Lucyfer wreszcie dopiął swego. Knując intrygę za intrygą, wbrew woli Boga, udało mu się stworzyć „trzecią drogę”. A dokładniej trzeci świat, obok Nieba i Piekła, do którego będą trafiały dusze zmarłych ludzi. Niestety, kraina rządzona przez Gwiazdę Zaranną stanie się łakomym kąskiem dla arkanów tarota Basanasów i demonicznych plemion Lilim. W starciu tych nadnaturalnych sił kluczową rolę odegra mała dziewczynka, Elaine Belloc, córka archanioła Michała, która zawarła przymierze z Lucyferem. I to właśnie od niej będzie zależał jego ostateczny los.
Powyższy opis, z grubsza streszczający fabułę czwartego tomu serii „Lucyfer” zatytułowanego „Boska Komedia”, nie pozwala mi spodziewać się wiele po utworze Mike`a Carey`a, wspomaganego przez rysowników Petera Grossa, Ryana Kelly`ego i Deana Ormstona. Carey, autor powieści fantastycznych i scenarzysta komiksowy, przez media usilnie kreowany jest na następcę Neila Gaimana, nie tylko dlatego, że rozwija stworzony przez niego na kartach „Sandmana” świat (między innymi na łamach „Lucyfera”), ale również dlatego, że stosuje podobne pisarskie sztuczki. Niestety, w budowaniu wielowątkowych historii, których poszczególne elementy misternie splatają się w finale, umiejętnym puszczaniu oczka w kierunku średnio oczytanego odbiorcy czy przekładaniu mitów, legend i podań na język, przyswajalny przez przeciętnego „pochłaniacza” popkultury, Carey prezentuje się co najmniej o klasę gorzej od Gaimana. Doskonale widać to właśnie w „Boskiej Komedii”, która jest dosyć nieporadnym zamknięciem przepełzających z tomu na tom wątków „Lucyfera” skleconych w jedną całość. Cóż, przyznam, że spodziewałem się jednak ciut więcej.
Carey nie ma tej gaimanowskiej lekkości snucia opowieści, nie pozwalającej oderwać się od komiksu, nim nie dobrniemy do jego ostatniej strony. Jego historiom brakuje dojmującego uczucia tragiczności, które towarzyszyło choćby finałowi „Sandmana” czy dramatyzmu ludzkich losów, będących jedynie zabawką w rękach lub środkiem do celu wyższych sił. Kiepskiej formie scenarzysty, wtórują również rysownicy. Oprawa wizualna autorstwa tercetu Gross-Kelly-Ormston pełna jest niedoróbek, sprawia wrażenie przygotowywanej w pośpiechu. Szczególnie cierpi na tym fizjonomia postaci. Utrzymana w charakterystycznym dla Vertigo („Kaznodzieja”, „Baśnie”, „DMZ”) „przeźroczystym” stylu tym razem nie zdaje egzaminu.
Poprzednie tomy „Lucyfera” może nie były, delikatnie mówiąc, rewelacyjnie, ale z pespektywy czwartego albumu, prezentują się naprawdę nieźle. Tym, którym dzieje Gwiazdy Zarannej przypadły do gustu od czasów „Diabła na progu”, po lekturze „Boskiej Komedii” poczują się rozczarowani. Ci, którzy zrezygnowali ze śledzenia przygód „Lucka” jeszcze mocniej utwierdzą się w przekonaniu, że dobrze zainwestowali swoje pieniądze, kupując inne tytuły. Niestety, „Boskiej Komedii” bliżej do tępej, superbohaterskiej nawalanki przysłoniętej mitologiczno-fantastycznym sztafażem, niż do pełnokrwistej opowieści spod znaku nowoczesnej fantastyki.
Powyższy opis, z grubsza streszczający fabułę czwartego tomu serii „Lucyfer” zatytułowanego „Boska Komedia”, nie pozwala mi spodziewać się wiele po utworze Mike`a Carey`a, wspomaganego przez rysowników Petera Grossa, Ryana Kelly`ego i Deana Ormstona. Carey, autor powieści fantastycznych i scenarzysta komiksowy, przez media usilnie kreowany jest na następcę Neila Gaimana, nie tylko dlatego, że rozwija stworzony przez niego na kartach „Sandmana” świat (między innymi na łamach „Lucyfera”), ale również dlatego, że stosuje podobne pisarskie sztuczki. Niestety, w budowaniu wielowątkowych historii, których poszczególne elementy misternie splatają się w finale, umiejętnym puszczaniu oczka w kierunku średnio oczytanego odbiorcy czy przekładaniu mitów, legend i podań na język, przyswajalny przez przeciętnego „pochłaniacza” popkultury, Carey prezentuje się co najmniej o klasę gorzej od Gaimana. Doskonale widać to właśnie w „Boskiej Komedii”, która jest dosyć nieporadnym zamknięciem przepełzających z tomu na tom wątków „Lucyfera” skleconych w jedną całość. Cóż, przyznam, że spodziewałem się jednak ciut więcej.
Carey nie ma tej gaimanowskiej lekkości snucia opowieści, nie pozwalającej oderwać się od komiksu, nim nie dobrniemy do jego ostatniej strony. Jego historiom brakuje dojmującego uczucia tragiczności, które towarzyszyło choćby finałowi „Sandmana” czy dramatyzmu ludzkich losów, będących jedynie zabawką w rękach lub środkiem do celu wyższych sił. Kiepskiej formie scenarzysty, wtórują również rysownicy. Oprawa wizualna autorstwa tercetu Gross-Kelly-Ormston pełna jest niedoróbek, sprawia wrażenie przygotowywanej w pośpiechu. Szczególnie cierpi na tym fizjonomia postaci. Utrzymana w charakterystycznym dla Vertigo („Kaznodzieja”, „Baśnie”, „DMZ”) „przeźroczystym” stylu tym razem nie zdaje egzaminu.
Poprzednie tomy „Lucyfera” może nie były, delikatnie mówiąc, rewelacyjnie, ale z pespektywy czwartego albumu, prezentują się naprawdę nieźle. Tym, którym dzieje Gwiazdy Zarannej przypadły do gustu od czasów „Diabła na progu”, po lekturze „Boskiej Komedii” poczują się rozczarowani. Ci, którzy zrezygnowali ze śledzenia przygód „Lucka” jeszcze mocniej utwierdzą się w przekonaniu, że dobrze zainwestowali swoje pieniądze, kupując inne tytuły. Niestety, „Boskiej Komedii” bliżej do tępej, superbohaterskiej nawalanki przysłoniętej mitologiczno-fantastycznym sztafażem, niż do pełnokrwistej opowieści spod znaku nowoczesnej fantastyki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz