Punkt wyjścia pięcioczęściowej mini-serii napisanej przez Marka Waida z rysunkami Terry`ego Dodsona zapowiada interesującą opowieść. Pomysł na pogłębienie postaci Lei, która po wydarzeniach przedstawionych w "Nowej nadziei" nie tylko straciła swój dom i ojczyznę, ale w zasadzie cywilizację, w której się wychowała i z którą się identyfikowała sam w sobie wydaje się obiecujący.
Miejsca na spin-off penetrujący te rejony było aż nadto, bo w oryginalnej trylogii reakcją Lei na ludobójstwo dokonane przez Tarkina było zaznaczone co najwyżej westchnieniem. Byłaby to również okazja na odejście od konwencjonalnych motywów charakterystycznych dla space opery poprzez odrzucenie głęboko zakorzenionych w popkulturze, ale odchodzących do lamusa modeli bohaterki żeńskiej, według których kobieta może odgrywać rolę damseli w distresie lub co najwyżej wojowniczej księżniczki, a pomiędzy nimi nie ma nic.
Sam scenarzysta w wywiadach opowiadał, że właśnie to zamierza wziąć na swój warsztat. Uczucia Lei po zagładzie Alderaanu miały stać niejako kołem zamachowym fabuły tego komiksu (i w zasadzie się stały...), ponieważ charakter głównej bohaterki zostaje zdefiniowany przez sposób, w jaki musi odnieść się do najtragiczniejszego momentu w swoim życiu. Waid wysnuwał tezę, że Leia czuje większą odpowiedzialność wobec swoich rodaków, niż wobec Sojuszu, co trochę kłóci mi się z tym, co widziałem w filmach, ale niech mu będzie. Nie spodziewałem się rzecz jasna po "Księżniczce Lei" dramatu psychologicznego i studium radzenia sobie z traumą, ale liczyłem, że dostanę historię, która nie unikając elementów cechujących opowieść osadzoną w gwiezdnowojennym uniwersum zaoferuje coś nowego i świeżego. Niestety, nic takiego nie dostałem. Co więcej, okazało się album, który swoją premierę na polskim rynku miał w lutym 2016, może śmiało rywalizować o miano najgorszego komiksu z nowego kanonu z koszmarnym „Rozbitym Imperium” Grega Rucki.
Weryfikacja moich oczekiwań nastąpiła bardzo szybko i była dość bolesna. Już po kilkunastu stronach okazało się, że cała ta żałoba po stracie własnej planety staje się jedynie pretekstem do galaktycznej przygody, a historia w mig zamienia się w kolejną, nudną, schematyczną i źle napisaną opowiastkę sci-fi. Pomysł rajdu po całej galaktyce w celu ratowania alderaańskiej kultury w środku wojny domowej jest dla mnie głupi, zupełnie nie pasujący do Lei i jeszcze w dodatku tak źle zrealizowany, że szkoda o nim wspominać. Bohaterowie są nie tylko papierowi, ale niekonsekwentnie prowadzeni i momentami postępują zwyczajnie głupio. A celuje w tym tytułowa bohaterka, która wydaje się ledwie sideickiem Artoo, który pośród wszystkich zdaje się mieć najwięcej rozsądku. I szkoda tylko, że Waid ciągle obsadza w roli deus ex machina, aby jakoś pchnąć fabułę do przodu. O jakiejkolwiek dramaturgii czy napięciu nawet nie ma co mówić. Konflikt dzielący Alderaańczyków, będący osią komiksu, został nakreślony zupełnie nieprzekonująco. Naprawdę, nie sposób znaleźć w tym komiksie coś, co mogłoby być jego zaletą…
Po jego lekturze musiałem aż sprawdzić czy autorem scenariusza jest ten sam nagradzany Eisnerami Waid, który ma na koncie zarówno prace, które weszły do amerykańskiego kanonu super-hero („Kingdom Come”), bardzo dobre serie autorskie („Irredeemable”), jak i robione dla majorsów („Daredevil”, „Superman: Birthright”, „52”). Choć w sumie nie do niego powinienem mieć pretensje, tylko do jego redaktora, który pozwolił na odwalenie takiej maniany. Zresztą, kontrola jakości zawiodła nie tylko w jego przypadku. O ile taki „Darth Vader” opowiadał źle napisaną i nudną historię, ale był chociaż świetnie narysowany, o tyle „Księżniczka Leia” jest i źle napisana, i źle opowiedziana, i źle narysowana.
Nie broni się praca Waida, nie bronią się rysunki Terry`ego Dodsona. Przyznam szczerze, że niezbyt pasował mi on do historii osadzonej w nowym kanonie "SW". Dlaczego? Amerykański artysta ze swoim portfolio obfitującym w soft-pornograficzne pozycje i mający nielichą smykałką do oddawania piękna kobiecego ciała sprawdza się w wielu konwencjach, ale niekoniecznie w tej. Tym bardziej, że po ilustracjach widać, że Dodson niespecjalnie przykładał się do swojej pracy. Tła bywają bardzo często puszczone, nakreślona kilkoma szybkimi kreskami postacie są do siebie niepodobne, a całości brakuje nie tylko dokładności, ale i odpowiedniego rozmachu. Pośpiech widać gołym okiem. Znakomita kolorystka Jordie Bellaire i zajmująca się nakładaniem tuszu Rachel Dodson robią co mogą, ale nijak nie udaje im się ukryć niedbalstwa rysownika. A do tego wszystkiego Leia jest niepodobna zarówno do siebie, jak i do Carrie Fisher...
Przeczytanie złego komiksu nie jest niczym przyjemnym, ale zmarnowany potencjał na do dobrą lekturę boli jeszcze bardziej. Szkoda. Leia zasłużyła sobie na znacznie lepszą mini-serię. Może innym razem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz