Pisząc o „Sinestro Corps War” siłą rzeczy będę musiał powtórzyć niektóre argumenty, które padły już przy okazji mojego tekstu o „Green Lanternie”. Nie ma w tym nic dziwnego, bo crossover przewijał się także na kartach tego miesięcznika, a i za scenariuszem stała jedna i ta sama osoba, Geoff Johns. Komiksowy skryba oficjalnie mianowany mainstreamowym królem Midasem, zamieniającym w złoto wszystko, czego się dotknie.
Jak przedstawia się zarys fabuły crossa rozgrywającego się w sumie na łamach dwóch ongoingów (wspomnianego „Green Lanterna” i „Green Lantern Corps”, którego pisze Dave Gibbons, znany polskiemu czytelnikowi, jako autor „The Orignals” i rysownik „Strażników”) i uzupełnionego one-shotami poświeconymi kluczowym postaciom dramatu, ukazującymi się pod wspólnym szyldem „Tales of the Sinestro Corps”? Tytułowy Sinestro był niegdyś najlepszym z zielonych latarników, kosmicznej organizacji dbającej o ład w znanej galaktyce. Obszar, nad którym trzymał piecze był pokazywany młodym kadetom za wzór porządku i dyscypliny. I sielanka by trwała, gdyby nie wyszczekany i arogancki ziemianin z Ameryki nie zdemaskował opiekuna sektora 1417, jako faszyzującego dyktatora, używającego strachu, jako narzędzia terroru i represji. Hal Jordan zrobił sobie ze swojego mentora i przyjaciela zawziętego i dozgonnego wroga. Po przymusowej banicji w wymiarze antymaterii, Sinestro na łamach „SCW” po raz kolejny będzie chciał zemścić się nie tylko na Halu, ale na całym Korpusie Zielonych Latarni i Strażnikach Wszechświata. I trzeba przyznać, że ma chłopak rozmach, bo nie wystarczyło mu już wykuć żółty pierścień mocy, tym razem zorganizował sobie własną międzygalaktyczną policję. Żółty Korpus jest antytezą zielonego odpowiednika. Posługuje się strachem, a nie siłą woli pozwalającą ten strach przezwyciężyć, Sinestro chce zaprowadzić nowy porządek w galaktyce.
Geoff Johns jest jednym z niewielu scenarzystów pracujących z kalesoniarzami, którzy naprawdę umieją zrobić dobrze swoim czytelnikom. Oprócz tego, że wie, co gra w ich nerdowskich duszach, ma wielki szacunek do dokonań twórców, poprzednio pracujących przy Latarnikach. „Sinestro Corps War” jest tego najlepszych dowodem. Johns pięknie kompiluje wszystkie pomysły pozostałych scenarzystów w spójną, zielona mitologię, mało tego – rozwija ją do prawdziwie epickich wymiarów, zgrabnie rozwijając wątek Strażników z Oa, ich księgi i sprytnie poszerzając spektrum kolorów w galaktyce DC. O jakie barwy chodzi, tego na razie nie zdradzę, podobnie jak nie wyjawię, jacy łotrzy z samego czubka ekstraklasy wejdą w skład Żółtego Korpusu. Polecam poczytanie zeszytów z serii regularnej żeby zobaczyć, kogo Sinestro werbuje – wielokrotny geekowski orgazm murowany.
Scenariuszowi Geoffa Johns do ideału jeszcze sporo brakuje i „Sinestro Corps War” nie jest komiksem bez wad. Przede wszystkim podczas lektury irytowała mnie chaotyczność i tempo kolejnych wydarzeń. Chciałoby się, żeby Johns trochę zwolnił, pozwolił nacieszyć się czytelnikowi jeszcze bardziej. Zwyczajnie – opowieść o wojnie korpusów za szybko się czyta. Momentami kuleje kompozycja, komiks momentami gubi napięcie, niektóre postacie aż proszą się o poświęcenie im kilku stron więcej. Mam tu na myśli głównie Anti-Monitora (jednego łotra zdradzę zatem), Amon Sura, Johna Stewarta, a nawet samego Jordana. Akurat z tym mógłbym się pogodzić, mam świadomość, że taka jest cena żonglowaniem dużą ilością wątków, ale nie wybaczę DC, że przydzieli tak słabych grafików do tak świetnej historii. Tak nawiasem mówiąc wydaje mi się, że Marvel dystansuje o kilka długości swojego konkurenta, jeśli chodzi o rysowników. Bo jeden Ethan van Sciver wiosny nie czyni, szczególnie, że narysował tylko otwierającego sagę speciala. Ivanowi Reisowi nie brakuje wiele do jego poziomu, ale chłopak dopiero teraz, w ostatnich numerach „Green Lanterna” pokazuje, jaka moc drzemie w jego łapie. Reszta regularnych rysowników znacznie odstaje od tej dwójki – artystów pracujących z scenarzystą Dave`m Gibbonsem przy „Green Lantern Coprs” jest wielu i niestety wszyscy z nich prezentują się albo kiepsko (Angel Unzueta, Dustin Nguyen), albo bardzo kiepsko (Patrick Gleason, Pascal Alixe, Jamal Igle). Wśród rysowników „Tales of Sinestro Corps”, na tle nieciekawej Adriany Melo i Patricka Blaine`a, będącego tanią podróbką Eda Benes`a, który sam jest nieudolnym kopistą Jima Lee, pozytywni wyróżnia się Pete Woods, wspomagany przez znanego z kart polskiego „Supermana”, prawdziwego weterana ołówka, Jerry`ego Ordway`a.
Pomimo tych uwag, „Sinestro Corps War” jest jednym z najlepszych crossoverów, jakie przydarzyło mi się czytać w ostatnim czasie. Co ja gadam – to jeden z najlepszych crossów, jaki kiedykolwiek ukazał się na amerykańskim rynku i wzór dla każdego, kto chciałby zabrać się za opowieści tego typu. Pokątnie podczytując sobie w miarę aktualne numery „Green Laterna” po cichu liczę, że domknięcie zielonej trylogii (po „Rebirth” i „SCW”), czyli „The Blackest Night” przewyższy swoje poprzednika pod każdym względem.
Jak przedstawia się zarys fabuły crossa rozgrywającego się w sumie na łamach dwóch ongoingów (wspomnianego „Green Lanterna” i „Green Lantern Corps”, którego pisze Dave Gibbons, znany polskiemu czytelnikowi, jako autor „The Orignals” i rysownik „Strażników”) i uzupełnionego one-shotami poświeconymi kluczowym postaciom dramatu, ukazującymi się pod wspólnym szyldem „Tales of the Sinestro Corps”? Tytułowy Sinestro był niegdyś najlepszym z zielonych latarników, kosmicznej organizacji dbającej o ład w znanej galaktyce. Obszar, nad którym trzymał piecze był pokazywany młodym kadetom za wzór porządku i dyscypliny. I sielanka by trwała, gdyby nie wyszczekany i arogancki ziemianin z Ameryki nie zdemaskował opiekuna sektora 1417, jako faszyzującego dyktatora, używającego strachu, jako narzędzia terroru i represji. Hal Jordan zrobił sobie ze swojego mentora i przyjaciela zawziętego i dozgonnego wroga. Po przymusowej banicji w wymiarze antymaterii, Sinestro na łamach „SCW” po raz kolejny będzie chciał zemścić się nie tylko na Halu, ale na całym Korpusie Zielonych Latarni i Strażnikach Wszechświata. I trzeba przyznać, że ma chłopak rozmach, bo nie wystarczyło mu już wykuć żółty pierścień mocy, tym razem zorganizował sobie własną międzygalaktyczną policję. Żółty Korpus jest antytezą zielonego odpowiednika. Posługuje się strachem, a nie siłą woli pozwalającą ten strach przezwyciężyć, Sinestro chce zaprowadzić nowy porządek w galaktyce.
Geoff Johns jest jednym z niewielu scenarzystów pracujących z kalesoniarzami, którzy naprawdę umieją zrobić dobrze swoim czytelnikom. Oprócz tego, że wie, co gra w ich nerdowskich duszach, ma wielki szacunek do dokonań twórców, poprzednio pracujących przy Latarnikach. „Sinestro Corps War” jest tego najlepszych dowodem. Johns pięknie kompiluje wszystkie pomysły pozostałych scenarzystów w spójną, zielona mitologię, mało tego – rozwija ją do prawdziwie epickich wymiarów, zgrabnie rozwijając wątek Strażników z Oa, ich księgi i sprytnie poszerzając spektrum kolorów w galaktyce DC. O jakie barwy chodzi, tego na razie nie zdradzę, podobnie jak nie wyjawię, jacy łotrzy z samego czubka ekstraklasy wejdą w skład Żółtego Korpusu. Polecam poczytanie zeszytów z serii regularnej żeby zobaczyć, kogo Sinestro werbuje – wielokrotny geekowski orgazm murowany.
Scenariuszowi Geoffa Johns do ideału jeszcze sporo brakuje i „Sinestro Corps War” nie jest komiksem bez wad. Przede wszystkim podczas lektury irytowała mnie chaotyczność i tempo kolejnych wydarzeń. Chciałoby się, żeby Johns trochę zwolnił, pozwolił nacieszyć się czytelnikowi jeszcze bardziej. Zwyczajnie – opowieść o wojnie korpusów za szybko się czyta. Momentami kuleje kompozycja, komiks momentami gubi napięcie, niektóre postacie aż proszą się o poświęcenie im kilku stron więcej. Mam tu na myśli głównie Anti-Monitora (jednego łotra zdradzę zatem), Amon Sura, Johna Stewarta, a nawet samego Jordana. Akurat z tym mógłbym się pogodzić, mam świadomość, że taka jest cena żonglowaniem dużą ilością wątków, ale nie wybaczę DC, że przydzieli tak słabych grafików do tak świetnej historii. Tak nawiasem mówiąc wydaje mi się, że Marvel dystansuje o kilka długości swojego konkurenta, jeśli chodzi o rysowników. Bo jeden Ethan van Sciver wiosny nie czyni, szczególnie, że narysował tylko otwierającego sagę speciala. Ivanowi Reisowi nie brakuje wiele do jego poziomu, ale chłopak dopiero teraz, w ostatnich numerach „Green Lanterna” pokazuje, jaka moc drzemie w jego łapie. Reszta regularnych rysowników znacznie odstaje od tej dwójki – artystów pracujących z scenarzystą Dave`m Gibbonsem przy „Green Lantern Coprs” jest wielu i niestety wszyscy z nich prezentują się albo kiepsko (Angel Unzueta, Dustin Nguyen), albo bardzo kiepsko (Patrick Gleason, Pascal Alixe, Jamal Igle). Wśród rysowników „Tales of Sinestro Corps”, na tle nieciekawej Adriany Melo i Patricka Blaine`a, będącego tanią podróbką Eda Benes`a, który sam jest nieudolnym kopistą Jima Lee, pozytywni wyróżnia się Pete Woods, wspomagany przez znanego z kart polskiego „Supermana”, prawdziwego weterana ołówka, Jerry`ego Ordway`a.
Pomimo tych uwag, „Sinestro Corps War” jest jednym z najlepszych crossoverów, jakie przydarzyło mi się czytać w ostatnim czasie. Co ja gadam – to jeden z najlepszych crossów, jaki kiedykolwiek ukazał się na amerykańskim rynku i wzór dla każdego, kto chciałby zabrać się za opowieści tego typu. Pokątnie podczytując sobie w miarę aktualne numery „Green Laterna” po cichu liczę, że domknięcie zielonej trylogii (po „Rebirth” i „SCW”), czyli „The Blackest Night” przewyższy swoje poprzednika pod każdym względem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz