Po czym poznać prawdziwego mistrza komiksu humorystycznego? Sadzę, że jednym z wyznaczników może być to, jak długo dany twórca potrafi opowiadać ten sam dowcip, aby dalej był śmieszny. W "Lucky Luke`u" Rene Goscinny jechał właściwie na jednym patencie. Ale robił to z takim kunsztem i urokiem, że zarezerwował sobie miejsce na komiksowym Parnasie na dłuuuugi czas.
Oczywiście, nie mam wątpliwości, że "tym komiksem", który z klasyka pozwolił urodzonemu w Paryżu potomkowi polskich emigrantów żydowskiego pochodzenia stać się mu legendą był "Asteriks", niemniej to nie powód, żeby nie doceniać "tego drugiego" dzieła. Bo właściwie metoda twórcza pozostaje z grubsza ta sama - zmieniają się dekoracje, źródła inspiracji, ale kluczem i tak pozostaje pewien schemat i jego powtarzalność, w czym tkwi źródło (fantastycznego!) humoru. Choć trzeba przyznać, że potrzeba było czasu, aby ten schemat i "ikoniczne wizerunki" głównych bohaterów się kształtował. Sposoby, w jaki scenarzysta potrafił rozegrać perypetie dzielnego kowboja przemierzającego na swoim wyszczekanym koniu bezdroża Dzikiego Zachodu, którego co i rusz spotykają najróżniejsze przygody (zauważcie - to z grubsza przepis na sporą ilość albumów "LL"!) budzą prawdziwy podziw. "Rene Goscinny jest mistrzem komiksu humorystycznego i basta" pisałem w poprzedniej recenzji egmontowego wydania zbierającego po trzy albumy o pomniejszonych gabarytach. I sądu tego nie zmieni nawet fakt, że "tom zielony" wydaje się nieco słabszy od tego z niebieską okładką...
Przygoda rozpoczyna się wraz z "Rywalami z Painful Gulch". Przybywający do tytułowego miasteczka Luke będzie musiał załagodzić spór pomiędzy O`Timminsami z wielkimi nosami i O’Harami z nie mniejszymi nosami, który oba klany toczą od wielu lat. I jak już Maciej Kur zdążył w swojej recenzji dla Kzetu zauważyć zachowania Lucky`ego w tym albumie jest dość dziwne, a pomysły Goscinnego na załagodzenie waśni nie do końca przekonywujące. Podczas lektury miałem ciągle wrażenie, że historia zmierza donikąd, a rozwiązanie i finał były dość rozczarowujące. Pomysł na "Góry Czarne" był za to doprawdy znakomity - zderzenie grupki szlachetnych, acz nieco ekscentrycznych naukowców, rozmiłowanych w swoich dziedzinach z twardym życiem na Dzikim Zachodzie. Choć ten odcinek wydaje mi się lepszy od poprzedniego, mam wrażenie, że Goscinny nie w pełni wykorzystał potencjał tkwiący w piątce brodatych akademików. Choć scena pojedynku sportretowana na okładce była doprawdy wyśmienita!
Ostatni i zarazem najlepszy wśród "zielonych" tom to "Daltonowie i zamieć". Ale nie dzięki obecność najwytrwalszych antagonistów naszego bohatera, którzy oczywiście znowu uciekają z więzienia, tylko przez scenerię. Akcja komiksu przenosi się bowiem na wielką białą północ, do Kanady. Tak, tego samego śmiesznego kraiku, z którego Amerykanie tak lubią sobie dworować. Goscinny wtóruje tej tendencji i robi to z prawdziwą klasą. Pomysły czwórki złowieszczych braci jak zwykle wzbudzają salwy śmiechu, Bzik jest sobą, a akcja, choć bliźniaczo podobno do innych potyczek z Daltonami, nie jest ani monotonna, ani nudna.
W przeciwieństwie do dość nierównej formy Goscinnego, Morris w każdym z trzech tomów stawał na wysokości zadania. W klasie klasycznej, może nawet nieco niedzisiejszej, cartoonowej kreski prezentuje się znakomicie. Nie licząc zmniejszonego formatu nie można mieć żadnych pretensji do Egmontu w kwestiach edytorskich. Kolory są bardzo dobrze nasycone, książka jest solidnie zszyta i nawet po kilka lekturach nic jej nie grozi. Pod względem językowym nie mam żadnych zastrzeżeń do przekładu Marii Mosiewicz, która niepostrzeżenie zluzowała Marka Puszczewicza na stanowisku tłumacza. Zresztą, gdybym nie zerknął do stopki, wcale bym tego nie zauważył.
Na początku psiałem o podobieństwa między "Asteriksem", a "Lucky Luke`m" w modelu konstruowaniu historii, ale w tym miejscu warto byłoby wspomnieć o różnicach, które dzielą oba tytuły. Przede wszystkim humor w komiksach o przygodach samotnego kowboja wydaje się bardziej dorosły. Nie brakuje oczywiście slapstickowych gagów, ale sceneria amerykańskiego pogranicza wymusza nieco bardziej "dojrzałe" rekwizyty. Zamiast dzików i uczt jest whisky i pijaństwo, zamiast barda pojawiają się grabarze, "humor historyczny" zastąpiony jest przez granie na rasowych stereotypach, a miejsce magicznych napojów i czarów zajmuje czarny, często "wisielczy" humor. I choć wszystko to podane jest w cartoonowej konwencji to w "LL" czuć nieco inny, od asteriksowego klimat. Co oczywiście wcale nie jest wadą, bo właśnie dzięki temu przedkładam sobie jeden tytuł, nad drugi.
Oczywiście, nie mam wątpliwości, że "tym komiksem", który z klasyka pozwolił urodzonemu w Paryżu potomkowi polskich emigrantów żydowskiego pochodzenia stać się mu legendą był "Asteriks", niemniej to nie powód, żeby nie doceniać "tego drugiego" dzieła. Bo właściwie metoda twórcza pozostaje z grubsza ta sama - zmieniają się dekoracje, źródła inspiracji, ale kluczem i tak pozostaje pewien schemat i jego powtarzalność, w czym tkwi źródło (fantastycznego!) humoru. Choć trzeba przyznać, że potrzeba było czasu, aby ten schemat i "ikoniczne wizerunki" głównych bohaterów się kształtował. Sposoby, w jaki scenarzysta potrafił rozegrać perypetie dzielnego kowboja przemierzającego na swoim wyszczekanym koniu bezdroża Dzikiego Zachodu, którego co i rusz spotykają najróżniejsze przygody (zauważcie - to z grubsza przepis na sporą ilość albumów "LL"!) budzą prawdziwy podziw. "Rene Goscinny jest mistrzem komiksu humorystycznego i basta" pisałem w poprzedniej recenzji egmontowego wydania zbierającego po trzy albumy o pomniejszonych gabarytach. I sądu tego nie zmieni nawet fakt, że "tom zielony" wydaje się nieco słabszy od tego z niebieską okładką...
Przygoda rozpoczyna się wraz z "Rywalami z Painful Gulch". Przybywający do tytułowego miasteczka Luke będzie musiał załagodzić spór pomiędzy O`Timminsami z wielkimi nosami i O’Harami z nie mniejszymi nosami, który oba klany toczą od wielu lat. I jak już Maciej Kur zdążył w swojej recenzji dla Kzetu zauważyć zachowania Lucky`ego w tym albumie jest dość dziwne, a pomysły Goscinnego na załagodzenie waśni nie do końca przekonywujące. Podczas lektury miałem ciągle wrażenie, że historia zmierza donikąd, a rozwiązanie i finał były dość rozczarowujące. Pomysł na "Góry Czarne" był za to doprawdy znakomity - zderzenie grupki szlachetnych, acz nieco ekscentrycznych naukowców, rozmiłowanych w swoich dziedzinach z twardym życiem na Dzikim Zachodzie. Choć ten odcinek wydaje mi się lepszy od poprzedniego, mam wrażenie, że Goscinny nie w pełni wykorzystał potencjał tkwiący w piątce brodatych akademików. Choć scena pojedynku sportretowana na okładce była doprawdy wyśmienita!
Ostatni i zarazem najlepszy wśród "zielonych" tom to "Daltonowie i zamieć". Ale nie dzięki obecność najwytrwalszych antagonistów naszego bohatera, którzy oczywiście znowu uciekają z więzienia, tylko przez scenerię. Akcja komiksu przenosi się bowiem na wielką białą północ, do Kanady. Tak, tego samego śmiesznego kraiku, z którego Amerykanie tak lubią sobie dworować. Goscinny wtóruje tej tendencji i robi to z prawdziwą klasą. Pomysły czwórki złowieszczych braci jak zwykle wzbudzają salwy śmiechu, Bzik jest sobą, a akcja, choć bliźniaczo podobno do innych potyczek z Daltonami, nie jest ani monotonna, ani nudna.
W przeciwieństwie do dość nierównej formy Goscinnego, Morris w każdym z trzech tomów stawał na wysokości zadania. W klasie klasycznej, może nawet nieco niedzisiejszej, cartoonowej kreski prezentuje się znakomicie. Nie licząc zmniejszonego formatu nie można mieć żadnych pretensji do Egmontu w kwestiach edytorskich. Kolory są bardzo dobrze nasycone, książka jest solidnie zszyta i nawet po kilka lekturach nic jej nie grozi. Pod względem językowym nie mam żadnych zastrzeżeń do przekładu Marii Mosiewicz, która niepostrzeżenie zluzowała Marka Puszczewicza na stanowisku tłumacza. Zresztą, gdybym nie zerknął do stopki, wcale bym tego nie zauważył.
Na początku psiałem o podobieństwa między "Asteriksem", a "Lucky Luke`m" w modelu konstruowaniu historii, ale w tym miejscu warto byłoby wspomnieć o różnicach, które dzielą oba tytuły. Przede wszystkim humor w komiksach o przygodach samotnego kowboja wydaje się bardziej dorosły. Nie brakuje oczywiście slapstickowych gagów, ale sceneria amerykańskiego pogranicza wymusza nieco bardziej "dojrzałe" rekwizyty. Zamiast dzików i uczt jest whisky i pijaństwo, zamiast barda pojawiają się grabarze, "humor historyczny" zastąpiony jest przez granie na rasowych stereotypach, a miejsce magicznych napojów i czarów zajmuje czarny, często "wisielczy" humor. I choć wszystko to podane jest w cartoonowej konwencji to w "LL" czuć nieco inny, od asteriksowego klimat. Co oczywiście wcale nie jest wadą, bo właśnie dzięki temu przedkładam sobie jeden tytuł, nad drugi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz