środa, 19 lutego 2014

#1538 - Originals

Autorem poniższej recenzji jest Szymon Krzyżanowski. Jeśli chcecie przeczytać więcej jego tekstów, zapraszam na jego bloga Palę Hollywood.

O dziele Dave`a Gibbonsa znalazłem w sieci sporo negatywnych opinii. Pomyślałem, że jeśli komiks twórcy „Strażników” zbiera tak słabe noty, to być może są ku temu konkretne powody. Mimo to, stylistyka plansz, które przeglądałem w internecie wyglądała całkiem zachęcająco, więc postanowiłem przyjrzeć się tej historii. Na wstępie jednak muszę zaznaczyć, że kreska Gibbonsa zaprezentowana w „Originals”, nie ma wiele wspólnego z tą, którą znamy z utworu stworzonego wraz z Alanem Moore`m.





Można odnieść wrażenie, że fabuła „Originals”, który na polskim rynku wydany został przez Manzoku, jest nieco wtórna. Po lekturze pozostaje to poczucie, że gdzieś to wszystko już widzieliśmy. Akcja komiksu rozgrywa się w alternatywnym państwie, gdzie szaleją dwa konkurencyjne gangi: Dirt i Originals. Dwóch przyjaciół, mocno ze sobą związanych od dziecka, chce dostać się do tej drugiej grupy i w końcu udaje im się to osiągnąć. Bycie częścią gangu wciąga ich, jak narkotyk. Po jakimś czasie przychodzą pierwsze zauroczenia i kobiety oraz chwile radości i narkotycznego odlotu. Ale na końcu tej ścieżki czeka ich tragiczny finał. „Originals” to opowieść o dorastaniu oraz studium upadku głównego bohatera, które Gibbons przeprowadził dość powierzchowne. Lela poznajemy chwilę po ukończeniu szkoły. Jest to ostatni moment, w którym ma w sobie jeszcze niewinność. Wstępując do Originalsów staje się twardym gościem, szpanerem, który nie stroni od narkotyków i przemocy.

Historia opowiedziana przez Gibbonsa bazuje na prawdziwych wydarzeniach. Gangi ukazane w komiksie, to bezpośrednie odwołania do subkultur „rockersów” i „modsów”, które funkcjonowały w Wielkiej Brytanii w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. I tak, jak miało to miejsce w rzeczywistości, grupy przedstawione w albumie składają się z outsiderów jeżdżących na motocyklach (originalsi jeżdżą na hoverach), słuchających muzyki, biorących dragi, walczących między sobą i na każdym kroku pokazujących, że nie ma przed nimi żadnej przyszłości. Klimat opowieści przywodzi na myśl „Akirę”. Nawet w sposobie rysowania twarzy, widać inspirację kreską Katsuhiro Otomo.


Najbardziej w tej historii brakowało mi głębi. Bohaterowie są tylko marionetkami w rękach scenarzysty, wykonującymi jego wszystkie polecenia, a nie postaciami z krwi i kości. Ich działania nie są odpowiednio uzasadnione, a o ich motywacjach nie dowiadujemy się zbyt wiele. Psychologia postaci, a właściwie jej szczątkowość, to kolejna, spora, wada „Originals”. Na pisanie w ten sposób mogą pozwolić sobie scenarzyści tworzący w gatunku super-hero, posługujący się postaciami z czterdziestoletnią historią. Wtedy czytelnik przeważnie wie, jakich zasad dany bohater się trzyma, a nawet może przewidzieć jego zachowanie. Tego komfortu nie mają twórcy, którzy kreują świat od podstaw. W takich przypadkach trzeba włożyć dużo więcej pracy, aby opowieść była wiarygodna i aby odbiorca nie miał wrażenia, że konstrukcja całości opiera się na chwiejnych fundamentach. Niestety, tej pracy nie widać w tym dziele. Wprawdzie komiks Gibbonsa potrafi wciągnąć i zainteresować, ale lekturze pozostawił wrażenie płytkości.

Chyba największą frajdę w czytaniu tego komiksu sprawiły mi rysunki Dave’a Gibbonsa. I choć nie są one tak dobre jak w „Strażnikach” czy „Marth’cie Washington”, to i tak autor zbudował nimi bardzo ciekawy świat, znajdujący się gdzieś w zawieszeniu miedzy tym, co futurystyczne, a tym co retro. Czerń, biel i szarości idealnie pasują do wszechobecnego spleenu, przerywanego jedynie narkotycznymi uniesieniami. Swoją drogą, kadry na których Gibbons daje mocnego kopa swoim bohaterom przyjmującym prochy, wyglądają imponująco. Nagle znikają szarości i wszystko staje się proste, dosłownie czarno-białe. Patrząc na niezidentyfikowane miasto ukazane w „Originals”, miałem skojarzenia z alternatywnym państwem z „Alphaville” Jean-Luca Godarda. Wprawdzie ten film ma całkowicie inny kontekst i wymowę (to także zupełnie inny poziom), ale w warstwie estetyki oba utwory coś łączy.


Cieszę się że dałem szansę originalsom, bo ich historię czyta się naprawdę dobrze. Nie jest to szczytowe osiągnięcie Gibbonsa, ale klimat i nastrój tej opowieści są w stanie zrekompensować niedociągnięcia fabularne. I choć trudno przymknąć oko na wady o których wspomniałem, to musimy pamiętać, że jest to dzieło weterana amerykańskiego przemysłu, który storytelling opanował do perfekcji. Widać to także  w tym komiksie.

Brak komentarzy: