Dzisiejszy tekst poświęcony zostanie nie tyle jednemu ze studiów Image Comics, co osobie ją reprezentującej. W amerykańskim komiksowie Rob Liefeld to postać, obok której nie można przejść obojętnie. Z jednej strony od lat cieszy się ślepym uwielbieniem wśród swoich fanów, z drugiej - jest jednym z najczęściej wyśmiewanych i hejtowanych twórców. Czy słusznie uchodzi za jednego z najgorszych artystów komiksowych i kiepskiego biznesmena? W swoim tekście spróbuje odpowiedzieć na to pytanie.
Po odejściu z Marvela i założeniu Image Comics, Liefeld z wielką pompą otwiera studio Extreme i zabiera się do pracy. Ostatecznie jego "Youngblood" #1 został pierwszym w historii komiksem z wielkim "i" na okładce, a także pierwszym w pełni niezależnym komiksem (spoza DC i Marvela), który zameldował się na szczycie comiesięcznych list sprzedaży. Sukces? Tak, ale jak Liefeld przyznaje po latach, nawet on nie był zadowolony ze swojego dzieła, ponieważ powstawał on naprędce i z pewnymi problemami, ale twórca koniecznie chciał być "tym pierwszym". Obiecał również, że przy okazji wznowienia pierwszego zeszyty "Youngblood" scenariusz zostanie poprawiony, ale nie dotrzymał słowa. Poprawiona wersja nigdy się nie ukazała...
Sukces (rynkowy) został odniesiony i Extreme Studios, jako pierwsze rozwinęło swoją ofertę. Gdy pozostali twórcy powoli, lecz konsekwentnie starali się budować swoje marki, Liefeld już na samym początku uwierzył że potrafi sprzedać wszystko. Oprócz kolejnych numerów „Youngblood”, w katalogu jego studia szybko pojawiały się zapowiedzi kolejnych tytułów. Były to między innymi „Prophet”, „Glory”, „Brigade” czy „Badrock”. O ile oferta wczesnego Image charakteryzowała się tym, że komiksy nie stały na najwyższym poziomie opowiadanej historii, o tyle przedstawiciele studia Extreme w większości przypadków ocierali się wręcz o fabularne dno. Nic w tym dziwnego, skoro za scenariusze odpowiadał albo sam Liefeld, albo wyłowieni przez niego anonimowi twórcy, o których słuch dziś już zaginął. Słupki sprzedaży wciąż utrzymywały się dość wysoko, a reszta założycieli wydawnictwa nominowała go na naczelnego, co utwierdzało Liefelda w przekonaniu, że jest wielki i pisane jest mu usadowienie się na samym szczycie. Dlaczego więc będąc taką gwiazdą, koniecznie trzymać się jedynie Image?
Przełom lat 1993/1994 przyniósł światu narodziny Maximum Press. Było to nowe, niezależne do Image wydawnictwo założone przez Roba Liefelda. Tam publikował on komiksy, które nie pasowały do charaktery uniwersum Extreme. Swój dom znalazły tam między innymi „Avengelyne”, „Warchild” czy licencjonowany „Battlestar Galactica”. Oczywiście krok ten nie podobał się reszcie włodarzy wydawnictwa Image, lecz ostatecznie nie to stało się powodem wyrzucenia Liefelda z Image.
Zresztą, oficjalnie twórca nie został wyrzucony, lecz sam odszedł. Swoją rezygnację złożył na kwadrans przed podjęciem decyzji o usunięciu go ze struktur Image Comics. Stało się to w 1996, a powodem były nieczyste praktyki stosowane przez Liefelda. Innym ojcom-założycielom nie podobało się to, że artysta, który nie umie rysować stóp próbował podkradać twórców z innych studiów. Wpadł podczas prób przekonania Micheala Turnera, aby opuścił Top Cow i przeszedł do Extreme Studios. Michael Silvestri z Top Cow mocno urażony tym faktem postanowił odłączyć się od Image. Reszta szefów zgodziła się, że Liefeld przekroczył uprawnienia, jakie posiadał będąc naczelnym i postanowiło go usunąć.
Dla Liefelda był to spory cios. Być może go to otrzeźwiło, ponieważ zaczął działać z sensem. Połączył Extreme Studios z Maximum Press i utworzył Awesome Entertainment. Skromna nazwa, prawda? Będąc kompletnie niezależnym, Liefeld kontynuował prace nad tytułami znanymi z poprzednich dwóch wydawnictw, lecz tym razem nie stawiał na anonimowych twórców. Przekonał on Jepha Loeba i Alana Moore’a, by współpracowali wraz z nim. Tylko dzięki tej dwójce, Awesome utrzymało się kilka lat na rynku.
Końcówka poprzedniego stulecia była katastrofalna dla rynku komiksowego. Upadły wydawnictwa Malibu czy Valiant, bliski swojego końca był Marvel, ogromne straty generowało DC, a Image Comics utraciło swój rozpęd i wplątało się w konflikt ze sklepami komiksowymi. Liefeld uparcie twierdził, że jest na rynku miejsce dla nowego gracza i powoływał się na przykład wydawnictwa Dark Horse, które przez te ciężkie czasy przeszło praktycznie bez zawirowań. Na wszelki wypadek zatrudnił dwóch uznanych twórców, którzy mieli zapewnić mu wysoką sprzedaż. Alan Moore zajął się największymi markami Liefelda, a więc „Youngblood”, „Glory” i przede wszystkim „Supreme”. Jeph Loeb z kolei pisał scenariusze do serii „Coven” i „Lionheart”, a sam Liefeld zakupił prawa do postaci Fighting Americana i planował nową serię. Co więc poszło nie tak?
Komiksy wydawnictwa Awesome nie sprzedawały się źle. Wykończyły je koszty produkcji i... koszta sądowe. Liefeld uznawał bowiem, że wydanie komiksu w jedenastu wariantach okładkowych (!!!) to coś całkowicie normalnego, natomiast Marvel Comics uznało, że Fighting American to nic innego, ja nieco przerobiony Kapitan Ameryka. Sklepy komiksowe w końcu przestały zamawiać poszczególne alternatywne covery, co dobiło „Youngblood” i „Glory”. Jeph Loeb po zakończeniu własnych serii przyjął ofertę DC Comics i odszedł, a Rob Liefeld został zablokowany przez sąd i nie mógł wydać w planowanej formie "Fighting Americana". W latach 1999-2000 Awesome Comics wydało jedynie 13 komiksów (w tym jeden handbook i jeden reprint), aż w końcu Liefeld ogłosił śmierć swojego wydawnictwa.
Myślicie że czegoś go to nauczyło? Skądże znowu! Niedługo potem Liefeld zakłada Arcade Comics, gdzie chce raz jeszcze przywrócić światu markę „Youngblood”. Twórca zaplanował trzy projekty z tymi bohaterami i przyciągnął do współpracy głośne nazwiska. Efekt? Ukazały się jeden zeszyt serii „Bloodsport” (scen. Mark Millar), dwa numery cyklu „Genesis” (scen. Kurt Busiek, rys. Eric Walker) oraz jedna odsłona „Imperial” (scen. Robert Kirkman). Żaden z nich nie został dokończony, a Arcade Comics zniknęło z komiksowej mapy USA i dziś mało kto o nim pamięta.
Niespodziewanie, w lipcu 2007 roku Image Comics ogłasza, że Rob Liefeld powraca w szeregi wydawnictwa, które współtworzył. Nie zajmuje on w wydawnictwie żadnej poważnej roli, lecz kolejny raz próbuje odświeżyć nieco swoje własne dzieła. W pierwszej kolejności stawia na... tak, tak, zgadliście. „Youngblood” #1 ukazuje się w styczniu 2008 roku i po raz pierwszy w historii Liefeld nie przyłożył ręki do procesu produkcji komiksu. Przynajmniej początkowo, ponieważ szybko zmienił zdanie i samodzielnie stworzył #9 – ostatni zeszyt cyklu. Kolejne lata przynoszą nowe woluminy „Avengelyne” oraz „Brigade”, które trwają odpowiednio osiem i... jeden numer. Rok 2011 miał wszystko zmienić, gdy Robert Kirkman zaprosił Liefelda do współtworzenia serii „Infinite” dla studia Skybound. Jednak na skutek „twórczych różnic” cykl przetrwał jedynie dwa numery. Dodajmy jeszcze, że w międzyczasie twórca nawiązywał współpracę z Marvelem i DC, która także kończyła się hucznym odejściem.
Wreszcie w 2012 roku Image, zupełnie nie wiedzieć dlaczego, postanawia dać Liefeldowi kolejną szansę i ogłasza zmartwychwstanie studia Extreme. Oficjalnie, istnieje ono do dziś, ale... przyjrzyjmy się temu nieco bliżej. „Bloodstrike” startuje od numeru 26, chociaż #24-25 nigdy się nie ukazały. Scenarzysta Tim Seeley kontynuuje wątki z poprzednich serii, lecz cykl notuje najsłabsze wyniki spośród wszystkich ze studia Extreme i po ośmiu numerach następuje kasacja. Zakończenie można określić jako pół-otwarte. Dzieło Alana Moore`a, czyli „Supreme” kontynuuje Erik Larsen, korzystając ze skryptów genialnego scenarzysty. Komiks startuje od #63 i wytrzymuje sześć zeszytów, po których Larsen znów poświęca całą swoją uwagę serii „The Savage Dragon”. #68 ukazał się w styczniu 2013 roku i po kilku miesiącach otrzymuje off-panelową kasację. Zakończenie jest jak najbardziej otwarte.
Chyba nikogo nie dziwi, że kolejną szansę dostaje „Youngblood”. Seria rusza od numeru 71, chociaż znów nie wiadomo skąd wzięła się ta liczba (powinna wynosić 68). Za scenariusz odpowiedzialny jest debiutant John McLaughlin, który wytrzymuje na stanowisku zaledwie sześć zeszytów, po czym zastępuje go sam Liefeld. Od tego czasu ukazują się jedynie dwa numery, z czego ostatni w lipcu 2013 roku. Seria wciąż jednak widoczna jest na stronie Image Comics jako aktualna, więc jej kasacja nie została oficjalnie potwierdzona. Z kolei „Glory” to najbardziej niedoceniona seria odrestaurowanego studia Extreme. Joe Keatinge rusza od zeszytu #23 i całkowicie odmienia główną bohaterkę. Krytycy biją brawo za odwagę i przestawioną fabułę, czytelnicy kręcą nosem. Ostatecznie tytuł kończy się po dwunastu numerach, spójnym i jednoznacznym zakończeniem. Natomiast „Prophet” to największy hit nowego studia. Scenarzysta Brandon Graham tak mocno odcina się od poprzednich odsłon przygód tego bohatera, że tworzy z serii kandydata do nagrody Eisnera. Cykl rusza od numeru 21, a zapowiedziany na styczeń 2014 roku „Prophet #45” będzie jednocześnie ostatnim zeszytem. Zapewne także z konkretnym zakończeniem.
Jak więc widać odrestaurowanie studia Extreme nie okazało się sukcesem. Czy jest więc kolejnym gwoździem do trumny Roba Liefelda? Chyba nie, skoro twórca niedawno zbierał na Kickstarterze pieniądze na nową odsłonę serii „Brigade”.
2 komentarze:
Nowy/odrestaurowany PROPHET to fenomenalna seria.
A może autor szarpnie się na napisanie książki o historii Image? Mamy przecież Centralę i Sine Qua Non. Jestem pewien, że to byłaby świetna pozycja i dobry materiał eksportowy dla Centrali. W końcu planują podbój wysp.
Prześlij komentarz