W popkulturze liczy się kasa. Kiedy jakieś dzieło, o przepraszam - produkt - odniesie sukces, a nie daj Bóg dorobi się (słusznie lub niesłusznie) łatki "kultowy" i grupki fanów, cwani marketingowcy już kombinują jakby tu na nim zarobić kilka dodatkowych dolców. Pół biedy, jeśli marka nie stanie się pożywką dla najgorszych rodzajów merchandisingu w rodzaju otwieraczy do konserw, piórników szkolnych i zestawów w McDonaldzie. Trylogii Stiega Larssona na szczęście do tego daleko. Co więcej, kolejne reinterpretacja i adaptacje szwedzkiej powieści trzymają poziom.
Tak było z filmowymi wersjami "Millenium" i tak jest z powieścią graficzną. Zabierając się album "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" bałem się dostać kolejnego, żeby nie szukać daleko, "Assasin`s Creeda". Typowego żerowania na znanej marce, obliczonego na jak największe zyski, uzyskane jak najmniejszym kosztem. Na szczęście stempel Vertigo jeszcze zobowiązuje - Karen Beger potwierdziła swoją redaktorską klasę, pilnując, żeby logo jej imprintu nie firmowało kompletnego gniota. Do zrealizowania tego projektu zaangażowano Denise Minę, Leandro Manco i Andreę Muttiego. Twórców solidnych, skądinąd znanych (z runu w "Hellblazerze", na przykład), znających się na swojej robocie, ale jednak drugoligowych. Ale wspinając się na wyżyny swoich talentów stworzyli wspólnymi siłami stworzyli komiks wyjątkowy - choćby dlatego, że bardzo mało amerykański. Za wielką wodą, gdzie dominuje masowa produkcja, gdzie rysownicy są ciągle poganiani, co boleśnie odbija się na jakości ich pracy, a scenarzyści muszą upychać fabułę w kilku zeszytach, nieładnie skracając wątki i oszczędzając na psychologii, powstał album, któremu znacznie bliżej do europejskiego myślenia o komiksie środka.
Przede wszystkim scenarzystka dostała odpowiednią ilość stron na ekspozycje. Denise Mina pozwala swojemu czytelnikowi stopniowo zanurzać się w świecie wykreowany przez Larssona i przepuszczonym przez jej własną wyobraźnię. Zimnym, pełnym nienawiści, rozbitych rodzin i wielkich pieniędzy. Konsekwentnie buduje specyficzną atmosferę, cierpliwie zarysowuje całkiem interesującą intrygę. Zaprzyjaźnia nas z Mikaelem Blomkvistem i Lisbeth Salander, dwójką głównych bohaterów. On jest dziennikarzem śledczym, który po frajersku wpadł w sidła finansowego potentata i teraz, aby ratować swoją reputację musi podjąć się rozwiązania tajemniczej zagadki sprzed lat. Jej rola w tej aferze nie jest jeszcze do końca wyjaśniona, ale ekscentryczna hakerka ma swoje własne problemy. Ale ich ścieżki niechybnie się skrzyżują...
W tego typach produkcjach skróty są jak najbardziej pożądane, bo niemożliwym jest, aby przełożyć z jednego medium na inne wszystko. Mina tnie, ale robi to z głowa. Bez uszczerbku dla kompozycji historii, bez charakterystycznej dla amerykańskiego mainstreamu łopatologiczności,zręcznie łącząc wątki kryminalne z obyczajowymi, w delikatnej, socjologicznej polewie. Autorka odgraża się, że jej komiks naładowany jest feministyczną ideologią, ale póki co są to dość delikatny akcenty, które ładnie komponują się z całością. Zresztą, zatrudnienie kobiety do opowiedzenia takiej historii uważam za świetny pomysł.
Autorzy oprawy graficznej Andrea Mutti i Leonardo Manco odwalili kawał dobrej roboty. Obaj wywiązali się ze swojego zadania sumiennie, rysując od początku do samego końca na równym, wysokim poziomie. Włochowi w udziale przypadły sceny z udziałem Blomkvista, natomiast Argentyńczyk zilustrowała część, w której pierwsze skrzypce gra Salander. Te pierwsze są nieco bardziej "komiksowe", przerysowane, ale w nowoczesnym stylu, przypominającym kreskę
Osobny akapit warto poświęcić jakości polskiego wydania. Wydawnictwo Czarna Owca debiutując tą powieścią graficzną na niwie komiksowej pokazała, że da się wydać album w dość wysokim standardzie edytorskim za przystępną cenę. Za 144 strony komiksu na kredzie w twardej oprawie, z czernią, która jest naprawdę czarna, wystarczy zapłacić niecałe 50 złotych. Nie sposób przyczepić się do przekładu Marcina Wróbla, choć spolszczenie pewnych elementów graficznych może budzić kontrowersje i się nie podobać. Spotkałem się również z narzekaniem na wytrzymałość szwów łączących okładkę z zawartością, ale inni czytelnicy zapewniają, że wszystko jest w porządku.
Jakieś wady? Nic nie przychodzi mi do głowy - w swojej klasie jest to komiks bardzo dobry, ale z ostateczną oceną muszę wstrzymać się do premiery drugiego tomu. Mina zawiesza akcje w kluczowym dla dalszego rozwoju akcji momencie - tu akurat pokazuje starą szkołę amerykańskiego cliffhangeryzmu. Czarno Owca zapowiedziała, że premiera drugiej księgi będzie odbędzie się równocześnie (!) z tym, jak Vertigo wyda komiks na rynku amerykańskim, a więc w maju tego roku. Czekam.
2 komentarze:
"w nowoczesnym stylu, przypominającym kreskę Briana Azzarello" - WUT???
I już Cię miałem odsyłać do "110 Naboi" żeby wziął i porównał, bo przecież analogią, której użyłem dość dobrze obrazuje styl, w jakim utrzymana jest część "Męźczyzn...", kiedy zdałem sobie sprawę, że to przecież nie Azzarello rysuje, tylko Eduardo Risso :)
Prześlij komentarz