O ile serialowe wcielenie "Witchblade" to w miarę, podkreślam, w miarę, wierna adaptacja komiksu wydawanego po dziś dzień przez Top Cow, o tyle franszyza sprzedana na rynek japoński to coś kompletnie odmiennego. Koncept potężnego artefaktu dającego niezwykłą moc swojej posiadaczce twórcy ze studia Gonzo przerobili zupełnie na własną modłę.
Od razu zaznaczę, że już od kilku lat nie jestem wielkim fanem mangi i anime, z których po prostu wyrosłem. Do "Witchblade Anime" (tak będę go określać, by odróżnić go od serialu aktorskiego) zasiadałem więc z pewną dozą niepewności.
Od razu zaznaczę, że już od kilku lat nie jestem wielkim fanem mangi i anime, z których po prostu wyrosłem. Do "Witchblade Anime" (tak będę go określać, by odróżnić go od serialu aktorskiego) zasiadałem więc z pewną dozą niepewności.
W 2004 roku szefowie Top Cow postanowili podbić kraj kwitnącej wiśni. Do realizacji tego celu miała zostać przysposobiona najmocniejsza marka studia założonego przez Marka Silvestriego, czyli właśnie Witchblade. Ze względu na różnice kulturowe, jakie dzielą przeciętnego japońskiego odbiorcę od amerykańskiego, zdecydowano się nie na proste tłumaczenie komiksów tworzonych z myślą o rynku zachodnim, ale na ich animowaną (i mangową, ale nie ona będzie przedmiotem tego tekstu) adaptację. Nad projektem czuwać miał Yoshimitsu Ohashi, znany z takich produkcji, jak "Galaxy Angel" czy "Galaxy Angel Z", a projektem postaci miał się zająć Makoto Uno, który zasłynął z pracy nad "Love Hina". Premiera pierwszego odcinka miała miejsce w kwietniu 2006 roku, a wersja angielskojęzyczna pojawiła się w dwa lata później.
Jak już wspomniałem - japońskie "Witchblade" mocno różni się od swojego amerykańskiego oryginału. Przede wszystkim zapomnijcie o Sarze Pezzini, a poznajcie Masane Amaha. Akcja rozgrywa się w Tokio, dokładnie sześć lat po wielkim trzęsieniu ziemi, które niemal doszczętnie zniszczyło stolicę Japonii. Wtedy też do miasta powraca główna bohaterka, która sześć lat wcześniej obudziła się w zniszczonym mieście z dzieckiem w rękach, lecz zupełnie nie pamiętając kim jest. Będąc przekonaną, że trzyma w rękach własną córkę, Masane wychowywała Rikoho z miłością. Gdy jednak powraca do domu, od razu zwraca na siebie uwagę członków organizacji NSWF. Aresztowana i pozbawiona dziecka ląduje w więzieniu, gdzie odkrywa w sobie niezwykłą moc. Akurat będzie jej potrzebna w walce z przerażającym stworem W międzyczasie Rikoho ucieka z rąk NSWF i przypadkiem spotyka Yusuke, roztrzepanego dziennikarza-freelancera, tropiącego duże afery w zniszczonym Tokio.
Jak już wspomniałem - japońskie "Witchblade" mocno różni się od swojego amerykańskiego oryginału. Przede wszystkim zapomnijcie o Sarze Pezzini, a poznajcie Masane Amaha. Akcja rozgrywa się w Tokio, dokładnie sześć lat po wielkim trzęsieniu ziemi, które niemal doszczętnie zniszczyło stolicę Japonii. Wtedy też do miasta powraca główna bohaterka, która sześć lat wcześniej obudziła się w zniszczonym mieście z dzieckiem w rękach, lecz zupełnie nie pamiętając kim jest. Będąc przekonaną, że trzyma w rękach własną córkę, Masane wychowywała Rikoho z miłością. Gdy jednak powraca do domu, od razu zwraca na siebie uwagę członków organizacji NSWF. Aresztowana i pozbawiona dziecka ląduje w więzieniu, gdzie odkrywa w sobie niezwykłą moc. Akurat będzie jej potrzebna w walce z przerażającym stworem W międzyczasie Rikoho ucieka z rąk NSWF i przypadkiem spotyka Yusuke, roztrzepanego dziennikarza-freelancera, tropiącego duże afery w zniszczonym Tokio.
Fabuła jest dla mnie największą zaletą pierwszego epizodu „Witchblade Anime”. Twórcom udało się zainteresować mnie postacią Masane, która najwyraźniej nie jest do końca tym, kim jej się wydawało, że jest. Zaintrygowało mnie japońskie podejście do artefaktu Witchblade, które w kolejnych odcinkach mogło rozwinąć się w ciekawym kierunku. Tyle tylko, że tak się niestety nie stało. Seans kilku kolejnych epizodów pokazał dobitnie, że scenarzyści wystrzelali się ze swoich najlepszych pomysłów na samym początku i inwencji nie starczyło na kolejne 24 odcinku. Wprowadzane w bardzo powolnym tempie wątki są w przerażającej większości prowadzone są bardzo nieumiejętnie i w żaden sposób nie potrafiły przykuć mnie do ekranu.
Za przykład niech posłuży pojawienie się trójki tak zwanych Cloneblades. Trzy kobiety obdarzone zdolnościami podobnymi do tych, które posiadła Masane, początkowo faktycznie intrygują. Z czasem jednak ich wątek zostaje tak przeciągnięty, że gdy w końcu dochodzi do momentu ujawnienia ich największych sekretów, byłem już kompletnie tym niezainteresowany. Efektu "wow!" zabrakło i ostatecznie "Witchblade Anime" ponownie w moich oczach straciło. W serialu pojawiają się także grupowo wręcz mechaniczne stwory o nazwie Ex-cons. Większość z nich to obdarzeni mackami zboczeńcy atakujący bezbronne kobiety. I chociaż każdy kolejny jest mniej więcej o połowę większy od poprzedniego, to ich pokonanie zajmuje Masane coraz mniej czasu i jest coraz bardziej nużące. Można powiedzieć że wraz z upływem czasu dziewczyna coraz lepiej kontroluje moce Witchblade, ale jej walki z tymi mechanicznymi erotomanami przypominają raczej starcia Power Rangers z kitowcami.
W "Witchblade Anime" jest wszystko, co sprawia, że do produkcji z kraju kwitnącej wiśni czuję niechęć. Nie mówię tu tylko o specyficznym stylu rysowania twarzy, lecz o całokształcie oprawy wizualnej. Postać Masane obdarzona jest tak nienaturalnie wielkim biustem, że nawet sami twórcy komiksów z Top Cow mogliby się zawstydzić. Do tego dochodzi cały zestaw typowych dla anime zagrywek zarówno w sferze animacji (pojawiające się i znikające atrybuty broni, części garderoby), podkładania głosów (zauważalny jest naprawdę spory brak synchronizacji), jak i samego scenariusza (wspomniane już potężne i zupełnie niepotrzebne rozciąganie). Nie zrozumcie mnie źle, to normalne w tego typu produkcjach i mimo to anime kochają miliony ludzi. Po prostu ja tego bardzo nie lubię.
Generalnie muszę przyznać, że drugą połowę „Witchblade Anime” obejrzałem w dwa popołudnia, właściwie głównie przewijając poszczególne odcinki. Początkowo serial dawał nadzieję na to, że wyniknie z niego coś interesującego. Czas pokazał, że Top Cow uderzyło nie w rynek azjatycki, a w otaczający go mur. Produkcja nie przypadła do gustu samym Japończykom, przez co skończyło się na jednym sezonie anime i trzech tomach mangi. Silvestri poległ tam, gdzie nawet Marvel nie potrafił się przebić. Sama animacja nie jest kompletną stratą czasu, ale jeśli już chcecie się zabrać za „Witchblade Anime” to najpierw upewnijcie się, że nie macie naprawdę nic lepszego do roboty.
Autorem tekstu jest Krzysztof Tymczyński, a został on pierwotnie opublikowany na łamach bloga poświęconego Image Comics.
Autorem tekstu jest Krzysztof Tymczyński, a został on pierwotnie opublikowany na łamach bloga poświęconego Image Comics.
3 komentarze:
Oczywiście, że pod nocią o animu będzie mój komć, bo co w końcu, kurczę blade.
Ze względu na różnice kulturowe, jakie dzielą przeciętnego japońskiego odbiorcę od japońskiego
Ja wiem, że to głupia i nieważna pomyłka, ale i tak chichłam trochę :)
Choć chińskie bajki lubię, to jednak jak najbardziej dostrzegam ich wady, które jakoś dziwnie zawsze są szczególnie widoczne w przenoszonych na japoński grunt zachodnich franchise'ach. (Ten niedawny film o Punisherze i Black Widow POSYSAŁ.) Więc nawet pomimo że będę animowane Witchblade kiedyś oglądać, bo ma dobrą obsadę i za kompozycję serii odpowiadał pan, którego inne prace b. mi się podobały w kategorii przyjemnej rozrywki (Jojo, te słynne Tytany). Oczywiście niczego szczególnego się nie spodziewam, a tym razem nawet nie znam oryginału na tyle, żeby się oburzyć, ze OMG ZROBILI Z CZARNEJ WDOWY SŁABĄ KOBIETĘ.
A cycki wcale nie wydają mi się takie ogromne, ale to pewnie już za dużo chińskich bajek widziałam ;)
Obejrzałem niedawno i cała seria bardzo mi się podobała. Zakończenie troszkę mnie zaskoczyło i zasmuciło. Do końca wierzyłem, że jakoś uda jej się uwolnić od witchblead i żyć dalej razem z córeczką.
Ja również oglądałem. Fabuła jest bardzo ciekawa, z odcinka na odcinek wciąga coraz bardziej. Ale tak jak napisał poprzednik zakończenie by mogli zrobić weselsze. No ale przynajmniej dziewczynka będzie mogła żyć razem z ojcem.
Prześlij komentarz