czwartek, 10 września 2009

#247 - Trylogia Metropolis: jak forma uratowała treść

Kiedy w 1997 roku sięgnąłem po "Machiny" Teda McKeevera nie wiedziałem czego się spodziewać. Jednak już po pierwszej lekturze zachwyciłem się i od tamtego dnia komiks ten jest dla mnie kwintesencją pięknej brzydoty. I nie mówię tu tylko o specyficznej grafice, lecz również o nastroju samej fabuły i sposobie przedstawienia miasta. Nic więc dziwnego, że kiedy nadarzyła się sposobność przeczytania trylogii o Metropolis, której współautorem jest McKeever, zrobiłem to bez wahania. I podobnie jak przed czternastu laty, tym razem również nie wiedziałem czego się spodziewać....

Na początku pozwolę sobie szybko odrobić "zadanie domowe", by jak najszybciej przejść do sedna. Trylogia Metropolis jest historią z cyklu Elseworlds, w której skład wchodzi "Superman's Metropolis", "Batman: Nosferatu" oraz "Wonder Woman: The Blue Amazon". Historię napisali Jean Marc Lofficier, Randy Lofficier i Roy Thomas, a narysował ją wspomniany Ted McKeever. Każdy zeszyt koncentruje się na jednej postaci, ale historia jest spójna i raczej nie nadaje się do czytania wyrywkowego.

Zaczynając "Superman's Metropolis" odczułem małe dejavu. Pierwsze strony komiksu rysują przed nami potworne maszyny, które podobnie jak w "Machinach", odczuwają bardzo ludzki głód i bezwzględnie go zaspokajają. Jednak na tych kilku stronach kończą się podobieństwa, a zaczyna zupełnie inna historia. Historia, która stara się być alternatywna, choć właściwie mało co wykracza poza "comiesięczny standard". Mamy więc relacje bohaterów, które są bardzo zbliżone do oryginalnych - genialny Lutor stara się zapanować nad miastem, Lois w oka mgnieniu staje się miłością Clarka, a rodzice Kent są pełni dobroci i wychowali przybranego syna tak by stał się on prawdziwym superbohaterem. Pozostałe postaci natomiast pojawiają się właściwie tylko po to by "puścić oko" do co bardziej obeznanych czytelników. Najgorsze jednak jest to, iż sam Superman nie został właściwie w żaden sposób zmieniony i nadal jest tym samym miłym "harcerzykiem”, jakiego znamy już od tylu lat. Jedyne co ratuje sytuację to główny bohater całej trylogii, czyli Metropolis. Miasto zostało opisane tak sprawnie, iż nie wiadomo "kiedy i gdzie" dzieje się historia. Z jednej strony mamy świat po apokalipsie, nad którym góruje Nowa Wieża Babel, z drugiej zaś strony technologia wygląda jakby wyjęto ją ze steampunkowej scenografii, a większość postaci określanych jest mianem syna, niczym w czasach biblijnych. Wszystko to sprawia, że historia nabiera uniwersalności.

Druga część przyniosła zmiany, które zwróciły nadzieję, że może to być dobry komiks. Krajobrazy pełne słońca zostały zamienione na podziemia skąpane w mroku i tajemniczości, dając jednoznacznie do zrozumienia "czas na Batmana". I choć drugi plan pozostał właściwie identyczny, to trzeba przyznać, że tym razem twórcy skusili się na coś nowego. Mamy więc Brussa, który prawdopodobnie uniknął dziecięcej traumy i jest odnoszącym sukcesy doktorem. Rywalizuje on z przyjacielem Dirkiem o Barbarę Gord-Son. Jego losy potoczyłyby się zapewne zupełnie inaczej od tych, które znamy, gdyby nie kilka tragicznych śmierci, w skutek których staje się strażnikiem nocy - Nosferatu. Tak, tym razem tytułowy bohater został przedstawiony w innym świetle. Nie tylko powstał poprzez "opętanie" przez duchy, lecz również, co najbardziej znamienne, zabija swe ofiary. Te nowe spojrzenie na Batmana polepszyłoby wrażenie po pierwszej części, gdyby nie pojawienie się Supermana i "rozmowa" tych dwóch bohaterów, która jest już do bólu schematyczna. Superman nie zgadza się z metodami Batmana, ten natomiast uświadamia mu, że świat potrzebuje zdecydowanych rozwiązań. Wszystko kończy się podziałem domen i "napisami końcowymi", a ja ponownie poczułem się oszukany.

2:0 dla schematyczności spowodowało, że do "Wonder Woman: The Blue Amazon" podszedłem odrobinę z "obowiązku" - doczytam przecież całość do końca. Miałem też nadzieję, że nawet jeśli i tym razem opowieść będzie schematyczna, to nie będzie mnie ona raziła, ponieważ ostatnia postać trylogii jest mi właściwie nieznana. Po części właśnie dlatego ostatni zeszyt wydał mi się najlepszy. Ważniejszy jednak jest tutaj fakt, że na pierwszy plan powrócił główny bohater, czyli miasto. Autorzy rozrysowują przed nami szczegóły jego powstania i dopowiadają szczegóły wątków, które wcześniej zostały poruszone. Sama Wonder Woman natomiast jest tylko pretekstem do opowiedzenia tej historii, gdyż właściwie tylko na samym końcu odgrywa znaczącą rolę. To właśnie wtedy, podczas wielkiej bitwy o los Metropolis łączą siły wszystkie trzy postaci tej opowieści, co skutkuje oczywiście happy endem.

Zabierając się za trylogię o Metropolis dałem się zwieść. Wiedziałem, że Ted McKeever był w tym przypadku odpowiedzialny tylko za szatę graficzną, a i tak miałem nadzieję na coś równie dobrego jak "Machiny". Kiedy czytam komiks z cyklu Elseworlds mam nadzieję na jakiś ciekawy koncept lub ukazanie relacji bohaterów w zupełnie innym świetle. Niestety ta historia okazała się być do bólu standardowa, w której zmieniono prawie tylko tło. I wyłącznie McKeever ratuje cały komiks. Choć tym razem rysunki są mniej "brzydkie" a bardziej "niedbałe", natomiast kadrowanie mniej wyszukane, to podziwianie jego pracy nadal sprawiało mi wielką przyjemność. Po mistrzowsku nakreślił panoramę Metropolis, a niektóre twarze są tak przerażająco piękne, że stają się hipnotyzujące.
 
Sięgając po te komiksy nastawcie się na oglądanie, a nie czytanie. Wtedy nie powinniście być zawiedzeni....

7 komentarzy:

Gonzo pisze...

podprowadziliście mi temat, miałem Amazonkę doczytać i coś maznąć... pisał jaGonz

Gonzo pisze...

dopiero przeczytałem reckę, i sory, strzał w kolano. Czy nikt nie powiedział nowemu koledze na Zeszytach, że tą trylogię nieprzypadkiem nazywa się 'trylogią niemego kina' czy jakoś tak??? przecież to zupełnie zmienia kontekst tych komiksów, a nie ma o tym ani słowa! Tramwaj do reedukacji!!!

Łukasz Mazur pisze...

O tak! Tranway do reedukacji, kolorowe do zamknięcia! Selekcjonerem może być tylko polak, won z Obraniakiem!

Sorry Gonz, tak mi sie skojarzyło. Czekam w takim razie na Twoją reckę, pokaż światu jak to się robi!

Maciej Pałka pisze...

Ej ej, ale Gonzo ma rację. "Wyrwany z kontekstu jesteś kurwa niczym" że zacytuję klasyka.
Tranway poczuł się oszukany bo nie złapał (?) do czego trylogia nawiązuje. Recenzja niestety ułomna.

Kuba Oleksak pisze...

Ja napiszę tak - Tranway swoje frycowe musi odebrać, jak każdy próbujący coś pisać. Że nie zauważył zasadniczego motywu trylogii Metropolis - będzie wiedział, że następnym razem, przed napisaniem tekstu się tym zająć.

Ja sam po sobie wiem, że wielu rzeczy nie wyłapałem, jak pisałem. Ot, choćby kompletne nieporadna recka "Hard Boiled", gdzie nie skumałem, że to Dick o problematyka tożsamości i właściwie cała recka była z dupy.

Zdarza się.

Powiem tyle, że tekst, jako tekst podoba mi się najbardziej, ze wszystkiego, co Tranway napisał.

Janusz Topolnicki pisze...

Z chęcią przeczytam wnikliwą interpretacje trylogii z uwzględnieniem związków do niemych filmów, które zainspirowały poszczególne zeszyty - bynajmniej nie piszę tego przekornie, tonem "obrażonego nastolatka".
O wpływach filmów byłem świadom przed napisaniem tekstu, ale nie da się ukryć, że są mi one bliżej nieznane (oprócz "Nosferatu" i "Gabinetu doktora Caligari"). Sęk w tym, że w komiksach razi mnie standardowe potraktowanie postaci i ich relacji, a w tym względzie odniesienie do filmów wiele (chyba) nie zmieni. Ale z chęcią zostanę wyprowadzony z błędu, bo jak już wspomniałem chcę "lubić" te komiksy....

Gonzo pisze...

dla mnie właśnie po elkturze Metropolis siłą było oparcie tego na fabule filmu, i pokazanie jak idealnie znane i oklepane motywy wpisują się w niby obcą fabułę. pasuje toto jak ulał, i schematyzm był jak najbardziej in plus.

W sumie lektura to takie ćwiczenie poglądowe w stylu 'od archetypów i tak się nie da uciec'. dla mnie bomba.

A co do wnikliwych analiz - to nie do mnie, takich to szukać u studentów antropologii.

arczu - recki za złą nie uważam. autor napisał co się podobało a co nie. tyle że pretensje mają równie silne uzasadnienie, jakby sztuce socrealistycznej zarzucać że za mocno klepie sowiecką propagandą.