„Zamach na prezydenta” to kolejny komiksowy zeszyt autorstwa Sławomira Lewadowskiego. I tak, jak poprzedni – „Mikrokosmos. Mały zbiornik komiksowy” – został wydany przez Wydawnictwo Ważka z Tylicza. Podobno, bo informacji o tym, że Ważka jest wydawcą próżno szukać na karach publikacji, w książce nie ma żadnej stopki, loga wydawnictwa, daty i miejsca wydania, numeru ISBN.
Jest okładka, dwie czyste kartki oraz czterdzieści osiem kolorowych (sic!) plansz. Nie jestem pewien, ale mam wrażenie, iż jest to świadomy zabieg (komunikat) ze strony autora i wydawnictwa. Odczytuję go tak: Liczy się tylko historia, którą ma do opowiedzenia autor.
Dodatkowo nie należy zapominać, że „wyrósł” on z undergroundu, gdzie zasadniczo nie zwraca się uwagi na takie banalne szczegóły. Lewandowski, swoim kolejnym albumem, daje do zrozumienia, że nie ma zamiaru tego undergroundu porzucać na rzecz „oficjalnego obiegu” (używam tego określenia na zasadzie wytrychu, skrótu myślowego).
Czym jest „Zamach na prezydenta”? Mówiąc jednym słowem: gawędą. W omawianym zeszycie (chyba pierwszym epizodzie, może będą następne, bo historia nie zostaje opowiedziana do końca, a w ostatnim kadrze widnieje skrót „c.d.n.”) głównym bohaterem jest płatny morderca, który w pierwszym kadrze zwraca się do słuchacza/czytelnika: „Witam”. I dalej: „Opowiem ci o pewnym bardzo dziwnym kraju który miałem okazję poznać”. Pierwsza plansza kończy się słowami: „A więc było to tak…”. I trzeba przyznać narratorowi (i, oczywiście, autorowi), że opowiadać to on potrafi.
A kraj, w którym miał do wykonania zlecenie (nie trudno wykombinować, że chodzi o zabicie, aktualnie sprawującego urząd, prezydenta) bezimienny kiler, jest faktycznie kuriozalny. Nie mam zamiaru zdradzać szczegółów, co tak osobliwego jest w zleceniu i w prezydencie, ale zapewniam ze strony na stronę jest dziwniej. I wcale nie chodzi o ufoludki czy jakieś inne paranormalne sytuacje. W polowaniu na prezydenta króluje absurd i purnonsens. Gdybym miał podać jakieś literackie odniesienia, do których blisko pomysłom Sławomira Lewandowskiego, to przywołałbym nazwiska takich autorów, jak: Roland Topor, Edward Lear czy Ogden Nash.
Otwierając „Zamach na prezydenta” należy spuścić z tonu, zluzować się, gdyż to czysta rozrywka i zabawa. Autor bawi się swoją opowieścią, zapewniając dobrą zabawę czytelnikowi. W pierwszym odruchu można „Zamach…” uznać za parodię serii „Zabójca” autorstwa panów Matza (właściwie. Alexis Nolent) i Luca Jacamona. Jednakże mam wrażenie, że autorowi bardziej chodzi o polityczną satyrę, w której stara się dać pokrętną odpowiedź na pytania: Po co w kraju prezydent? Czy jest potrzebny? Do czego i komu służy?
To pierwsza produkcja Lewandowskiego w kolorze. Dlatego w tym miejscu warto się zastanowić nad tym, czy kolor mu służy? Wcale nie jestem tego taki pewien. Być może to wina drukarni, ale kolory są przytłumione, np. żółtemu brakuje jaskrawości, a czarny świeci się jak psu jajca. Dodatkowo rysownik bardzo często rezygnuje z tła, zostawiając biały drugi plan, co sprawia wrażenie niedoróbki. Lubię u Lewandowskiego, że mimo wyrysowanych kadrów (nieregularnych prostokątów, nierówno dzielonych na stronie) pozwala niektórym rekwizytom „wpaść” do karu poniżej lub obok, jak to ma miejsce na stronach 26 i 27, gdy lufa rewolweru (wielgaśnej giwery) znajduje się w innych kadrach.
Czekam na zapowiedziany „c.d.n.”.
Dodatkowo nie należy zapominać, że „wyrósł” on z undergroundu, gdzie zasadniczo nie zwraca się uwagi na takie banalne szczegóły. Lewandowski, swoim kolejnym albumem, daje do zrozumienia, że nie ma zamiaru tego undergroundu porzucać na rzecz „oficjalnego obiegu” (używam tego określenia na zasadzie wytrychu, skrótu myślowego).
Czym jest „Zamach na prezydenta”? Mówiąc jednym słowem: gawędą. W omawianym zeszycie (chyba pierwszym epizodzie, może będą następne, bo historia nie zostaje opowiedziana do końca, a w ostatnim kadrze widnieje skrót „c.d.n.”) głównym bohaterem jest płatny morderca, który w pierwszym kadrze zwraca się do słuchacza/czytelnika: „Witam”. I dalej: „Opowiem ci o pewnym bardzo dziwnym kraju który miałem okazję poznać”. Pierwsza plansza kończy się słowami: „A więc było to tak…”. I trzeba przyznać narratorowi (i, oczywiście, autorowi), że opowiadać to on potrafi.
A kraj, w którym miał do wykonania zlecenie (nie trudno wykombinować, że chodzi o zabicie, aktualnie sprawującego urząd, prezydenta) bezimienny kiler, jest faktycznie kuriozalny. Nie mam zamiaru zdradzać szczegółów, co tak osobliwego jest w zleceniu i w prezydencie, ale zapewniam ze strony na stronę jest dziwniej. I wcale nie chodzi o ufoludki czy jakieś inne paranormalne sytuacje. W polowaniu na prezydenta króluje absurd i purnonsens. Gdybym miał podać jakieś literackie odniesienia, do których blisko pomysłom Sławomira Lewandowskiego, to przywołałbym nazwiska takich autorów, jak: Roland Topor, Edward Lear czy Ogden Nash.
Otwierając „Zamach na prezydenta” należy spuścić z tonu, zluzować się, gdyż to czysta rozrywka i zabawa. Autor bawi się swoją opowieścią, zapewniając dobrą zabawę czytelnikowi. W pierwszym odruchu można „Zamach…” uznać za parodię serii „Zabójca” autorstwa panów Matza (właściwie. Alexis Nolent) i Luca Jacamona. Jednakże mam wrażenie, że autorowi bardziej chodzi o polityczną satyrę, w której stara się dać pokrętną odpowiedź na pytania: Po co w kraju prezydent? Czy jest potrzebny? Do czego i komu służy?
To pierwsza produkcja Lewandowskiego w kolorze. Dlatego w tym miejscu warto się zastanowić nad tym, czy kolor mu służy? Wcale nie jestem tego taki pewien. Być może to wina drukarni, ale kolory są przytłumione, np. żółtemu brakuje jaskrawości, a czarny świeci się jak psu jajca. Dodatkowo rysownik bardzo często rezygnuje z tła, zostawiając biały drugi plan, co sprawia wrażenie niedoróbki. Lubię u Lewandowskiego, że mimo wyrysowanych kadrów (nieregularnych prostokątów, nierówno dzielonych na stronie) pozwala niektórym rekwizytom „wpaść” do karu poniżej lub obok, jak to ma miejsce na stronach 26 i 27, gdy lufa rewolweru (wielgaśnej giwery) znajduje się w innych kadrach.
Czekam na zapowiedziany „c.d.n.”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz