałek oraz wtorek serwisy, fora komiksowe, blogi i mikroblogi huczały od kolejnych rewelacji, spekulacji i na szybko zrobionych grafik. Całe to informacyjne szaleństwo ładnie zebrał do kupy Paweł na Motywie i tam też odsyłamy po szczegóły. Moją pierwszą reakcją na wiadomość o przejęciu była obawa o to, czy nie skończy się to podobnie jak w przypadku, kiedy właścicielem Marvela był Ron Perelman, chcący zrobić z firmy drugiego Disneya właśnie, co skończyło się bankructwem Domu Pomysłów. Podobnych obaw było wiele, ale Joe Quesada zapewniający, że wydarzenie to nie wpłynie w żaden sposób na wydawane komiksy, nieco je rozwiał. Wiadomość o przejęciu Marvela była o tyle zaskakująca, że wcześniej nie pojawiły się na ten temat nawet najmniejsze plotki. Nikki Finke - znana dziennikarka i blogerka - zdradziła na swojej stronie Deadline.com nieco szczegółów dotyczących wykupienia wydawnictwa - plany co do umowy Disneya i Marvela sięgają dziesięciu lat wstecz, ale dopiero od około 3 miesięcy prowadzone były poważne negocjacje pomiędzy Robertem Igerem (prezes Walta Disneya) a Issackiem Perlmutterem (dyrektor naczelny Marvela). Żeby jeszcze bardziej uspokoić fanów i rozwiać ich wątpliwości czy przypadkiem Spider-Manowi nie wyrosną czarne duże uszy, Nikki zapewnia, że Iger ma komiksy we krwi - jego wujek w latach 30-tych ubiegłego wieku współpracował z Willem Eisnerem, a do swojej komiksowej firmy "Eisner & Iger Studios" zajmującej się tworzeniem komiksów do różnych gazet, jako pierwszego zatrudnili niejakiego Jacka Kirby'ego. Wydaje się więc, że Marvel jest w dobrych rękach i że Bob Iger nie ma zamiaru zrobić nic złego. Tym samym można odetchnąć i wrócić spokojnie to trykociarzy. (a.)

Jeff Lemire, którego kompletne wydanie "Opowieści z hrabstwa Essex" pojawi się w sklepach w najbliższy piątek za sprawą Timofa, wpadł na pomysł dosyć oryginalnej promocji swojej nowej serii dla Vertigo "Sweet Tooth". Otóż każdy kto chciałby dostać od artysty autograf i rysunek powinien zakupić pierwszy numer (1$) i wraz z zaadresowaną kopertą zwrotną i znaczkiem wysłać na podany na blogu Lemire'a adres. I nie ma znaczenia, czy będzie to jeden, pięć czy sto egzemplarzy - absolutnie każdy zostanie przyozdobiony przez autora. Dotyczy to zarówno czytelników z USA jak i z całego świata, więc polscy fani również mogą wziąć udział w całej tej akcji i modlić się, żeby Poczta Polska niczego nie zgubiła po drodze. A sama seria opowiada o Gusie, hybrydzie chłopca i jelenia, który ze względu na pewne wydarzenia w jego rodzinnym domu wyrusza w podróż po post apokaliptycznej Ameryce, gdzie spotyka na swojej drodze podobne jemu kreatury. (a.)

O nadchodzącym "World War Hulks" pisał już Julek przy okazji streszczania najważniejszych informacji z San Diego Comic Con, ale przyszedł czas na pierwsze konkrety, które wyszły na światło dzienne przy okazji innego konwentu - Fan Expo Canada. Całe to wielkie wydarzenie zapoczątkuje one-shot "World War Hulks: Alpha" autorstwa Jeffa Parkera oraz Paula Pelletier, który traktować będzie o tajnym (jak zawsze zresztą) stowarzyszeniu Intelligentsia w skład której wchodzą pierwszoplanowi złoczyńcy jak Dr. Doom czy M.O.D.O.K. oraz źli do szpiku kości bohaterzy planów dalszych jak Egghead czy Mad Thinker. Celem organizacji, powołanej do życia przez Leadera, jest pochłonięcie jak największej ilości wiedzy, łącznie z tą, która znajduje się np. w bibliotekach twierdzy Eternalsów. Całe to "World War Hulks" ponoć od dawna było planowane przez Loeba i Paka, więc może coś z tego będzie (chociaż szczerze wątpię), a po "WWH: Alpha" przyjdzie czas na "WWH: Gamma" o którym jak na razie niewiele wiadomo. W każdym razie jeśli na koniec tego wszystkiego okaże się, że Bruce Banner była kobietą to nie będę jakoś specjalnie zdziwiony. (a.)

Dawno na łamach Trans-Atlantyku nie była obowiązkowego newsa filmowego, bo właściwie nie trafiła się adaptacja, o której warto byłoby wspomnieć. Aż do teraz, bo swojego kinowego obrazu doczeka się sam Lobo! Film z jednym z najpopularniejszych „herosów” ze stajni DC zostanie wyreżyserowany przez Guya Ritchiego, znanego z takich tytułów, jak „Snatch” czy „Lock, Stock and Two Smoking Barrels”. Scenariusz napisze Don Payne, którego filmografia jest o wiele mniej imponująca („Fantastyczna Czwórka 2”), a obraz zostanie wyprodukowany przez tercet Joel Silver-Akiva Goldsman-Andrew Rona. Realizacja ma ruszyć w przyszłym roku. Wszystko byłoby w najlepszym porządku, gdyby nie to, że wcale nie dostaniemy krwawej, przekraczającej granice dobrego smaku opowieści, okraszonej wisielczym humorem Ostatniego Czarnianina, bo taka niestety nie zmieści się w kategorii PG13, którą film zostanie oznaczony. (j.)

BOOM! Studios, które posiada licencje na komiksowe adaptacje filmów ze stajni Pixar, zapowiedziało na październik start serii „WALL-E”, jednej z najciekawszych animacji ostatnich lat (przynajmniej moim skromnym zdaniem). Wydarzenia przedstawione na jej łamach mają dziać się przed wydarzeniami pokazanymi w filmie. Komiks ma być utrzymany w niemej poetyce, nieco w stylu pracy Sergio Aragonesa „Actions Speak” czy popularnego „Owly`ego”. W pierwszym zeszycie zobaczmy, w jaki sposób ten, a nie inny egzemplarz modelu WALL-E wciąż wykonuje swoje obowiązki i co się stało z resztą. Autorzy komiksu, scenarzysta J. Torres i rysownik Morgan Luthi, nie planują pojawienia się EVE czy BURN-E`ego, a przynajmniej nie w pierwszej serii. (j.)

Brak w listopadowych zapowiedziach Marvela kolejnego numeru serii "X-Factor" nieco zastanawiał i co poniektórzy spodziewali się informacji o rychłym zamknięciu tytułu. Chwilę później Joe Quesada w swojej piątkowej kolumnie Cup O' Joe uspokajał, że seria Petera Davida ma się dobrze, a brak kolejnego numeru w zapowiedziach zostanie wyjaśniony niebawem. I nie kłamał - na wspomnianym już Fan Expo Canada autor serii wytłumaczył całe zamieszanie. Okazuje się, że najlepsi matematycy z Domu Pomysłów zliczyli numery wszystkich serii "X-Factor" i wyszło im, że trzeba szykować kolejny jubileusz, czyli dwusetny numer przygód Madroxa i spółki, który pojawi się w grudniu i będzie raczej ostatnim powrotem do oryginalnej numeracji w tym roku. Numer ten da początek historii "The Invisible Woman Has Vanished" w której Franklin Richards zleca mutantom-detektywom sprawę odnalezienia jego matki i jak mówi David, udział Fantastycznej Czwórki to nie tylko okazja do poprowadzenia przez jakiś czas kolejnej w historii serii osobliwej dziewczynki jak Valeria Richards, ale również chęć podłapania nowych czytelników i możliwość poprawienia wyników sprzedaży. (a.)

Brian Cronin na łamach serwisu CBR opublikował listę 70 najbardziej klasycznych kadrów w historii Marvela, której kolejność ustalili czytelnicy jego kolumny. Wśród wybranych scen można znaleźć wiele momentów, które udało się zobaczyć polskim czytelnikom – między innymi wizyta Petera w domu chłopaka chorego na białaczkę (numer 46), słynne pojawienie się Venoma w domu Parkerów na Soho (miejsce 45.), powrót Pająka w czerwono-niebieskiego kostiumu (pozycja 39.), zebranie się nowego składu X-Menów (33.), trzy sceny z „Dark Phoenix Sagi” (numery 18, 17 i 19) a także Wolverine planujący w kanałach skopanie tyłków członków Hellfire Clubu (na czwartym). Oprócz tego można obejrzeć słynny bitch-slap Hanka Pyma, śmierć Gwen Stacy i narodziny Silver Surfera. Jeśli chodzi o pierwsze miejsce, to powiem tylko, że zostało zarezerwowane dla Spider-Mana… (j.)

O zapowiedzianym przez Egmont podczas tegorocznej wueski kolejnym komiksie z przygodami Nietoperzastego "All Star Batman and Robin" jak na razie cisza. Tak samo zresztą jak w przypadku jedenastego numeru serii, który miał się ukazać jeszcze w zeszłym roku. Jednak jak na razie licznik zatrzymał się na numerze dziesiątym, który swoją premierę miał prawie rok temu, bo 10 września 2008 i nie wiadomo, kiedy pojawi się następna część. Frank Miller, kóry zajmuje się scenariuszem i wariantowymi okładkami jak na razie zajęty jest pracą nad sequelem "300" oraz "Sin City", natomiast Jim Lee (rysownik) buja się to tu to tam, zajmując się często gościnnym tworzeniem okładek do różnych komiksów i ciężko przewidzieć, kiedy ta dwójka zejdzie się i stworzy kolejne numery serii. (a.)
 
Jonathan Ross jest znanym prezenterem radiowym z Wielkiej Brytanii, prowadzącym (podobno) niezwykle popularny i wielokrotnie nagrodzony program „Friday Night with Jonathan Ross” na antenie BBC Radio 2. Ross jest również fanem komiksu i swego czasu przygotował nawet kilka programów dokumentalnych o sztuce obrazkowej „In Search of Steve Ditko”, ale tak naprawdę zawsze chciał napisać jakiś scenariusz. I wreszcie mu się to udało. Artysta Tommy Lee Edwards („Marvel 1985”, „Bullet Points”) zapowiedział na konwencie Cherry Capital Con w Traverse City „Turf”. Czteroczęściową mini-serię zaplanowaną na 2010 rok, którą napisze Ross, a narysuje Edwards. Na razie wiadomo jedynie, że praca będzie komiksem kryminalnym, którego akcja rozgrywa się w czasach amerykańskiej prohibicji, doprawionym lekko elementami horroru i science-fiction. (j.)

 
"Geek Honey of the Week"
(dziś po raz kolejny gościmy w tym miejscu niejaką Yaya Han, która tym razem wcieliła się w Psylocke z X-Men; a jeśli ktoś ma ochotę to może dołączyć do fanów cosplayerki na facebook'u)

sobota, 5 września 2009

#241 - Komix-Express 04

Dzisiaj wstęp typowo organizacyjny. Przede wszystkim cieszymy się bardzo z ostatnich kilku tygodni, w ciągu których udało nam się puszczać nowe teksty dzień za dniem, dzięki czemu miniony sierpień był miesiącem z największą ilością aktualizacji w całej historii Kolorowych. Oczywiście jak każda seria, tak i ta będzie miała kiedyś swój koniec, ale postaramy się jeszcze jeszcze trochę wyśrubować ten rekord. W prawym menu pojawiły się dwa nowe elementy związane z weekendowymi nowościami, po kliknięciu których łatwiej będzie można przeszukiwać archiwalne wydania Komix-Expressów i Trans-Atlantyków. Nieco niżej natomiast pojawiła się nowa sekcja "Byliśmy tam!" w której jak na razie znajduje się jedynie zbiorczy odnośnik do naszych tekstów o czerwcowej beefce, ale z czasem zrobi się tam bardziej gęsto i tłocznie. Trochę nowości również na naszym flickr'owym koncie: zdjęcia z niezapomnianego spotkania ze Śledziem przy okazji premiery drugiego "Na Szybko Spisane" w którym Łukasz Babiel pytał o pierwszy wytrysk komiksiarza, z ubiegłorocznej MFKi i galerie dwóch serii Batmansów - zapraszamy do oglądania! O wszelkich zmianach będziemy informować na bieżąco, a teraz zapraszamy na porcję njusów prosto z Polski! (a.)

Podczas najbliższej emefki premierę będzie miał jeden z najbardziej wyczekiwanych komiksów tego roku, czyli "Łauma" Karola Kalinowskiego. Album jest już w całości narysowany, złożony i pomyślnie przeszedł korektorskie testy, więc lada dzień rusza do drukarni i tym samym popularny KRL może spokojnie zająć się kolejnymi planami o które nie omieszkaliśmy zapytać i które prezentują się one następująco - w tym i w nadchodzącym roku autor "Yoela" będzie starał się pozamykać wszelkie rozpoczęte projekty, wywiązać z rysunkowych przyrzeczeń i obietnic i skupić na jednej serii (której tematyka - ze względu na mnogość pomysłów - nie jest jeszcze wybrana) oraz paskach do nadchodzącego wielkimi krokami "Kartonu". Tak więc nękajcie KRL'a póki czas i kiedy jest jeszcze tak łatwo dostępny, bo nie wiadomo do jak drastycznych kroków posunie się Karol w swoim komiksowym i pozakomiksowym planie ustatkowania się i jak szybko poradzi sobie z łączeniem ról komiksiarza i dumnego ojca! Ale zanim to wszystko nastąpi trzeba się będzie zapoznać z "Łaumą", której opublikowany na blogu Kultury Gniewu pierwszy rozdział pt. "Wąż, Szeptucha i Stary Kredens" rozbudził apetyty wielu rodzimych miłośników kadrów i dymków. (a.)

Zapowiadana od jakiegoś czasu przez Hanami antologia "Japonia widziana oczyma 20 autorów" ujrzy światło dzienne w październiku tego roku. Polska edycja komiksu jest pierwszą na świecie, która dostała pozwolenie na umieszczenie dodatkowych historii od rodzimych twórców. Warunek był jednak taki, że muszą to być osoby, które spędziły jakiś czas w samej Japonii. Tym samym do komiksiarzy pokroju Frédérica Boileta, Nicolasa de Crécy, Joanna Sfara czy Jiro Taniguchiego dołączył Michał Śledziński, Radosław Bolałek i Jakub Babczyński. Dodatkowe dwie biało-czerwone historie to "Fałszywy trop" Śledzia i "Osaczańska Robota" duetu Babczyński / Bolałek. Antologia licząca 288 stron, kosztować będzie 59zł - cena, jak i same nazwiska, mocno kuszą. A dla niezdecydowanych angielskojęzyczne plansze. Oprócz "Japonii.." w Łodzi będzie można dostać "Ratownika" Taniguchiego oraz pierwszy tom serii "Solanin". (a.)

Niemniej zapracowany od KRLa jest Śledziu. Ledwo co skończył trzeci zeszyt „Wartości Rodzinnych” i robi ostatnie pociągnięcia w swojej nowelce do wspomnianej wyżej antologii, a już będzie musiał brać się za kolejny projekt. Będą nim paski, które przygotuje razem z Arturem Kurasińskim, autorem satyrycznego webkomiksu „Chomiks”, swego czasu cieszącego się sporą popularnością. Seria będzie publikowana na łamach darmowego dziennika „Metro”. Oprócz przykładowej grafiki nic więcej o tym projekcie nie wiadomo, a zapowiada się intrygująco. W kolejce wciąż czekają finał „Na Szybko Spisane” i zbiorcze wydanie „Osiedla Swoboda”. Będą, jak tylko Śledziu ogarnie swój „Fundusz Przeprowadzkowy”. (j.)

Najnowszy numer kwartalnika kultury komiksowej "Ziniol" pojawi się w sklepach - niespodzianka! - w październiku. Jak już pisaliśmy tydzień temu, okładkę szóstego numeru ozdobi grafika autorstwa Olafa Ciszaka z którym wywiad znaleźć będzie można w środku magazynu. Oprócz tego w części publicystycznej przekrojowy artykuł o polskich zinach autorstwa Dominika Szcześniaka, tekst o Green Arrow, przekrojówka o Ennisie, wywiad z Brianem Bollandem (rysownikiem m.in. "Batman: The Killing Joke" czy "Camelot 3000") czy omówienia nowości komiksowych zarówno zagranicznych jak i polskich, łącznie z takimi, których czytelnicy nie mieli jeszcze okazji trzymać w rękach. W części komiksowej między innymi ostatni w tej serii odcinek "Fotostory" oraz efekty zmasowanego ataku komiksiarzy rosyjskich i ukraińskich na szóstego "Ziniola". Cena bez zmian, czyli w październikowych planach +30zł na komiksowe wydatki. (a.)

Wielkie Archiwum Komiksu, najstarszy serwis komiksowy w Polsce, przeszedł gruntowną przebudowę. Popularny WAK, dysponujący najbogatszą chyba bazą komiksową w naszym kraju, wreszcie doczekał się nowoczesnego wyglądu i kilku nowych, mniej lub bardziej przydatnych, opcji (szerokie możliwości komentowania newsów i polecania komiksów przez czytelników). Strona w swojej starej wersji jest wciąż dostępna pod tym adresem. Tym samym wśród internetowych witryn, traktujących o historyjkach obrazkowych zrobiło się niebywale tłoczno. Gildia, Polter, Aleja, niedawno odnowiony Wrak i rozpędzająca się Komiksomania – sporo tego. (j.)

Wieści o zgonie wydawnictwa Mucha Comics okazały się mocno przesadzone. Pomimo zamieszania wokół domniemanych malwersacji Pawła N., komiksowy edytor z Danii na forum Alei Komiksu zdradził część swoich planów. Muszę przyznać, że wyglądają one imponująco. Do mających ukazać się jeszcze w tym roku „Avengers: Disassembled” (160 stron, w cenie 65 złotych i twardej oprawie) i „Marvels”, o których pisałem w zeszłym wydaniu (216 stron, 99 złotych, również na twardo) dołączył album „Zero Girl” (128 stron, cena 59 złotych). Praca Sama Keitha to zabawna, zwariowana, śmieszna i czasami romantyczna opowieść. Jej główna bohaterka Amy Smootster znalazła się w samym centrum konfliktu między kołami a kwadratami, a do tego zadurzyła się w szkolnym psychologu. W grafiku wydawniczym na rok 2010 można znaleźć serię „New Avengers” (kontynuację „Disassembled”, pierwszy tom już w lutym), a także marvelowe crossovery „House of M” i „Civil War”. Mucha nie wyklucza również publikacji komiksów z Batmanem i kontynuacji przygód X-Menów (choć dopiero w 2011 roku). Sporo tego. Nie powiem, żebym nie podchodził sceptycznie do tych rewelacji, bo niejedno polskie wydawnictwo przejechało się srodze na trykociarzach. (j.)

Egmont udostępnił komplet przykładowych kadrów z komiksów, które ukażą się 14 września. Pakiet na dobry początek roku szkolnego zapowiada się całkiem nieźle. Kolejny, piąty album znakomitej serii „Baśnie” Billa Willinghama, dosyć nieporadnie zatytułowany „Cztery Pory Roku” (na miękko, 168 stron, 45 złotych), to stała pozycja w mojej liście zakupów. Uzupełnia ją zbiorcze wydanie dwóch kolejnych tomów „Dziadka Leona” („Brzydki, biedny i chory” oraz „Módl się za nami”; 200 stron, 99 złotych, na twardo) Chometa i De Crecy`ego. Kontynuacja jednego z najciekawszych tytułów wydanych w 2008 roku, wydanego w kolekcji „Plansze Europy”, podobnie jak „W poszukiwaniu Piotrusia Pana” autorstwa Cosey`a (119 stron, 79 złotych, na twardo), o którym jednak niewiele mogę powiedzieć. Stawkę uzupełnia kanadyjsko-chilijsko-serbska koprodukcja „Broń Metabarona” (56 stron, 35 złotych, na miękko) Jodorowskiego, Charesta i Janjetova oraz dziewiąty tomik „Kenshina” Nobuhiro Watsukiego (192 strony, 19 złotych) i dwudziesty szósty „Ranmy ½” Rumiko Takahashi (184 strony, 17 złotych). (j.)

Timof atakuje! Mojego mocnego kandydata do jedynego przedMFKowego zakupu, czyli wspomnianego wyżej "Dziadka Leona", bezpardonowo zepchnęły na dalszy plan "Opowieści z hrabstwa Essex", które wraz z "Maksymem Osą" i "RG" powinny pojawić się w najbliższy piątek (11 września) w dobrych sklepach komiksowych. A na samej łódzkiej imprezie do szóstego "Ziniola" dołączą - jeśli nic nie stanie na przeszkodzie - "Mucha" Trondheima oraz do tej pory tajemniczy album Milligana, którym okazał się "Skin" (z rysunkami Brendana McCarthy'ego). Oba tytuły warte zapoznania - "Muchę" jakiś czas temu zakupiłem w wydaniu reproduktowym (co ciekawe drukowane w Kielcach) i mogę ją z czystym sumieniem polecić, a "Skin" był opisywany przez scenarzystę jako kontrowersyjny horror czym bez problemu mnie kupił. (a.)

piątek, 4 września 2009

#240 - The Batmans II: Track 04 - Daniel de Latour

Dzisiejszego wieczora w naszym cyklu gościmy Mrocznego Rycerza autorstwa Daniela de Latoura. Rysownika, który na polskim rynku zaistniał szorciakiem opublikowanym na łamach "Antologii Piłkarskiej" a jego "Gołębiarz" uplasował się na drugim miejscu w konkursie na komiks o Powstaniu Warszawskim w 2006 roku. Pełnometrażowy debiut zaliczył w zeszłym roku, ilustrując "Zupełnie nieznaną przygodę dobrego wojaka Szwejka w mieście Przemyślu" do scenariusza Karola Konwerskiego. Jego Batman zdaje się wybijać nieubłaganie zbliżającą się północ...

czwartek, 3 września 2009

#239 - Klub Pirania: chwila wspomnień

Charlie Brown z przyjaciółmi wzbogaca czytelnika swoimi puentami. Calvin razem z Hobbes'em przypomina o specyficznym "geniuszu", który drzemie w każdym dziecku. Ale to Ernie i reszta postaci Buda Grace'a wywołuje we mnie od lat szczery śmiech. Zapraszam na małą, wspominkową podróż do "Klubu Pirania" - miejsca, w którym absurd sięga granic absurdu....


Minęło ponad piętnaście lat od premiery "Kelvina & Celsjusza", miesięcznika, w którym można było poznać twórczość Billa Wattersona, Gary Larsona oraz właśnie Buda Grace'a. W 1994 roku, kiedy TM-Semic był właściwie monopolistą a ludzie "zapomnieli", że komiks nie musi być historią o superbohaterze, był to ryzykowny krok. Inicjatywa nie przetrwała nawet roku, ale przez ten czas można było zapoznać się z klasyką amerykańskiego komiksu. Kelvin, po przemianowaniu na oryginalnego Calvina, doczekał się publikacji z Egmontu, "Klub Pirania" nie miał już takiego szczęścia. A wielka szkoda, bo te jedenaście* zeszytów, które znam prawie na pamięć, cały czas szczerze mnie bawią.

Koncepcja przygód Erniego i jego przyjaciół nie jest niczym oryginalnym. To "podręcznikowa" komedia, w której kilka bardzo charakterystycznych, ale zupełnie różnych postaci wspólnie przeżywa swoje wzloty i upadki. Grace rozrysował wszystkich bohaterów tak sprawnie, że już po kilku paskach wiadomo, że wujek Sid jest przebiegłym skąpcem, Doris ślicznotką w wieku "muszę wyjść za mąż", a Effie zwariowaną kucharką, która łatwo ulega męskim wdziękom. Wszystkich ich łączy Ernest - mężczyzna w średnim wieku, o przeciętnej inteligencji i urodzie, który stara się żyć godnie i
nie wychodzić na głupka, lecz rzadko kiedy mu się to udaje. Oprócz "głównych osób dramatu" jest także kilka, równie zabawnych, postaci drugoplanowych. Enos to nieudolny lekarz z "kulą u nogi" - żoną, która kocha go równie mocno jak on ją. Arnold natomiast to bliżej nieokreślona istota bardzo podobna do człowieka. Jest także "Klub Pirania", zbiorowisko mężczyzn, którzy pragną tylko jedzenia, picia i odrobiny golizny.
 
Po wykreowaniu tak ciekawej grupy, Grace'owi wystarczyło notorycznie wykorzystywać ułomności wszystkich postaci, ukazując ludzką głupotę i absurd życia codziennego, by nieustannie bawić czytelnika.

I czyni to na wiele sposobów. Jeden z nich to przedstawianie przydatnych "nauk życiowych". Do dnia dzisiejszego, kiedy słyszę "nie rozumiem kobiet" przed oczami stają mi kadry kłótni Erniego z Doris, która wyrzuca mu, iż zgodził się z nią, że jest gruba, a następnie - po jego obietnicy zaprzeczania wszystkiemu - płacze bo na pytanie "wcale nie mam za dużego nosa?" słyszy odpowiedź "masz". Tak bezcennych scen jest o wiele więcej i powinny być obowiązkowo pokazywane chłopakom przed okresem dojrzewania. Równie zabawnie Grace rysuje zazdrość, która potrafi dopuścić się wielu haniebnych czynów. W jednej z historii jest nim Sid przebrany za kobietę. Czasami jednak życiowe prawdy są bardziej przyziemne i traktują na przykład o oszustwach podatkowych. Mnóstwa śmiechu dostarcza oglądanie jak źle wypełniony pit jest przyczyną eksplozji w urzędzie skarbowym, śmierci kilku programistów i koniec końców ucieczki do Rumunii.

Perypetie Er
niego to jednak nie tylko historie "z życia wzięte". Poziom absurdu jaki funduje Grace jest momentami nie dla wszystkich. Jednak ci wybrani docenią sceny, w których człowiek siedzący w samochodzie służy za autoalarm, urządzeniem do "uleczenia" chrapania jest toster, a Enos by zdobyć własnych pacjentów śledzi karetki. Nie można także zapomnieć o Effie, której specjalnością jest gotowanie coraz paskudniejszych obiadów dla Sida. Przynęta wędkarska, jaja ośmiornicy lub płuca może w rękach szefa kuchni zamieniają się w delikatesy, jednak w kuchni Effie stają się jedynie przyczyną wymiotów i zgagi.

Wszystkie te historie jednak blakną, kiedy Grace zaczyna opowiadać o zwierzętach. Lecz nie są to perypetie o miłych, domowych psach i kotach do przytulania, lecz historie z pazurem. Poznajemy między innymi dwutonową bawolicę indyjską o imieniu Fru Fru, która myśli, że jest psem. Przyjaciele Erniego szybko to wykorzystują i zabierają ją na polowanie. Widzimy także jak małpa Joan, obiekt badań uniwersyteckich, z pomocą Sida zamienia się w pijaczkę wyłudzającą dla niego pieniądze. Nie mogło również zabraknąć opowieści o maskotce "Klubu Pirania" - Earlu. Bardzo często pojawia się on na kadrach komiksu, gdzie widzimy jego niepohamowany apetyt za wszystkim co żywe, lecz dopiero historia, w której został on niefortunnie spłukany w toalecie pokazuje prawdziwy charakter tej piranii. Okazuje się, że jest on nie tylko krwiożerczą bestią, która dziesiątkuje hodowle łososi i makreli oraz pożera prom, lecz również ma uczucia. I kiedy zatęsknił za swoim panem - Sidem, pokonał długą drogę, łącznie z miejską kanalizacją, by na powrót zagościć w klubowym akwarium. Moim faworytem jednak jest mrówkojad, który zagościł w domu Effie, by po kosztach pozbyć się termitów niszczących jej dom, a ostatecznie zaczął umawiać się z nią na randki. Nie udało mu się niestety pocałować jej po pierwszym spotkaniu.

Oprócz świetnego humoru i celnej oceny rzeczywistości, wielką zaletą perypetii Erniego jest jego strona graficzna. Większość kadrów jest doskonale "brzydka" przez co oddaje nastrój samych historii. Nie jest to tak natężone jak w przypadku "Wilqa", lecz mam wrażenie, że ten styl służy temu samemu celowi. Trzeba także wspomnieć, że Grace doskonale rozrysowuje mimikę wszystkich postaci. Znudzenie, irytacja i zawód - te emocje w jego wykonaniu to mistrzostwo świata.

Choć paski Buda Grace'a tylko na chwilę zagościły w Polsce, dla mnie należą do czołówki wydanych u nas komiksów. Jako nieliczne szczerze bawią i ukazują ludzką głupotę. Tych, którzy znają już "Klub Pirania" nie muszę chyba namawiać do ponownej lektury. Natomiast tym, którym nazwisko Grace nic nie mówi szczerze polecam jego twórczość. Mnóstwo śmiechu gwarantowane...

* oprócz dziesięciu numerów "Kelvina & Celsjusza", w którym zamieszczono paski z Erniem, wydano również - z okazji przyjazdu Buda Grace'a do Polski - specjalny album zatytułowany "Ernie - wydanie nadzwyczajne"

środa, 2 września 2009

#238 - Lucyfer #4: Boska Komedia

Lucyfer wreszcie dopiął swego. Knując intrygę za intrygą, wbrew woli Boga, udało mu się stworzyć „trzecią drogę”. A dokładniej trzeci świat, obok Nieba i Piekła, do którego będą trafiały dusze zmarłych ludzi. Niestety, kraina rządzona przez Gwiazdę Zaranną stanie się łakomym kąskiem dla arkanów tarota Basanasów i demonicznych plemion Lilim. W starciu tych nadnaturalnych sił kluczową rolę odegra mała dziewczynka, Elaine Belloc, córka archanioła Michała, która zawarła przymierze z Lucyferem. I to właśnie od niej będzie zależał jego ostateczny los.

Powyższy opis, z grubsza streszczający fabułę czwartego tomu serii „Lucyfer” zatytułowanego „Boska Komedia”, nie pozwala mi spodziewać się wiele po utworze Mike`a Carey`a, wspomaganego przez rysowników Petera Grossa, Ryana Kelly`ego i Deana Ormstona. Carey, autor powieści fantastycznych i scenarzysta komiksowy, przez media usilnie kreowany jest na następcę Neila Gaimana, nie tylko dlatego, że rozwija stworzony przez niego na kartach „Sandmana” świat (między innymi na łamach „Lucyfera”), ale również dlatego, że stosuje podobne pisarskie sztuczki. Niestety, w budowaniu wielowątkowych historii, których poszczególne elementy misternie splatają się w finale, umiejętnym puszczaniu oczka w kierunku średnio oczytanego odbiorcy czy przekładaniu mitów, legend i podań na język, przyswajalny przez przeciętnego „pochłaniacza” popkultury, Carey prezentuje się co najmniej o klasę gorzej od Gaimana. Doskonale widać to właśnie w „Boskiej Komedii”, która jest dosyć nieporadnym zamknięciem przepełzających z tomu na tom wątków „Lucyfera” skleconych w jedną całość. Cóż, przyznam, że spodziewałem się jednak ciut więcej.

Carey nie ma tej gaimanowskiej lekkości snucia opowieści, nie pozwalającej oderwać się od komiksu, nim nie dobrniemy do jego ostatniej strony. Jego historiom brakuje dojmującego uczucia tragiczności, które towarzyszyło choćby finałowi „Sandmana” czy dramatyzmu ludzkich losów, będących jedynie zabawką w rękach lub środkiem do celu wyższych sił. Kiepskiej formie scenarzysty, wtórują również rysownicy. Oprawa wizualna autorstwa tercetu Gross-Kelly-Ormston pełna jest niedoróbek, sprawia wrażenie przygotowywanej w pośpiechu. Szczególnie cierpi na tym fizjonomia postaci. Utrzymana w charakterystycznym dla Vertigo („Kaznodzieja”, „Baśnie”, „DMZ”) „przeźroczystym” stylu tym razem nie zdaje egzaminu.

Poprzednie tomy „Lucyfera” może nie były, delikatnie mówiąc, rewelacyjnie, ale z pespektywy czwartego albumu, prezentują się naprawdę nieźle. Tym, którym dzieje Gwiazdy Zarannej przypadły do gustu od czasów „Diabła na progu”, po lekturze „Boskiej Komedii” poczują się rozczarowani. Ci, którzy zrezygnowali ze śledzenia przygód „Lucka” jeszcze mocniej utwierdzą się w przekonaniu, że dobrze zainwestowali swoje pieniądze, kupując inne tytuły. Niestety, „Boskiej Komedii” bliżej do tępej, superbohaterskiej nawalanki przysłoniętej mitologiczno-fantastycznym sztafażem, niż do pełnokrwistej opowieści spod znaku nowoczesnej fantastyki.

wtorek, 1 września 2009

#237 - Od crossoverów do eventów

Już po raz trzeci gościmy Michała Chudolińskiego na łamach Kolorowych Zeszytów. Poprzednie jego teksty możecie przeczytać tutaj (recenzja "Sygnału do Szumu") oraz tutaj (gdzie wcielił się w rolę Inspektora Gadżeta). Tym razem w klasycznym, komiksowym team-upie wspólnymi siłami przygotowaliśmy tekst traktujący o jednym z najbardziej charakterystycznych komiksowych zjawisk za Oceanem. O jakim? Zapraszamy do lektury...

Od ponad dwudziestu lat są doskonałym sposobem wielkich i złych amerykańskich korporacji komiksowych na ekscytowanie stałych czytelników i przyciąganie nowych. Wśród miłośników opowieści o herosach walczących ze złem doczekały się skrajnie kontrowersyjnych opinii. Jedni, uważają je za prawdziwą kwintesencję trykociarstwa, inni dali sobie z nimi spokój, wiedząc czego można się po nich spodziewać. Stanowią obiekt drwin ze strony tych, którzy czytają nie komiksy, ale „powieści graficzne”, choć to właśnie one królują na comiesięcznych listach sprzedaży. O czym mowa?

Oczywiście o crossoverach. Komiksowych opowieściach, których fabuła zamknięta jest w niezliczonej sumie kolorowych zeszytów, w których twórcy o różnej wrażliwości i często kompletnie odmiennych stylach próbują stworzyć w miarę spójną i logiczną całość. Doskonale pamiętam jak na którejś ze stron klubowych Arek Wróblewski tłumaczył, na czym polegają. Posłużył się szkolną analogią, w której każdy z uczniów w klasie był jakby osobną serią komiksową. Kiedy spotyka się ze swoimi kolegami, dochodzi do występów gościnnych i team-upów, a kiedy cała klasa staje w obliczu zagrożenia, któremu żaden uczniów nie może stawić czoła sam, dochodzi do crosoovera właśnie. Od tamtego czasu sama koncepcja niewiele się zmieniła, chociaż obecnie crossovery, nie są tym, czym był kiedyś. Ale zacznijmy od początku.

Jak to się zaczęło?

Pierwotnie crossovery opowiadały o spotkaniach bohaterów z różnych komiksowych rzeczywistości. Pierwsze komiksy tego typu, z drugiej połowy lat 70. ubiegłego wieku, raziły swoją schematycznością oraz uwierającym patosem i infantylnością. Za najlepszy przykład niech posłużą takie kurioza jak „Superman vs. Muhammed Ali” Neala Adamsa i Dicka Giordano z 1978 lub „Batman vs. Hulk” z 1981 roku. Były to historie robione wyraźnie na zamówienie, o niskim poziomie artystycznym (o ile w przypadku pozycji najbardziej pulpowych z pulpowych historyjek obrazkowych może być mowa o jakimkolwiek artyzmie). Twórcy nie musieli dbać o poziom swoich utworów, bo potencjalnym czytelnikom wystarczyła możliwość podziwiania niecodziennego starcia swoich ulubionych herosów. Również do dzisiaj funkcjonuje podobny model międzywydawniczych team-upów, dzięki któremu możemy czytać takie koszmarki, jak „Aliens vs. Predator/Darkness/Witchblade”, żerujących na popularności poszczególnych postaci i tytułów. Nie ma co ukrywać, że u źródeł takich historii leży maksymalne zwielokrotnienie zysków - wydanie specjalnie z przygodami swoich ulubionych herosów w przypadku takiej historii ma szanse kupić aż czterech różnych fanów.

Kształt dzisiejszym crossoverom nadał Marvel publikując w 1984 roku pierwsze, kultowe „Secret Wars”. Na „Tajne Wojny” składał się rdzeń głównej historii, liczącej sobie 12 epizodów, podbudowany dodatkowymi zeszytami innych serii, okraszonymi szyldem „Secret Wars tie-in”. Co prawda fabuła komiksu Jima Shootera i Mike'a Zecka nie wychodziła poza schemat superbohaterskich nawalanek, publikacja ta ustaliła strukturę crossoverów, obowiązującą do dziś. Główna mini-seria z towarzyszącymi jej tie-inami z czasem wzbogaciła się o kolejne elementy – one-shot otwierający i zamykający, czy mini-serię traktującą o reperkusjach wydarzeń crossa. Nawiasem mówiąc konsekwencje „Tajnych Wojen” są odczuwalne do dzisiaj. To wtedy Spider-Man odnalazł czarny kostium, a pomiędzy Kitty Pryde i Collosusem z X-Men zaczęło rodzić się uczucie.

Kryzys, „Kryzys i jeszcze więcej kryzysów

Inny, jeszcze bardziej znaczący etap w ewolucji crossoverów nastąpił w 1985. Oprócz tego, że Dom Pomysłów wydał sequela „Secret Wars”, DC Comics zaprezentowało historię, mającą diametralnie zmienić rynek wydawniczy, świat, w którym do tej pory superherosi w miarę spokojnie gromili zło i samo wydawnictwo. Przez ostatnie trzydzieści lat uniwersum DC zostało zaśmiecone przez niezliczoną ilość wątków, postaci, historii. Scenarzyści nie bardzo zwracali uwagę na to, co zostało opowiedziane wcześniej i w jaki sposób dany bohater był prowadzony. Sytuacja była na tyle tragiczna, że do redakcji przychodziły listy zdesperowanych czytelników skarżących się na niezrozumiałość historii i ich zagmatwanie. Słowem – panował straszny bajzel i trzeba było coś z tym zrobić. W rolę sprzątaczek wcielili się Marv Wolfman i George Perez, a za odkurzacz posłużył im słynny „Crisis on the Infinite Earths” („Kryzys na Nieskończonych Ziemiach”). W tej dwunastoczęściowej maxi-serii, będącej monumentalnym starciem kilkuset trykociarzy z niszczącym planety Anti-Monitorem, udało się uporządkować cały bałagan. Historia wielu postaci została wymazana, a innych opowiedziana na nowo. Tak zwane „komiksowe ikony” dostały swoje nowe, oficjalne „originy”, przygotowane przez najlepszych twórców pracujących w branży. I tak o przybyciu Supermana na Ziemię opowiedział John Byrne w „Man of Steel”, a o początkach Batmana Frank Miller i David Mazzuchelli w „Roku Pierwszym”.

„Kryzys na Nieskończonych Ziemiach” z wielu względów stał się prawdziwym kamieniem milowym w obrazkowym przemyśle. Skasowanie nieskończonej ilości światów alternatywnych było pierwszym ret-conem na taką skalę. Żadne komiksowe wydawnictwo nie powtórzyło takiego kroku w przyszłości. Po raz pierwszy ustalano oficjalne kontinuum wydarzeń i teraz można było dzielić historyjki obrazkowe na włączone w bieg wydarzeń, bądź wyłączone. „Out of continuity” pozostawały (przynajmniej do pewnego czasu, do kiedy koncepcja multi-światów zaczęła powracać do łask) fabuły opowiadane pod szyldem elseworldów czy choćby niektóre tytuły z Vertigo. Sama historia Wolfmana i Pereza okazała się wielkim sukcesem kasowym, który doczekał się licznych kontynuacji, niekiedy rozwijającym wątki, innym razem, powielającym szkielet fabularny pierwszego, klasycznego kryzysu. „Zero Hour: Crisis in Time” z 1994 roku, autorstwa Dana Jurgensa, poświęcone powrotowi Anti-Monitora i przeobrażeniu się Hala Jordana w Parallaxa. „Identity Crisis” (2004) Brada Meltzera i Ragsa Moralesa, będące początkiem swoistej „kryzysowej” trylogii, której drugim ogniwem był „Infinite Crisis” (2005) autorstwa Geoffa Johnsa oraz rysowników Phila Jimeneza, George`a Péreza, Ivana Reisa, i Jerry`ego Ordway`a. Podobnie, jak i ostatni akord tej symfonii, niesławny „Final Crisis” (2008) Granta Morrisona, J. G. Jonesa, Carlosa Pacheco, Marco Rudy`ego i Douga Mahnke, był poprzedzony prologiem i przygotowaniem, tzw. „odliczaniem”. „Countdown to Infinite Crisis” ukazało się w 2005 roku, a „Countdown to Final Crisis” na przełomie 2007 i 2008.

Efekt przedobrzenia

Sukces „Crisis on the Infinite Earths” był na tyle wielki, że wydawnictwa komiksowe upowszechniły crossovery w latach dziewięćdziesiątych. Na historie tego typu był wielki popyt. Czytelników przyciągała wtedy idea epickich komiksów reklamowanych, jako kolejne kamienie milowe, po których „nic nigdy nie będzie już takie samo”. Po pierwszym „Kryzysie..” rzeczywiście nic nie było, w przypadku kolejnych – był to jedynie dobry chwyt marketingowy. Było to także posunięcie ułatwiające tworzenie harmonogramu pracy przez redaktorów. Od tego momentu grafik przebiegał „od crossovera do crossovera”, stawiając za credo słowa: „w świecie komiksowym brak wydarzeń oznacza złe wieści”.

Tym samym ukazało się wiele rodzajów historii będących jakąś formą zwyrodniałej antycznej epopei robiących zwykle wielką burzę w szklance wody. Wtedy właśnie pojawiły się najróżniejsze odmiany crossów. W tych największych, swoje role do odegrania miała większość bohaterów (oprócz wspomnianych „Kryzysów” z DC, za takie crossy mogą uchodzić „Secret Invasion” czy „Onslaught Saga” z Marvela), w tych mniejszych – rodzina tytułów związana z konkretnym bohaterem bądź grupą („Sinestro Corps War”, w której pierwsze skrzypce grali Green Lanterni czy mutanckie „Messiah CompleX”). Nieco dzisiaj zapomnianym rodzajem były crossovery przedstawiane na łamach annuali, czyli corocznych wydań specjalnych wiodących serii. W ramach większej historii wiązano je jednym wątkiem lub konkretnym wydarzeniem. Nie cieszyły się one zbyt wielkim powodzeniem u czytelników i pewnie dlatego edytorzy bardzo szybko, bo w 1998 roku, zrezygnowali z takiej formuły. Przykładem takiego „annual crossover” może być „Bloodlines” z roku 1993 roku, wprowadzające szereg nowych postaci oraz historie wchodzące w skład „Legend Martwej Ziemi”, ukazujących historie alternatywnych rzeczywistości, które dawno umarły w uniwersum DC. W ramach „Bloodlines” zadebiutował znany polskiemu czytelnikowi Tommy Monagham, czyli popularny Hitman.

W pewnym momencie ciągłe stawianie świata albo wszechświata na krawędzi zagłady i absurdalne fabuły zmęczyły czytelników i wydatnie obniżyły sprzedaż tego typu historii. W wydanej w 1999 roku sadze „JLApe”, członkowie Ligi Sprawiedliwości stawiali się gorylami. Niesławne „Maxium Clonage”, które wieńczyło ciągnący się długimi miesiącami wątek klonów Petera Parkera, omal nie doprowadziło do upadku całej linii pajęczych tytułów. Prawdziwym szczytem crossoverowej żenady był jednak „Joker: The Last Laugh” z 2000 roku, który nie dość, że miał miejsce zaledwie miesiąc po innym wielkim wydarzeniu pod tytułem „Our Worlds At War”, to jeszcze traktował o kuriozalnym serum Jokera, które zmienia bohaterów i łotrów DCU w jego naśladowców. W ten sposób choćby Doomsday stał się kiepską kopią nemezis Mrocznego Rycerza. „Ostatni Śmiech” wzorowo obnażył największe wady crossoverów. Historia była jednym wielkim kłębkiem fabularnym, łączącym bez składu i ładu dziesiątki wątków, których nie sposób było przeczytać w miarę logiczny i chronologiczny sposób. Kulała również współpraca pomiędzy edytorami i scenarzystami poszczególnych serii, przez co mieliśmy do czynienia z prawdziwą „dyskoteką” różnych narracji i stylów, która wcale nie pomagała w odbiorze całej tej i tak niezgrabnej historii. Konsekwencją tego nieudolnego łapania kilku srok za ogon naraz były negatywne opinie krytyków, czytelniczy niesmak, wydatnie przekładający się na sprzedaż, a nawet odejście niektórych twórców. Z tych powodów szefowie DC dali sobie spokój z crossoverami na jakiś czas.

Kto ma pomysł na crossa?

Sytuacja zaczęła ulegać zmianie, kiedy do głosu doszli uzdolnieni scenarzyści, znani z komiksowej sceny alternatywnej bądź literackich dokonań. Rok 2004, który przyniósł „Avengers: Disassembled” Briana M. Bendisa i wspomniane powyżej „Identity Crisis” Brada Meltzera, można uznać za przełomowy. Publika na nowo zainteresowała się zakrojonymi na olbrzymią skalę historiami, toczącymi się na łamach kilku tytułów na raz. Oba crossy były o tyle wyjątkowe, że traktowały o wydarzeniach bardziej przyziemnych. Zamiast po raz kolejny ratować wszechświat, członkowie JLA prowadzą śledztwo w sprawie mordercy ich bliskich, a Mściciele doświadczają największego kryzysu zespołu, który ostatecznie kończy się rozwiązaniem drużyny. Do opowiedzenia i narysowania tych historii zostali zaprzęgnięci najlepsi w branży: David Finch, Robert Kirkman, Tony Harris, Mike Avon Oeming, Mark Waid, Paul Jenkins żeby wymienić tylko kilku, którzy oprócz Bendisa pracowali przy „Disassembled”. Ponadto starano się zawężać liczbę tytułów związanych z danym crossoverem. Do satysfakcjonującej i pełnej lektury zwykle wystarcza główna mini-seria, a wszystkie tie-iny dziejące się na łamach innych tytułów, żyją niejako własnym życiem i stanowią tylko uzupełnienie głównego wątku. Wreszcie, uzdolnieni scenarzyści dostali więcej swobody w kreowaniu superbohaterskich opowieści na epicką skalę, ku radości czytelników oczekujących „wielkich wydarzeń”, po których „nic nie będzie już takie samo”. Crossovery znowu były na topie.

Szefowie DC i Marvela również nie próżnowali. Publikowane zwykle w okresie wakacyjnym crossovery stawały się centralnymi punktami ich planu wydawniczego i coraz rzadziej używano określenia „crossover”, na rzecz „event” (wydarzenie). Eventy, w przeciwieństwie do crossów, miały często miejsce na łamach jednego tylko tytułu (jak miało to miejsce przy okazji „Planet Hulk”). Specjaliści od marketingu na wszelkie sposoby podgrzewali emocje przed najważniejszymi komiksowymi wydarzeniami. Treść „Civil War” przysłowiowo podzieliła Internet na pół, czytelnicy opowiadali się po jednej z walczących stron w superbohaterskiej wojnie domowej. Podczas „Ultimatum” stawiano, kto przeżyje zemstę Magneto, a fani DC długo musieli czekać na ujawnienie prawdziwej tożsamości głównego złego w „Final Crisis”. Maksymalnie podgrzewanemu hype`owi wokół „Blackest Night” uległy również Kolorowe, z tygodniową dokładnością informujące o nowych faktach związanych z wielkim projektem Geoffa Johnsa. Niestety, często napompowany balonik oczekiwań pęka po spokojnej lekturze. Tak naprawdę w temacie eventów trudno jest już wymyślić cokolwiek nowego i świeżego, scenarzyści i edytorzy sięgają po wypróbowane wielokrotnie pomysły. Często, próbują prowadzić postacie wbrew ich predyspozycjom. Bohater, który wcześniej znany był ze swej oschłości i ponurości, nagle staje się sarkastycznym luzakiem, cieszącym się z życia. Ta niekonsekwencja w działaniu idzie w parze z coraz to bardziej drożejącymi zeszytami, których i tak koniec końców jest sporo do kupienia.

Co nowego?

Rzadko twórcy próbują zrobić coś kompletnie nowego, gdyż wiązałoby się to z radykalnymi zmianami w status quo znanych postaci, których z kolei panicznie boją się ludzie zasiadający w zarządzie wydawniczym. Prowadzi to do kuriozalnych sytuacji. Twórcy, redaktorzy i ludzie od marketingu obiecują zmienić raz na zawsze życie naszego ulubionego bohatera, by następnie przedstawić historię, w której wszystko wróci do poprzedniego stanu. W „Spider-Man: One More Day” nie odważono się zabić ciotki May, która leżała nieprzytomna i ciężko ranna po zamachu snajpera. Zamiast tego zresetowano Człowieka Pająka do ery Stana Lee i Steve`a Ditko, wymazując jego małżeństwo, wszelkie wydarzenia mające miejsce podczas „Civil War” ze zdradzeniem tożsamości włącznie. Joe Quesada tłumaczył potem wściekłym fanom Pajęczaka, że tak jest lepiej. Całą nielogiczność zawarcia umowy z Diabłem by unieważnić kilkanaście lat życia, kwitował „It's a Magic”. Podobnie będzie z ostatnim eventem związanym z Batmanem. W „Batman: R.I.P.” uśmiercono Bruce'a Wayne'a i zastąpiono go Nightwingiem na stanowisku Mrocznego Rycerza. Niestety, Dan Didio, redaktor naczelny DC Comics, na dzień przed premierą konkluzji historii Granta Morrisona i Tony`ego Daniela, strzelił sobie przysłowiowo w stopę, zwierzając się „New York Times’owi”, że Batman w istocie nie zginął, a jedynie zniknął na jakiś czas. „W czasie jego nieobecności zrozumiecie, jak ważna postacią on jest”, mówi Didio. „Bruce Wayne na pewno wróci, jako Batman w niedalekiej przyszłości”. Takie sytuacje są irytujące, gdyż niszczą podwaliny dobrej historii, która najzwyczajniej traci na ważności. Podstawą dobrego komiksu jest to, żeby był na tyle ciekawy, ażeby nam zależało na jego lekturze. Jeżeli mamy świadomość tego, że po jakimś czasie postać, która podczas eventu została zabita, zostanie cudem ożywiona, to jako odbiorca można poczuć się traktowanym niepoważnie.

Nie zważając na kryzys ekonomiczny, który powoduje powolne, acz systematyczne zamykanie serii nieprzynoszących zysku, oraz metodyczne odchodzenie czytelników od komiksów superbohaterskich, po części spowodowane powszechnym piractwem komputerowym, tytuły wchodzące w skład crossoverów w czasie swej publikacji skutecznie zajmują pierwsze miejsca w rankingach sprzedaży i to one, oprócz wiodących tytułów, zapewniają lwią część zysków. Trzeba mieć na uwadze to, że rynek komiksu głównonurtowego to miejsce dla konsumentów sentymentalnych i lojalnych. Osoby zamieszkałe w Ameryce, miłujące od dzieciństwa Supermana kupią mini-serię crossoverową przedstawiającą dalsze losy tego bohatera, gdyż czują do niego nostalgiczną przywiązanie. I przeczytają tą historię, szczególnie jeśli jest napisana przez najlepszych scenarzystów w branży. Owszem, czasem jest wycieńczającym przechodzenie od jednego końca świata do drugiego, nie wspominając już o kosztowności takiego hobby. Gdy historia jest zła to nawet można pokusić się o użycie słowa „masochizm” na określenie powyższej czynności. Ale kiedy komiksy crossoverowe są poprowadzone dobrze, stanowią satysfakcjonującą rozrywkę, którą zapamięta się na długo. I według niektórych dla tych chwil zadowolenia warto czasami zaryzykować lekturę historii będącej z pierwszego spojrzenia skokiem na naszą kasę.