„Messiah CompleX” stanowi próbę uporządkowania potwornego bajzlu, jakim stał się światek mutantów Marvela. Saga, rozpisana na trzynaście rozdziałów, rozgrywa się na łamach najważniejszych x-serii, czyli „The Uncanny X-Men”, „X-Men”, „New X-Men” oraz „X-Factor” i kładzie fundamenty pod trwałe i diametralne zmiany ich status quo w cyklach „Divided We Stand” i „Manifest Destiny”. W „MC” Konflikt między przywódcą grupy, Cyclopsem, a jego mentorem, Charlesem Xavierem, nabiera nowej dynamiki, scenarzyści zabierają się za rozplątywanie alternatywnych przyszłości (wreszcie!), a komiksy z mutantami nabierają delikatnego sznytu science-fiction. W historii nie braknie niespodzianek, ktoś zginie, ktoś powróci, ktoś zmartwychwstanie, ktoś zdradzi, a Instytut Xaviera, jak to przy takich okazjach zwykle bywa, zostanie zrównany z ziemią.
Ale wszystko zaczyna się w małej wiosce na Alasce, gdzie po raz pierwszy od pamiętnego Dnia M, kiedy Wanda Maximoff wypowiedziała słynne „żadnych więcej mutantów”, urodzi się dziecko z aktywnym genem X. Potężna manifestacja jej, bo to dziewczynka, jak się później okaże, mocy, przyciąga na miejsce zdarzenia rasistowskie ugrupowanie The Purifiers, robiące powtórkę z biblijnej rzezi niewiniątek oraz Maraudersów, bandę mutantów służących Misterowi Sinisterowi, którym udaje się uprowadzić noworodka. X-Meni muszą odbić dzieciaka, mającego w przyszłości stać się mutanckim mesjaszem, ale, jak zwykle, nie wiedzą jeszcze, kto w tej grze jest pionkiem, a kto głównym graczem.
„Messiah CompleX” było rysowane przez kilku artystów, którzy prezentują bardzo różnorodne stylistyki, co sprawia, że pod względem wizualnym cała historia jest okropnie niespójna. Philip Tan, będący jednym z nielicznych amerykańskich grafików, którzy lepiej oddają fizjonomie kobiet, niż mężczyzn i Scott Eaton, o którym ciężko napisać coś więcej, niż tylko „rzemieślnik”, prezentują szkołę „super-bohaterskiego” realizmu. Na drugim biegunie znajdują się przedstawiciele swawolnej i zdeformowanej kreski, Humberto Ramos, którego wielkie stopy i pokraczne sylwetki znany są polskiemu czytelnikowi z kart „Spectacular Spider-Mana” i Chris Bachalo, który wyraźnie w „MCX” się nie popisał. Stawkę uzupełnia Marc Silvestri, który jak wiadomo nie należy do moich ulubionych rysowników, ale muszę przyznać, że tym razem wspiął się na wyżyny swojego stylu i umiejętności. Generalnie grafika, mimo wspomnianej niespójności, wypada raczej na plus.
Tej graficznej różnorodności wtóruje pisarski konglomerat odpowiedzialny za fabułę. Scenariusz bowiem padł łupem aż pięciu, różnych twórców i ten fakt niestety mocno odbił się na jego jakości. Osobno Peter David, Ed Brubaker, Mike Carey i duet Craig Kyle-Chris Yost to solidni albo wręcz znakomici scenarzyści, ale pracując razem przy „Messiah CompleX” nie potrafili odnaleźć wspólnego języka. Widać, że każdy z nich na łamach swojego tytułu ciągnie w swoją stronę, a w całym crossie brakuje kogoś, kto by te wszystkie wątki odpowiednio poukładał i zadbał, żeby wszystko do siebie pasowało.
Pierwsze dwa rozdziały Brubakera zapewniają świetne otwarcie historii, lecz z czasem tempo siada i „Kompleks Mesjasza” doszlusowuje do poziomu średniego marvelowego crossa. Im dalej brniemy w fabułę, im więcej tajemnic odkrywamy, tym wrażenie obcowania z nieco lepszą kopią niesławnej „Pieśnie Egzekutora” się pogłębia. I ani Peter David z Laylą Miller i Madroxem, ani Cyclops, który z wzorowego żołnierza staje się bad-assem, ani nowe X-Force, jakie uformuje się w połowie historii nie ratują sytuacji.
„Messiah CompleX” było przełomowym wydarzeniem dla komiksów spod znaku X i myślę, że głównie za tą reformatorską odwagę scenarzystów i redaktorów crossover jest ceniony przez fanów. Jak najbardziej możemy się spierać, czy kierunek, w którym zmierzają przygody mutantów jest słuszny, czy pracujący przy tytułach z charakterystycznym X-em na okładce, aby na pewno nie przedobrzyli i czy nie będzie tego wszystko za kilka lat brutalnie odkręcać. Mnie na przykład te zmiany średnio leżą. Natomiast jeśli oceniać „MCX” jako opowieść, to broni się ona dosyć średnio. Myślę, że to moje porównanie do ulepszonej wersji „Pieśni Egzekutora” jest jak najbardziej zasadne. Niemniej, całe wydarzenie okazało się sporym sukcesem i wątki poruszane w tej historii będą kontynuowane w rozpoczynającym się „Messiah War” i trzecim crossie, będącym dopełnieniem mesjańskiej trylogii.
Ale wszystko zaczyna się w małej wiosce na Alasce, gdzie po raz pierwszy od pamiętnego Dnia M, kiedy Wanda Maximoff wypowiedziała słynne „żadnych więcej mutantów”, urodzi się dziecko z aktywnym genem X. Potężna manifestacja jej, bo to dziewczynka, jak się później okaże, mocy, przyciąga na miejsce zdarzenia rasistowskie ugrupowanie The Purifiers, robiące powtórkę z biblijnej rzezi niewiniątek oraz Maraudersów, bandę mutantów służących Misterowi Sinisterowi, którym udaje się uprowadzić noworodka. X-Meni muszą odbić dzieciaka, mającego w przyszłości stać się mutanckim mesjaszem, ale, jak zwykle, nie wiedzą jeszcze, kto w tej grze jest pionkiem, a kto głównym graczem.
„Messiah CompleX” było rysowane przez kilku artystów, którzy prezentują bardzo różnorodne stylistyki, co sprawia, że pod względem wizualnym cała historia jest okropnie niespójna. Philip Tan, będący jednym z nielicznych amerykańskich grafików, którzy lepiej oddają fizjonomie kobiet, niż mężczyzn i Scott Eaton, o którym ciężko napisać coś więcej, niż tylko „rzemieślnik”, prezentują szkołę „super-bohaterskiego” realizmu. Na drugim biegunie znajdują się przedstawiciele swawolnej i zdeformowanej kreski, Humberto Ramos, którego wielkie stopy i pokraczne sylwetki znany są polskiemu czytelnikowi z kart „Spectacular Spider-Mana” i Chris Bachalo, który wyraźnie w „MCX” się nie popisał. Stawkę uzupełnia Marc Silvestri, który jak wiadomo nie należy do moich ulubionych rysowników, ale muszę przyznać, że tym razem wspiął się na wyżyny swojego stylu i umiejętności. Generalnie grafika, mimo wspomnianej niespójności, wypada raczej na plus.
Tej graficznej różnorodności wtóruje pisarski konglomerat odpowiedzialny za fabułę. Scenariusz bowiem padł łupem aż pięciu, różnych twórców i ten fakt niestety mocno odbił się na jego jakości. Osobno Peter David, Ed Brubaker, Mike Carey i duet Craig Kyle-Chris Yost to solidni albo wręcz znakomici scenarzyści, ale pracując razem przy „Messiah CompleX” nie potrafili odnaleźć wspólnego języka. Widać, że każdy z nich na łamach swojego tytułu ciągnie w swoją stronę, a w całym crossie brakuje kogoś, kto by te wszystkie wątki odpowiednio poukładał i zadbał, żeby wszystko do siebie pasowało.
Pierwsze dwa rozdziały Brubakera zapewniają świetne otwarcie historii, lecz z czasem tempo siada i „Kompleks Mesjasza” doszlusowuje do poziomu średniego marvelowego crossa. Im dalej brniemy w fabułę, im więcej tajemnic odkrywamy, tym wrażenie obcowania z nieco lepszą kopią niesławnej „Pieśnie Egzekutora” się pogłębia. I ani Peter David z Laylą Miller i Madroxem, ani Cyclops, który z wzorowego żołnierza staje się bad-assem, ani nowe X-Force, jakie uformuje się w połowie historii nie ratują sytuacji.
„Messiah CompleX” było przełomowym wydarzeniem dla komiksów spod znaku X i myślę, że głównie za tą reformatorską odwagę scenarzystów i redaktorów crossover jest ceniony przez fanów. Jak najbardziej możemy się spierać, czy kierunek, w którym zmierzają przygody mutantów jest słuszny, czy pracujący przy tytułach z charakterystycznym X-em na okładce, aby na pewno nie przedobrzyli i czy nie będzie tego wszystko za kilka lat brutalnie odkręcać. Mnie na przykład te zmiany średnio leżą. Natomiast jeśli oceniać „MCX” jako opowieść, to broni się ona dosyć średnio. Myślę, że to moje porównanie do ulepszonej wersji „Pieśni Egzekutora” jest jak najbardziej zasadne. Niemniej, całe wydarzenie okazało się sporym sukcesem i wątki poruszane w tej historii będą kontynuowane w rozpoczynającym się „Messiah War” i trzecim crossie, będącym dopełnieniem mesjańskiej trylogii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz