Wiosną ubiegłego roku byliśmy świadkami debiutu nowego wydawnictwa na rynku amerykańskim – Black Mask Studios. Nie była to raczej skromna inauguracja. Zamiast pierwszych, nieśmiałych kroków na wydawniczym firmamencie, odpowiedzialni za nową markę Steve Niles, Matt Pizzolo i Brett Gurewitz wybrali ofensywną taktykę i zasypali czytelników kilkoma intrygująco brzmiącymi zapowiedziami.
Poza mocnym otwarciem wydawcy zapowiedzieli, że Black Mask nie będzie kolejnym, zwyczajnym wydawnictwem, a komiksy z tej stajni z pewnością nie okażą się jedynie konwencjonalnymi seriami. Tytuły, które zaproponowano na początek, zdawały się potwierdzać w pewnym stopniu ten nowatorski i eksperymentalny charakter, a tym który bodaj najbardziej wpasowywał się wtedy w wydawniczy manifest był "Twelve Reasons To Die".
Już na poziomie scenariusza "Twelve Reasons To Die" pokazuje, że czytelnik będzie miał (albo przynajmniej powinien mieć) do czynienia z czymś wyjątkowym. I nie chodzi mi w żadnym razie o fabularne rozwiązania, którym zresztą przyjrzę się za chwilę, ile o a autorski skład komiksu. Na pierwszy rzut oka wiadomo, że komiks w połowie będący autorstwem muzyków nie może być czymś standardowym. A tak jest w przypadku tego albumu - za pomysł na tę mini-serię oraz kanwę scenariusza do niej odpowiadają Ghostface Killah, Adrian Younge i C.E. Garcia, czyli muzycy związani z wytwórnią Soul Temple. Gdzieś w wirze pracy nad nową płytą, panowie stwierdzili chyba, że nie wystarczy im jedynie koncept album i że story, które wymyślili na potrzeby płyty powinno znaleźć swoje rozwinięcie również w obszarze innego medium. Na taką okazję czekało Black Mask, chcące zrobić debiut z prawdziwego zdarzenia. Potrzebny był tylko scenarzysta, który zbierze wszystko do kupy i zamieni to na atrakcyjny komiks. Zadania tego podjęli się Matthew Rosenberg i Patrick Kindlon - dzięki nim fabuła mogła zawędrować na deski kreślarskie.
Czy jednak z tej twórczej burzy mózgów wynika coś na korzyść komiksu? Niezupełnie. Artystyczny mariaż przyniósł ze sobą sporo gatunkowego i stylistycznego rozchwiania, co niekoniecznie stanowi zaletę "Twelve Reasons To Die". Warto równocześnie podkreślić, że trans-medialny charakter tej opowieści nie jest dla komiksu żadnym ograniczeniem – swobodnie można go czytać bez znajomości płyty. Odsłuch muzycznego materiału jednak jest ogólnie dostępny i trudno nawet z ciekawości go nie przesłuchać. Czas więc na fabułę.
Czy jednak z tej twórczej burzy mózgów wynika coś na korzyść komiksu? Niezupełnie. Artystyczny mariaż przyniósł ze sobą sporo gatunkowego i stylistycznego rozchwiania, co niekoniecznie stanowi zaletę "Twelve Reasons To Die". Warto równocześnie podkreślić, że trans-medialny charakter tej opowieści nie jest dla komiksu żadnym ograniczeniem – swobodnie można go czytać bez znajomości płyty. Odsłuch muzycznego materiału jednak jest ogólnie dostępny i trudno nawet z ciekawości go nie przesłuchać. Czas więc na fabułę.
Już na samym początku zapoznajemy się w dziejami mafijnej rodziny DeLuca - od czasów przedwojennych po lata 60-te ten włoski klan wywalczył sobie w przestępczej hierarchii zaszczytną pozycję. Między innymi także dzięki Anthony’emu Starksowi. Wulgarny, chamski i nad wyraz brutalny cyngiel rodziny nie jeden już raz uratował familijny biznes. Brak ogłady nie przeszkadza jednak Tony’emu w daleko sięgających ambicjach - będąc dostatecznie blisko rodziny DeLuca liczy, że wkrótce stanie się jej honorowym członkiem. Ostatecznie odrzucony, obraca się przeciwko klanowi, co staje się zarzewiem krwawej, bezpardonowej wojny.
Równocześnie czytelnik przenoszony jest co jakiś czas do lat znacznie bardziej współczesnych, gdzie kolejny główny bohater, Migdal, na zlecenie jednego z członków rodziny DeLuca ma za zadanie odzyskać kilka zaginionych i najwyraźniej obarczonych tajemniczą klątwą winyli – muzyka która jest na nich zarejestrowana przyniosła już śmierć kilku członkom rodziny, co dla DeLuca jest dopiero początkiem ich trupiego korowodu.
"Twelve Reasons To Die" jest wręcz poligonem doświadczalnym jeśli chodzi o fabułę i motywy w niej wykorzystane. Gołym okiem widać, że odpowiedzialni za niego muzycy niekoniecznie zwracali uwagę, czy te puzzle będą do siebie pasowały. Komiks jest więc katalizatorem wszystkich niemal kulturowych fascynacji Ghostface’a i Younge’a: od horroru, kina gangsterskiego, przez tradycję samurajską, po nurt blaxploitation, czy nawet włoskie giallo. Muzycy tworząc swój koncept album, z pewną dezynwolturą wrzucili wszytko do jednego, fabularnego wora.
Ostatecznie, ta beztroska musiała odbić się na scenariuszu. I tak jest w "Twelve Reasons To Die" - wyszła z tego opowieść kapryśna i bałaganiarska. Rosenbeg i Kindlon – podjęli próbę ocalenia tej historii, ostatecznie niewiele jednak zdołali uratować. Jest tutaj mnóstwo niuansów, które wołają do autorów o pomstę, jak choćby Starks, pełniący w tej historii rolę totalnego anachronizmu, czy samurajskie miecze i cała japońska tradycja, której czytelnikowi nie sposób będzie przełknąć. Małymświatełkiem w tunelu jest za to Migdal – znacznie bardziej przekonywający od Starksa, bardziej wiarygodny i naturalny. Trochę taki filmowy Lucas Corso z "Dziewiątych Wrót", tak samo jak on flegmatyczny, i tak samo namolny.
Warto zatrzymać się także przy retrospektywnym charakterze komiksu i wytknąć pewne błędy oraz niedoskonałości w narracji, jakich dopuścili się scenarzyści. W trakcie lektury początkowych zeszytów często miałem wrażenie, że nie wiem gdzie zmierzają poszczególne wątki, a raczej w jakim punkcie się przetną. I nie chodzi mi o to, że komiks jest nieprzewidywalny. Jest raczej nieskładnie napisany – wątki oddzielone od siebie przestrzenią czasu w żaden sposób się ze sobą nie spinają, zupełnie tak jakby były to dwie odrębne historie. Na dodatek niejasne interludia, które pojawiają się na kartach komiksu od czasu do czasu, również skutecznie zamazują klarowność fabuły. Ku mojemu zadowoleniu mniej więcej od połowy historii album zaczyna przypominać jakąś zwartą całość, a kulminacja to już niemalże katharsis – nagle wszystko zaczyna się zgadzać!
Ostatecznie, ta beztroska musiała odbić się na scenariuszu. I tak jest w "Twelve Reasons To Die" - wyszła z tego opowieść kapryśna i bałaganiarska. Rosenbeg i Kindlon – podjęli próbę ocalenia tej historii, ostatecznie niewiele jednak zdołali uratować. Jest tutaj mnóstwo niuansów, które wołają do autorów o pomstę, jak choćby Starks, pełniący w tej historii rolę totalnego anachronizmu, czy samurajskie miecze i cała japońska tradycja, której czytelnikowi nie sposób będzie przełknąć. Małymświatełkiem w tunelu jest za to Migdal – znacznie bardziej przekonywający od Starksa, bardziej wiarygodny i naturalny. Trochę taki filmowy Lucas Corso z "Dziewiątych Wrót", tak samo jak on flegmatyczny, i tak samo namolny.
Warto zatrzymać się także przy retrospektywnym charakterze komiksu i wytknąć pewne błędy oraz niedoskonałości w narracji, jakich dopuścili się scenarzyści. W trakcie lektury początkowych zeszytów często miałem wrażenie, że nie wiem gdzie zmierzają poszczególne wątki, a raczej w jakim punkcie się przetną. I nie chodzi mi o to, że komiks jest nieprzewidywalny. Jest raczej nieskładnie napisany – wątki oddzielone od siebie przestrzenią czasu w żaden sposób się ze sobą nie spinają, zupełnie tak jakby były to dwie odrębne historie. Na dodatek niejasne interludia, które pojawiają się na kartach komiksu od czasu do czasu, również skutecznie zamazują klarowność fabuły. Ku mojemu zadowoleniu mniej więcej od połowy historii album zaczyna przypominać jakąś zwartą całość, a kulminacja to już niemalże katharsis – nagle wszystko zaczyna się zgadzać!
Rysunki… i tu mamy kolejny kalejdoskop twórców. Mam nadzieję, że nikogo nie pominę: Breno Tamura, Gus Storms, Kyle Strahm, Joe Infurnari, Tim Seeley, Nate Powell, Tyler Crook, Toby Cypress, Joelle Jones, Edwin Huang, Ryan Kelly, Russel Roehling, Riley Rossmo. Artystów, którzy pożyczyli swojej kreski do okładek, nie liczyłem – znacznie wydłużyłoby to listę. Trzynaście nazwisk przy jednej mini-serii to jednak zdecydowanie za dużo. Dwóch wiodących rysowników, czyli Breno Tamura i Gus Storms dostało najwięcej pracy. Pierwszy odpowiedzialny był za opowieść Starksa, drugi narysował lata współczesne. Cała reszta twórców dostała po kilka plansz interludiów, gdzie możemy przekonać się jak śmierć zbiera wśród rodziny DeLuca coraz większe żniwo. Tak jak z fabułą, początkowo trudno uchwycić rytm zmian, ale z upływem akcji czytelnik zaczyna orientować się w tym podziale obowiązków – o tyle dobrym, że konsekwentnym w realizacji. Jeśli miałbym wybrać rysownika, który przypadł mi do gustu najbardziej, to będzie to Gus Storms. Naprawdę polubiłem tę kreskę. Może wydawać się zbyt sterylna, mało ekspresyjna, a czasem wręcz plastikowa, ale ma to też swoje zalety - przede wszystkim jest bardzo przejrzysta i zorganizowana, trudno odnaleźć w niej choćby jedną niepotrzebną kreskę. Obecnie Storms udziela się w serii "Ego", wydawanej nakładem Image Comics, więc jeśli ktoś jest zainteresowany bliższym poznaniem tego rysownika, może poszukać właśnie tam. Cała reszta ekipy "Twelve Reasons To Die" sprawia wrażenie przeciętnej ligi, nawet jeśli niektóre nazwiska zdają się podpowiadać coś nieco innego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz