Autorem tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy.
Kiedy rok temu pisałem notkę o pierwszym sezonie serialu "Agent Carter", wyrażałem się o nim dosyć ciepło – nie był to oczywiście żaden Ósmy Cud Świata, ale jako przyjemny serial szpiegowski sprawdzał się przyzwoicie. Poza tym, miał w sobie potencjał, który – żywiłem wtedy taką nadzieję – w przyszłości zaowocuje znacznie ciekawszymi i bardziej dopracowanymi sezonami.
Niestety rzeczywistość w dość brutalny sposób zweryfikowała moje oczekiwania i druga seria przygód agentki Carter okazała się spektakularnie... już miałem napisać spektakularnie słaba, ale byłbym trochę niesprawiedliwy. Mimo wszystko to nie była żadna katastrofa, która kładzie się głębokim cieniem na reputacji kinowo-telewizyjnego uniwersum Marvela. Ten sezon był dramatycznie wręcz nijaki. Epicko bezpłciowy. Perfekcyjnie banalny. Idealnie pły... wiecie, o co mi chodzi.
Obejrzałem go dwukrotnie – za pierwszym razem nie dotarłem nawet do finału, porzucając lekturę gdzieś w połowie przedostatniego odcinka. Za drugim razem udało mi się przebrnąć przez całość i – o dziwo – oglądało mi się go jakby lepiej. Może dlatego, że byłem już przygotowany na mizerny poziom scenariusza i skupiałem się na relacjach między (niektórymi) postaciami, które też nie były jakoś specjalnie interesujące, ale przynajmniej można było o nich powiedzieć, że ewoluują na przestrzeni kolejnych odcinków.
Bo główny wątek jest po prostu nudny, a jednym z największych jego problemów jest fakt, że tak naprawdę niczego nowego nam nie mówi – ani o głównej bohaterce, ani o mitologii świata przedstawionego. To, że Peggy jest twarda jak skała i potrafi uporać się zarówno ze złoczyńcami chcącymi przejąć władzę nad światem jak i z seksizmem właściwym epoce, w której toczy się akcja serialu wiemy już od co najmniej pierwszego sezonu. Jasne, dostaliśmy retrospekcje z jej dzieciństwa i młodości, dowiedzieliśmy się również, jak ważnym wydarzeniem w życiu agentki Carter była śmierć jej brata, ale w żaden znaczący sposób nie wpływa to na nasze postrzeganie tej bohaterki.
Bo główny wątek jest po prostu nudny, a jednym z największych jego problemów jest fakt, że tak naprawdę niczego nowego nam nie mówi – ani o głównej bohaterce, ani o mitologii świata przedstawionego. To, że Peggy jest twarda jak skała i potrafi uporać się zarówno ze złoczyńcami chcącymi przejąć władzę nad światem jak i z seksizmem właściwym epoce, w której toczy się akcja serialu wiemy już od co najmniej pierwszego sezonu. Jasne, dostaliśmy retrospekcje z jej dzieciństwa i młodości, dowiedzieliśmy się również, jak ważnym wydarzeniem w życiu agentki Carter była śmierć jej brata, ale w żaden znaczący sposób nie wpływa to na nasze postrzeganie tej bohaterki.
Oprócz tego dostajemy również miłosny trójkąt pomiędzy nią, znanym z poprzedniego sezonu agentem Sousą oraz nowym bohaterem, doktorem Wilkesem – szczęśliwie ten wątek zajmuje relatywnie mało miejsca. Mam bardzo złą opinię o rozwijaniu postaci kobiecych metodą wikłania ich w skomplikowane relacje uczuciowe, ale akurat tutaj było to mało upierdliwe, bo po prostu skondensowano ten motyw do niezbędnego minimum.
Fabularnie ten sezon jest straconą szansą również jeśli chodzi o powiązanie go z szerszym uniwersum. Fakt, że akcja Agent Carter rozgrywa się w przeszłości nie jest w tym przypadku żadną wymówką, ponieważ poprzedni sezon bardzo zgrabnie wplótł kilka wątków mających duże znaczenie dla mitologii świata przedstawionego (chociażby program Czarnych Wdów czy zalążki odradzającej się Hydry) oraz przedstawił młodsze wersje kilku postaci, które odegrały później większą rolę w kształtowaniu status quo (Anton Vanko, Jarvis). W drugiej serii nawiązania ograniczają się jedynie do drobnych mrugnięć okiem.
Fabularnie ten sezon jest straconą szansą również jeśli chodzi o powiązanie go z szerszym uniwersum. Fakt, że akcja Agent Carter rozgrywa się w przeszłości nie jest w tym przypadku żadną wymówką, ponieważ poprzedni sezon bardzo zgrabnie wplótł kilka wątków mających duże znaczenie dla mitologii świata przedstawionego (chociażby program Czarnych Wdów czy zalążki odradzającej się Hydry) oraz przedstawił młodsze wersje kilku postaci, które odegrały później większą rolę w kształtowaniu status quo (Anton Vanko, Jarvis). W drugiej serii nawiązania ograniczają się jedynie do drobnych mrugnięć okiem.
Z tego, co udało mi się wyczytać, substancja zwana w serialu materią zerową powróci w nadchodzącym coraz większymi krokami filmie Doctor Strange, ale – z oczywistych względów – nie jest to motyw, który widzowie natychmiast wyłapią. A przecież w rozszerzonych uniwersach chodzi właśnie o to, by poszczególne historie w jakiś sposób do siebie nawiązywały i przedstawiały szerszy obraz sytuacji. Nie narzekałbym na to tak mocno, gdyby fabuła zaangażowała mnie w jakikolwiek sposób – a tak się nie stało. Dostajemy bardzo prostą intrygę, która zostaje absurdalnie rozwleczona na dziesięć długich odcinków w trakcie których dzieje się bardzo wiele rzeczy pozbawionych większego znaczenia, a finałowe starcie jest żenująco pozbawione napięcia i emocjonalnego ciężaru.
Whitney Frost, główna antagonistka, jest jednym z największych rozczarowań tego sezonu, przede wszystkim dlatego, że miała w sobie naprawdę duży potencjał. Jej historia bardzo fajnie wpisywała się w feminizujący ton serialu – błyskotliwa naukowczyni, która zmuszona była ukrywać swój intelekt i eksponować urodę, ponieważ w latach czterdziestych był to dla niej jedyny sposób na odniesienie sukcesu życiowego. Problem polegał na tym, że Whitney nie posiadała za grosz charakteru. Jasne, dość szybko zdobyła interesujące moce i dysponowała budzącym respekt intelektem, jej ambicje były całkiem nieźle umotywowane... ale pod tymi wszystkimi właściwościami była kompletnie pozbawiona osobowości. Podejmowane przez nią decyzje wynikały nie tyle z charakteru bohaterki, co jej roli w fabule. Co gorsza, ostateczna konfrontacja z Whitney wypada po prostu słabo. Antagonistka zostaje pokonana właściwie bez żadnego problemu, a znacznie więcej kłopotów głównym bohaterom przynosi radzenie sobie z rezultatami własnej niekompetencji.
Świetnie natomiast wypadła Ana Jarvis i jej relacja z mężem. To był chyba jedyny wątek tego sezonu, który choćby w minimalnym stopniu mnie zainteresował – może dlatego, że był czymś nowym, świeżym i w pewien sposób ewoluował w trakcie kolejnych odcinków. W ogóle jeśli coś w "Agent Carter" się udało to postaci drugoplanowe i epizodyczne – mają swoje dziwactwa i interesujące charaktery, dzięki czemu nadają temu serialowi choćby odrobinę ikry (moim ulubieńcem jest marudny doktor Samberly). Oczywiście nadal znakomicie ogląda się relacje Peggy i Jarvisa – Hayley Atwell wyciska ze swojej roli wszystko, co tylko się da, a chemia pomiędzy nią i Jamesem D'arcym jest naprawdę świetna – ale to trochę za mało, by uciągnąć cały sezon.
Scenarzyści mieli unikalną szansę pokazania narodzin agencji S.H.I.E.L.D.... i beztrosko ją zignorowali. To chyba uwiera mnie najmocniej w całym tym sezonie – zamiast pokazać nam jeden z punktów zwrotnych zarówno życia Peggy Carter, jak i całego MCU dostajemy kolejną bezsensowną gonitwę za kolejnym nieinteresującym geniuszem zła, przez co status quo serialu nie zmienia się praktycznie w ogóle... no dobrze, poza tym, że Peggy i Sousa w końcu wyznali sobie miłość. Bo właśnie tego typu rzeczy widzowie oczekują od szpiegowskiego serialu przygodowego – telenowelowych dramatów.
Cały ten sezon był tak dramatycznie niepotrzebny, że to aż boli – i tego uczucia nie niweluje ani przerywnik musicalowy z ósmego odcinka, ani powrót Dottie Underwood. To wszystko jest oczywiście bardzo fajne, ale tylko jako element towarzyszący interesującej, pełnej zwrotów akcji i angażującej emocjonalnie fabule. Której brakowało, więc przez większość czasu oglądałem ten sezon jak za karę.
W chwili, w której piszę te słowa los serialu wydaje się już przesądzony – stacja ABC nie zamówiła kolejnego sezonu, co oznacza, że "Agent Carter" jest pierwszym serialem w historii MCU, który został zakończony. Co prawda Atwell jest otwarta na kolejne produkcje z Peggy w roli głównej, a fani starają się ratować serial za pomocą internetowej petycji, to jednak szanse na wznowienie produkcji nie są zbyt duże. I naprawdę nie jestem w stanie odczuwać z tego powodu rozczarowania – już prędzej ulgę, bo to oznacza, że nie będę już musiał męczyć się z tym Agent Carter.
Whitney Frost, główna antagonistka, jest jednym z największych rozczarowań tego sezonu, przede wszystkim dlatego, że miała w sobie naprawdę duży potencjał. Jej historia bardzo fajnie wpisywała się w feminizujący ton serialu – błyskotliwa naukowczyni, która zmuszona była ukrywać swój intelekt i eksponować urodę, ponieważ w latach czterdziestych był to dla niej jedyny sposób na odniesienie sukcesu życiowego. Problem polegał na tym, że Whitney nie posiadała za grosz charakteru. Jasne, dość szybko zdobyła interesujące moce i dysponowała budzącym respekt intelektem, jej ambicje były całkiem nieźle umotywowane... ale pod tymi wszystkimi właściwościami była kompletnie pozbawiona osobowości. Podejmowane przez nią decyzje wynikały nie tyle z charakteru bohaterki, co jej roli w fabule. Co gorsza, ostateczna konfrontacja z Whitney wypada po prostu słabo. Antagonistka zostaje pokonana właściwie bez żadnego problemu, a znacznie więcej kłopotów głównym bohaterom przynosi radzenie sobie z rezultatami własnej niekompetencji.
Świetnie natomiast wypadła Ana Jarvis i jej relacja z mężem. To był chyba jedyny wątek tego sezonu, który choćby w minimalnym stopniu mnie zainteresował – może dlatego, że był czymś nowym, świeżym i w pewien sposób ewoluował w trakcie kolejnych odcinków. W ogóle jeśli coś w "Agent Carter" się udało to postaci drugoplanowe i epizodyczne – mają swoje dziwactwa i interesujące charaktery, dzięki czemu nadają temu serialowi choćby odrobinę ikry (moim ulubieńcem jest marudny doktor Samberly). Oczywiście nadal znakomicie ogląda się relacje Peggy i Jarvisa – Hayley Atwell wyciska ze swojej roli wszystko, co tylko się da, a chemia pomiędzy nią i Jamesem D'arcym jest naprawdę świetna – ale to trochę za mało, by uciągnąć cały sezon.
Scenarzyści mieli unikalną szansę pokazania narodzin agencji S.H.I.E.L.D.... i beztrosko ją zignorowali. To chyba uwiera mnie najmocniej w całym tym sezonie – zamiast pokazać nam jeden z punktów zwrotnych zarówno życia Peggy Carter, jak i całego MCU dostajemy kolejną bezsensowną gonitwę za kolejnym nieinteresującym geniuszem zła, przez co status quo serialu nie zmienia się praktycznie w ogóle... no dobrze, poza tym, że Peggy i Sousa w końcu wyznali sobie miłość. Bo właśnie tego typu rzeczy widzowie oczekują od szpiegowskiego serialu przygodowego – telenowelowych dramatów.
Cały ten sezon był tak dramatycznie niepotrzebny, że to aż boli – i tego uczucia nie niweluje ani przerywnik musicalowy z ósmego odcinka, ani powrót Dottie Underwood. To wszystko jest oczywiście bardzo fajne, ale tylko jako element towarzyszący interesującej, pełnej zwrotów akcji i angażującej emocjonalnie fabule. Której brakowało, więc przez większość czasu oglądałem ten sezon jak za karę.
W chwili, w której piszę te słowa los serialu wydaje się już przesądzony – stacja ABC nie zamówiła kolejnego sezonu, co oznacza, że "Agent Carter" jest pierwszym serialem w historii MCU, który został zakończony. Co prawda Atwell jest otwarta na kolejne produkcje z Peggy w roli głównej, a fani starają się ratować serial za pomocą internetowej petycji, to jednak szanse na wznowienie produkcji nie są zbyt duże. I naprawdę nie jestem w stanie odczuwać z tego powodu rozczarowania – już prędzej ulgę, bo to oznacza, że nie będę już musiał męczyć się z tym Agent Carter.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz