wtorek, 21 czerwca 2016

#2161 - It`s Comics Time! #3

Autorem poniższego tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy.
 
Przeciętny amerykański komiks superbohaterski zawiera od dwudziestu do dwudziestu czterech stron na numer, nie licząc okładki, reklam oraz ewentualnych dodatków pokroju galerii, edytorialu czy kącika, w którym twórcy odpowiadają na listy czytelników. Lektura takiego zeszytu zajmuje średnio od kilku do kilkunastu minut. 

W zależności tempa, stylu i poetyki danego dzieła – jeśli scenarzysta preferuje dekompresję fabuły i szerokie, filmowe ujęcia oraz narrację graficzną, zapoznanie się z zawartością jest doświadczeniem krótkim. Jeśli woli ekspozycję za pomocą dialogów i tradycyjnej narracji, traktując obraz jedynie jako dopełnienie całości, prawdopodobnie czas obcowania z danym komiksem będzie znacznie dłuższy. Choć bez przesady – trudno mi sobie wyobrazić, by zapoznanie się z pojedynczym, dwudziestoparostronicowym zeszytem zajęło komuś więcej, niż piętnaście minut. To z kolei sprawia, że napisanie pełnowymiarowej notki – arbitralnie przyjmijmy, że przyzwoity blogowy tekst powinien zajmować około dwóch stron znormalizowanego pliku w Wordzie – na podstawie takiego utworu powinno być rzeczą co najmniej kłopotliwą.
 
A jednak od paru miesięcy z powodzeniem udaje mi się wysmażyć sytą blognotę opowiadającą o kolejnym numerze komiksu "Mighty Morphin Power Rangers" pióra Kyle’a Higginsa i pędzla Hendry’ego Prasetyi. I to nie tylko dlatego, że jestem beznadziejnym fanbojem, który – jak każdy beznadziejny fanboj – jest w stanie rozpływać się nad czymkolwiek, co zahacza o obiekt jego kultu. Ten komiks jest po prostu bardzo, ale to bardzo dobrą historią, która daje satysfakcję z lektury i budzi apetyt na więcej. To dopiero trzeci numer serii (czwarty, jeśli weźmiemy pod uwagę pilotowy zeszyt wydany jako "Mighty Morphin Power Rangers" #0), trudno więc wyrokować, ale póki co komiks trzyma wysoki poziom.
 
Niniejszy rozdział tej opowieści zaczyna się od odpowiedzi na pytanie, które trapiło mnie od samego początku serii – gdzie, do cholery ciężkiej, jest Złoty? Skrzydlaty demon odziany w połyskliwą zbroję od zawsze był ważną częścią serialu, więc jego absencja wydawała się podejrzana. Czy uciekł, by w samotności knuć jakąś własną intrygę? Zniknął i potajemnie szuka Lorda Zedda? Prawda okazała się bardzo prozaiczna – Złoty siedzi w kozie na karnym jeżyku, za fiasko związane z utratą zielonej monety mocy. W ogóle nie przeszkadza mi to rozwiązanie, bo dzięki temu Scorpina mogła na pewien czas przejąć jego funkcję i zabłysnąć tak, jak nigdy nie miała szansy zrobić tego w serialowym pierwowzorze.



Nie zrozumcie mnie źle, lubię Złotego, ale w tym momencie jego obecność na arenie wydarzeń byłaby zwyczajnie niepotrzebna. Cieszę się, że scenarzysta sensownie wytłumaczył jego zniknięcie, pokazał, że nie zapomniał o tej postaci... Ale na razie powrót honorowego demona nie jest czymś, czego wyglądam z nie wiadomo jak wielkim zniecierpliwieniem. Częściowo dlatego, że Scorpina jest po prostu zajebista, a częściowo dlatego, że moją uwagę zaprzątają rzeczy daleko ciekawsze.
 
Poprzedni zeszyt zakończył się sceną, w której Tommy traci przytomność w Centrum Dowodzenia. Na początku tego numeru widzimy, że budzi się w swoim domu... Tylko po to, by przekonać się, że tak naprawdę wcale się nie ocknął, jedynie doświadcza tak zwanego fałszywego przebudzenia. Bardzo fajny zwrot akcji – krótki, niespodziewany (ja przynajmniej się nabrałem) i pokazujący, przez jakie psychiczne katusze przechodzi Zielony Ranger, który wciąż jeszcze nie pozbył się Rity ze swojej głowy. W końcu Tommy budzi się na dobre i Zordon decyduje, by przeprowadzić skan jego mocy. Tymczasem dowiadujemy się w końcu na czym polegał plan Rity – wiedźma postanowiła odzyskać panowanie nad Smokozordem.
 
W tym celu potrzebowała dwóch rzeczy: sztyletu Zielonego Rangera oraz cząstki jego mocy. Tę drugą zyskała już w poprzednim numerze, gdy Scorpina nasyciła magiczny kryształ mocą Zielonego Rangera w trakcie walki z Tommym. Tę pierwszą rzecz, jak się okazało, również zdobyła... Tak jakby. Zamiast próbować wydrzeć oryginalny sztylet z rąk Tommy'ego Rita zrobiła odlew sztyletu za pomocą dziury, jaką Zielony Ranger zrobił w jednym z kitowców. Nie jestem przyzwyczajony do widoku tej antagonistki tworzącej inteligentne plany, więc ten twist trochę wyprowadził mnie z równowagi – ale w ten pozytywny sposób. Rita w tym komiksie zachowuje się jak naprawdę groźna, makiaweliczna złoczynka.

Kolejne strony przynoszą nam rozmowę Tommy'ego i Trini, która przeprowadza skan sygnatury morphicznej Zielonego Rangera. Dowiadujemy się, że ojciec dziewczyny jest lekarzem, co ma duży wpływ na ambicje i aspiracje tej bohaterki – dziewczyna dobrze, jak ważną rzeczą jest bronienie Ziemi przed Ritą, ale sama znacznie chętniej realizowałaby się w nieco inny sposób, pomagają ludziom bardziej bezpośrednio.



Poza tym dowiadujemy się, że chciałaby zwiedzić trochę więcej świata (zazdrości Tommy'emu tego, że mieszkał kiedyś w Londynie). Ponadto dobrze rozumie przez co przechodzi Tommy – jej ojciec brał udział w wojnie i również doświadczał zespołu stresu pourazowego. Niby to tylko dwie strony teoretycznie niezbyt interesującej rozmowy, ale jednak udało się na ich przestrzeni ukazać naprawdę sympatyczną, pełnokrwistą bohaterkę. Trini była jedną z mniej wyeksponowanych postaci w serialu – grająca ją aktorka zginęła w wypadku samochodowym w 2001 roku, przez co Trini nie miała szans powrócić w ramach któregoś z rocznicowych odcinków – i bardzo się cieszę, że przynajmniej w komiksie dostała trochę więcej miejsca.
 
Nie na długo jednak, bo w Tommym znowu obudziły się jego legendarne moce zasysania fabuły i odbierania czasu antenowego wszystkim innym – Smokozord zaatakował Centrum Dowodzenia Co gorsza, Zielony Wojownik nie jest w stanie odzyskać nad nim kontroli. Trini dosiada zatem własnego zorda – Tygrysa Szablozębnego – i rusza do walki. Niestety bez większych rezultatów. Smokozord już szykuje się zmienić Tommy'ego w zieloną mokrą plamę, gdy... okazuje się, że była to kolejna halucynacja. Okej, to już się robi odrobinę nudne. To chyba pierwszy wyraźniejszy zgrzyt fabuły – użycie drugi raz tej samej sztuczki nie przyniosło zamierzonego efektu. Jasne, na wcześniejszych stronach widzieliśmy, jak Rita odlewa replikę smoczego sztyletu, dzięki czemu łatwo można było się nabrać, ale cały ten zwrot fabularny nie służył absolutnie niczemu poza pokazaniem sceny walki dwóch zordów... która, choć przyjemna, też zresztą nie miała żadnego wpływu na fabułę, ponieważ w całości rozegrała się w głowie Zielonego Rangera. Jasne, nie jest to jakaś wybitnie wielka wada, ale i tak można było spożytkować te dwie, trzy strony znacznie lepiej.
 
Tymczasem Jason, Kimberly i Zack siedzą w swoim ulubionym barze i rozmawiają o Tommym. Zack ma bardzo sensowne obiekcje wobec ich nowego towarzysza broni – w końcu Rita wybrała go na swojego czempiona i musiała mieć jakiś konkretny powód. Może Zielony Wojownik naprawdę był złą istotą ludzką, a Rita jedynie podkręciła jego charakter i uczyniła zależną od niej. Kimberly oczywiście go broni, Jason pozostaje sceptyczny, a Billy... bawi się zepsutym komunikatorem Tommy'ego, próbując go naprawić. Komunikator, nie Tommy'ego. Jego naprawiłaby prawdopodobnie tylko wieloletni kurs „Jak Nie Być Marty Stu – Treningi Dla Opornych”. Trochę się wygłupiam, bo komiksowy Tommy nawet w połowie nie jest taką merysójką, jak jego serialowy odpowiednik, ale fakt, że dotychczasowa fabuła komiksu kręci się niemal wyłącznie wokół Zielonego Rangera bynajmniej nie pomaga.

Wracając do fabuły komiksu – Zordon wzywa wszystkich swoich podopiecznych do Centrum Dowodzenia. Trini tłumaczy przybyłym, że sposób, w jaki moce Zielonego Rangera wpływają na swojego nosiciela jest diametralnie inny, niż ma to miejsce w przypadku pozostałych pięciorga Wojowników. Zack dopatruje się w tym ingerencji Rity. Kimberly bierze Tommy'ego w obronę, przekonując innych, że gdyby działo się coś nie tak, to on na pewno powiedziałby o tym pozostałym. Tommy w końcu przyznaje, że ukrywał przed Rangerami swoje halucynacje i fakt, że Rita wciąż utrzymuje z nim kontakt. Rangerzy nie przyjmują tego zbyt dobrze, ale na dłuższą dyskusję nie ma czasu, ponieważ w Centrum Dowodzenia rozlega się sygnał – pilotowany przez Scorpinę Smokozord zamierza zaatakować miasto. Tym razem naprawdę. Miejmy nadzieję – jeśli w kolejnym numerze okaże się, że była to kolejna halucynacja, to się wkurzę.
 
To był bardzo, ale to bardzo fajny komiks. Choć niemal zupełnie pozbawiony akcji (nie licząc wyśnionej przez Tommy'ego walki zordów), napięcie wciąż było odczuwalne – zostają ujawnione kluczowe dla dalszego rozwoju fabuły fakty, nieufność między Zielonym Rangerem, a resztą drużyny zaczyna rosnąć, a pod koniec sytuacja robi się naprawdę groźna. Dialogi napisane są naprawdę nieźle – nie jest to bynajmniej komiksowe mistrzostwo świata, ale czyta się je z zainteresowaniem i bez zgrzytów. Dowiadujemy się kilku nowych rzeczy o niektórych postaciach, w końcu pojawia się Złoty i poznajemy detale planu Rity. Wszystko gra tak, jak grać powinno, a i krytykowany przeze mnie motyw z halucynacjami mógł się podobać z uwagi na fakt, że widzimy walkę pojedynczych zordów (i to między sobą!), czyli coś, co w serialu pojawiało się jedynie od wielkiego dzwonu. Ponownie jestem bardzo usatysfakcjonowany z lektury i ponownie mam wielką ochotę na więcej.
 
Znowu muszę pochwalić rysownika. Prasetya udowodnił już, że znakomicie wychodzi mu ilustrowanie scen akcji, ale w tym numerze stanął przed zupełnie nowym wyzwaniem – przekazywaniem emocji. Wyszło mu całkiem nieźle – Billy w jego interpretacji ma najsłodszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałem. Pozostałe postaci też wychodziły bardzo przyzwoicie. Tu i tam pojawiły się co prawda mniej starannie narysowane sylwetki czy elementy otoczenia, ale nie było to nic na tyle wielkiego, bym miał zamiar robić z tego powodu awanturę. Odnoszę wrażenie, że Prasetya znacznie bardziej lubi rysować monstrualnych podwładnych Rity, którzy w komiksie wyglądają po prostu znakomicie. I jeszcze jedno – walka zordów została narysowana znakomicie. Do komiksu tradycyjnie dołączono dwustronicowego szorta opowiadającego o perypetiach Mięśniaka i Czachy... Który ponownie jest najmniej potrzebnym elementem komiksu, bo nie ani nie jest zabawny, ani dobrze narysowany, ani dobrze napisany. Nie chodzi o to, że jest jakiś wyjątkowo koszmarny, bo nie jest – po prostu cała ta historia jest tak kompletnie wyprana z humoru, że ciężko napisać o niej cokolwiek pozytywnego.

Podsumowując – znowu się nie zawiodłem. Pisałem to już kilka razy i mam nadzieję, że będę to pisał jeszcze wielokrotnie – komiks "Mighty Morphin Power Rangers" to kawał naprawdę fajnej superbohaterskiej opowieści z pokazowymi walkami, wielkimi robotami, złowieszczymi antagonistami oraz przesympatycznymi bohaterami i bohaterkami, którym kibicuje się od samego początku do samego końca. Gdyby ten komiks był zły, wściekałbym się i histeryzował jak na prawdziwego fanboja przystało. Na szczęście jest zupełnie odwrotnie – prawdopodobnie nawet gdybym nie był fanem Power Rangers, to i tak znakomicie bawiłbym się w trakcie lektury tego komiksu.

Brak komentarzy: