Autorem poniższego tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy.
Przeciętny amerykański komiks superbohaterski zawiera od dwudziestu do
dwudziestu czterech stron na numer, nie licząc okładki, reklam oraz
ewentualnych dodatków pokroju galerii, edytorialu czy kącika, w którym
twórcy odpowiadają na listy czytelników. Lektura takiego zeszytu zajmuje
średnio od kilku do kilkunastu minut.
W zależności tempa, stylu i
poetyki danego dzieła – jeśli scenarzysta preferuje dekompresję fabuły i
szerokie, filmowe ujęcia oraz narrację graficzną, zapoznanie się z
zawartością jest doświadczeniem krótkim. Jeśli woli
ekspozycję za pomocą dialogów i tradycyjnej narracji, traktując obraz
jedynie jako dopełnienie całości, prawdopodobnie czas obcowania z danym
komiksem będzie znacznie dłuższy. Choć bez przesady – trudno mi sobie
wyobrazić, by zapoznanie się z pojedynczym, dwudziestoparostronicowym
zeszytem zajęło komuś więcej, niż piętnaście minut. To z kolei sprawia,
że napisanie pełnowymiarowej notki – arbitralnie przyjmijmy, że
przyzwoity blogowy tekst powinien zajmować około dwóch stron
znormalizowanego pliku w Wordzie – na podstawie takiego utworu powinno
być rzeczą co najmniej kłopotliwą.
A jednak od paru miesięcy z
powodzeniem udaje mi się wysmażyć sytą blognotę opowiadającą o kolejnym
numerze komiksu "Mighty Morphin Power Rangers" pióra Kyle’a
Higginsa i pędzla Hendry’ego Prasetyi. I to nie tylko dlatego, że jestem
beznadziejnym fanbojem, który – jak każdy beznadziejny fanboj – jest w
stanie rozpływać się nad czymkolwiek, co zahacza o obiekt jego kultu.
Ten komiks jest po prostu bardzo, ale to bardzo dobrą historią, która
daje satysfakcję z lektury i budzi apetyt na więcej. To dopiero trzeci
numer serii (czwarty, jeśli weźmiemy pod uwagę pilotowy zeszyt wydany
jako "Mighty Morphin Power Rangers" #0), trudno więc wyrokować, ale póki co komiks trzyma wysoki poziom.
Nie zrozumcie mnie źle, lubię Złotego, ale w tym momencie jego obecność na arenie wydarzeń byłaby zwyczajnie niepotrzebna. Cieszę się, że scenarzysta sensownie wytłumaczył jego zniknięcie, pokazał, że nie zapomniał o tej postaci... Ale na razie powrót honorowego demona nie jest czymś, czego wyglądam z nie wiadomo jak wielkim zniecierpliwieniem. Częściowo dlatego, że Scorpina jest po prostu zajebista, a częściowo dlatego, że moją uwagę zaprzątają rzeczy daleko ciekawsze.
Poprzedni zeszyt zakończył się sceną, w której Tommy traci przytomność w
Centrum Dowodzenia. Na początku tego numeru widzimy, że budzi się w
swoim domu... Tylko po to, by przekonać się, że tak naprawdę wcale się
nie ocknął, jedynie doświadcza tak zwanego fałszywego przebudzenia.
Bardzo fajny zwrot akcji – krótki, niespodziewany (ja przynajmniej się
nabrałem) i pokazujący, przez jakie psychiczne katusze przechodzi
Zielony Ranger, który wciąż jeszcze nie pozbył się Rity ze swojej głowy.
W końcu Tommy budzi się na dobre i Zordon decyduje, by przeprowadzić
skan jego mocy. Tymczasem dowiadujemy się w końcu na czym polegał plan
Rity – wiedźma postanowiła odzyskać panowanie nad Smokozordem.
W tym celu potrzebowała dwóch rzeczy: sztyletu Zielonego Rangera oraz cząstki jego mocy. Tę drugą zyskała już w poprzednim numerze, gdy Scorpina nasyciła magiczny kryształ mocą Zielonego Rangera w trakcie walki z Tommym. Tę pierwszą rzecz, jak się okazało, również zdobyła... Tak jakby. Zamiast próbować wydrzeć oryginalny sztylet z rąk Tommy'ego Rita zrobiła odlew sztyletu za pomocą dziury, jaką Zielony Ranger zrobił w jednym z kitowców. Nie jestem przyzwyczajony do widoku tej antagonistki tworzącej inteligentne plany, więc ten twist trochę wyprowadził mnie z równowagi – ale w ten pozytywny sposób. Rita w tym komiksie zachowuje się jak naprawdę groźna, makiaweliczna złoczynka.
W tym celu potrzebowała dwóch rzeczy: sztyletu Zielonego Rangera oraz cząstki jego mocy. Tę drugą zyskała już w poprzednim numerze, gdy Scorpina nasyciła magiczny kryształ mocą Zielonego Rangera w trakcie walki z Tommym. Tę pierwszą rzecz, jak się okazało, również zdobyła... Tak jakby. Zamiast próbować wydrzeć oryginalny sztylet z rąk Tommy'ego Rita zrobiła odlew sztyletu za pomocą dziury, jaką Zielony Ranger zrobił w jednym z kitowców. Nie jestem przyzwyczajony do widoku tej antagonistki tworzącej inteligentne plany, więc ten twist trochę wyprowadził mnie z równowagi – ale w ten pozytywny sposób. Rita w tym komiksie zachowuje się jak naprawdę groźna, makiaweliczna złoczynka.
Kolejne strony przynoszą nam rozmowę Tommy'ego i Trini, która
przeprowadza skan sygnatury morphicznej Zielonego Rangera. Dowiadujemy
się, że ojciec dziewczyny jest lekarzem, co ma duży wpływ na ambicje i
aspiracje tej bohaterki – dziewczyna dobrze, jak ważną rzeczą jest
bronienie Ziemi przed Ritą, ale sama znacznie chętniej realizowałaby się
w nieco inny sposób, pomagają ludziom bardziej bezpośrednio.
Poza tym dowiadujemy się, że chciałaby zwiedzić trochę więcej świata (zazdrości Tommy'emu tego, że mieszkał kiedyś w Londynie). Ponadto dobrze rozumie przez co przechodzi Tommy – jej ojciec brał udział w wojnie i również doświadczał zespołu stresu pourazowego. Niby to tylko dwie strony teoretycznie niezbyt interesującej rozmowy, ale jednak udało się na ich przestrzeni ukazać naprawdę sympatyczną, pełnokrwistą bohaterkę. Trini była jedną z mniej wyeksponowanych postaci w serialu – grająca ją aktorka zginęła w wypadku samochodowym w 2001 roku, przez co Trini nie miała szans powrócić w ramach któregoś z rocznicowych odcinków – i bardzo się cieszę, że przynajmniej w komiksie dostała trochę więcej miejsca.
Poza tym dowiadujemy się, że chciałaby zwiedzić trochę więcej świata (zazdrości Tommy'emu tego, że mieszkał kiedyś w Londynie). Ponadto dobrze rozumie przez co przechodzi Tommy – jej ojciec brał udział w wojnie i również doświadczał zespołu stresu pourazowego. Niby to tylko dwie strony teoretycznie niezbyt interesującej rozmowy, ale jednak udało się na ich przestrzeni ukazać naprawdę sympatyczną, pełnokrwistą bohaterkę. Trini była jedną z mniej wyeksponowanych postaci w serialu – grająca ją aktorka zginęła w wypadku samochodowym w 2001 roku, przez co Trini nie miała szans powrócić w ramach któregoś z rocznicowych odcinków – i bardzo się cieszę, że przynajmniej w komiksie dostała trochę więcej miejsca.
Nie na długo jednak, bo w Tommym znowu obudziły się jego legendarne moce
zasysania fabuły i odbierania czasu antenowego wszystkim innym –
Smokozord zaatakował Centrum Dowodzenia Co gorsza, Zielony Wojownik nie
jest w stanie odzyskać nad nim kontroli. Trini dosiada zatem własnego
zorda – Tygrysa Szablozębnego – i rusza do walki. Niestety bez większych
rezultatów. Smokozord już szykuje się zmienić Tommy'ego w zieloną mokrą
plamę, gdy... okazuje się, że była to kolejna halucynacja. Okej, to już
się robi odrobinę nudne. To chyba pierwszy wyraźniejszy zgrzyt fabuły –
użycie drugi raz tej samej sztuczki nie przyniosło zamierzonego efektu.
Jasne, na wcześniejszych stronach widzieliśmy, jak Rita odlewa replikę
smoczego sztyletu, dzięki czemu łatwo można było się nabrać, ale cały
ten zwrot fabularny nie służył absolutnie niczemu poza pokazaniem sceny
walki dwóch zordów... która, choć przyjemna, też zresztą nie miała
żadnego wpływu na fabułę, ponieważ w całości rozegrała się w głowie
Zielonego Rangera. Jasne, nie jest to jakaś wybitnie wielka wada, ale i
tak można było spożytkować te dwie, trzy strony znacznie lepiej.
Tymczasem Jason, Kimberly i Zack siedzą w swoim ulubionym barze i
rozmawiają o Tommym. Zack ma bardzo sensowne obiekcje wobec ich nowego
towarzysza broni – w końcu Rita wybrała go na swojego czempiona i
musiała mieć jakiś konkretny powód. Może Zielony Wojownik naprawdę był
złą istotą ludzką, a Rita jedynie podkręciła jego charakter i uczyniła
zależną od niej. Kimberly oczywiście go broni, Jason pozostaje
sceptyczny, a Billy... bawi się zepsutym komunikatorem Tommy'ego,
próbując go naprawić. Komunikator, nie Tommy'ego. Jego naprawiłaby
prawdopodobnie tylko wieloletni kurs „Jak Nie Być Marty Stu – Treningi
Dla Opornych”. Trochę się wygłupiam, bo komiksowy Tommy nawet w połowie
nie jest taką merysójką, jak jego serialowy odpowiednik, ale fakt, że
dotychczasowa fabuła komiksu kręci się niemal wyłącznie wokół Zielonego
Rangera bynajmniej nie pomaga.
Wracając do fabuły komiksu – Zordon wzywa wszystkich swoich
podopiecznych do Centrum Dowodzenia. Trini tłumaczy przybyłym, że
sposób, w jaki moce Zielonego Rangera wpływają na swojego nosiciela jest
diametralnie inny, niż ma to miejsce w przypadku pozostałych pięciorga
Wojowników. Zack dopatruje się w tym ingerencji Rity. Kimberly bierze
Tommy'ego w obronę, przekonując innych, że gdyby działo się coś nie tak,
to on na pewno powiedziałby o tym pozostałym. Tommy w końcu przyznaje,
że ukrywał przed Rangerami swoje halucynacje i fakt, że Rita wciąż
utrzymuje z nim kontakt. Rangerzy nie przyjmują tego zbyt dobrze, ale na
dłuższą dyskusję nie ma czasu, ponieważ w Centrum Dowodzenia rozlega
się sygnał – pilotowany przez Scorpinę Smokozord zamierza zaatakować
miasto. Tym razem naprawdę. Miejmy nadzieję – jeśli w kolejnym numerze
okaże się, że była to kolejna halucynacja, to się wkurzę.
To był bardzo, ale to bardzo fajny komiks. Choć niemal zupełnie
pozbawiony akcji (nie licząc wyśnionej przez Tommy'ego walki zordów),
napięcie wciąż było odczuwalne – zostają ujawnione kluczowe dla dalszego
rozwoju fabuły fakty, nieufność między Zielonym Rangerem, a resztą
drużyny zaczyna rosnąć, a pod koniec sytuacja robi się naprawdę groźna.
Dialogi napisane są naprawdę nieźle – nie jest to bynajmniej komiksowe
mistrzostwo świata, ale czyta się je z zainteresowaniem i bez zgrzytów.
Dowiadujemy się kilku nowych rzeczy o niektórych postaciach, w końcu
pojawia się Złoty i poznajemy detale planu Rity. Wszystko gra tak, jak
grać powinno, a i krytykowany przeze mnie motyw z halucynacjami mógł się
podobać z uwagi na fakt, że widzimy walkę pojedynczych zordów (i to
między sobą!), czyli coś, co w serialu pojawiało się jedynie od
wielkiego dzwonu. Ponownie jestem bardzo usatysfakcjonowany z lektury i
ponownie mam wielką ochotę na więcej.
Znowu muszę pochwalić rysownika. Prasetya udowodnił już, że znakomicie
wychodzi mu ilustrowanie scen akcji, ale w tym numerze stanął przed
zupełnie nowym wyzwaniem – przekazywaniem emocji. Wyszło mu całkiem
nieźle – Billy w jego interpretacji ma najsłodszy uśmiech, jaki
kiedykolwiek widziałem. Pozostałe postaci też wychodziły bardzo
przyzwoicie. Tu i tam pojawiły się co prawda mniej starannie narysowane
sylwetki czy elementy otoczenia, ale nie było to nic na tyle wielkiego,
bym miał zamiar robić z tego powodu awanturę. Odnoszę wrażenie, że
Prasetya znacznie bardziej lubi rysować monstrualnych podwładnych Rity,
którzy w komiksie wyglądają po prostu znakomicie. I jeszcze jedno –
walka zordów została narysowana znakomicie. Do komiksu tradycyjnie
dołączono dwustronicowego szorta opowiadającego o perypetiach Mięśniaka i
Czachy... Który ponownie jest najmniej potrzebnym elementem komiksu, bo
nie ani nie jest zabawny, ani dobrze narysowany, ani dobrze napisany.
Nie chodzi o to, że jest jakiś wyjątkowo koszmarny, bo nie jest – po
prostu cała ta historia jest tak kompletnie wyprana z humoru, że ciężko
napisać o niej cokolwiek pozytywnego.
Podsumowując – znowu się nie zawiodłem. Pisałem to już kilka razy i mam nadzieję, że będę to pisał jeszcze wielokrotnie – komiks "Mighty Morphin Power Rangers" to
kawał naprawdę fajnej superbohaterskiej opowieści z pokazowymi walkami,
wielkimi robotami, złowieszczymi antagonistami oraz przesympatycznymi
bohaterami i bohaterkami, którym kibicuje się od samego początku do
samego końca. Gdyby ten komiks był zły, wściekałbym się i histeryzował
jak na prawdziwego fanboja przystało. Na szczęście jest zupełnie
odwrotnie – prawdopodobnie nawet gdybym nie był fanem Power Rangers, to i
tak znakomicie bawiłbym się w trakcie lektury tego komiksu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz