Dziś, poniższą recenzją na łamach Kolorowych debiutuje Grzegorz Olszewski. Jeśli jego tekst przypadł Wam do gusta, polecam jego bloga. Mnie przypadł - i to bardzo, mam więc nadzieję, że to jego pierwszy, ale nie ostatni raz.
A sniper and a headshot could solve all our problems, Jonah.
- Result: full hypovolemic decompensation with corresponding respiratory collapse (…) or, according to telemetry, down and dying. Now, the question: how long were you out?
– I’m… not sure… A minute? Maybe two?
Trafiłem na tę serię w sumie przypadkiem, zachęcony promocyjną ceną któregoś zeszytu, okładkami w lubianej przeze mnie konwencji i trzyzdaniowym opisem, zawierającym w sobie wszystkie niezbędne dla kategorii „sprawdzić koniecznie” elementy: „dystopian”, „post-apocaliptic”, „future”. I okazało się, że na komiksowym marketingu polegać czasem można, gdyż seria (pierwsze cztery odcinki, żeby być precyzyjnym) zapewnia dokładnie to, co obiecanym było.
Cały koncept lazarusowego świata bazuje bowiem na założeniu, że widniejąca na sztandarach ruchów Occupy proporcja 1 vs 99 (według której 1% najbogatszych posiada więcej niż pozostałe 99% populacji) wyjątkowo się przyjęła, ewoluując z czasem w jeszcze skrajniejszym kierunku. Proces przebiegał burzliwie, świat przyszłości odnajdujemy więc raczej zdewastowany, a fakt, że rządzi nim 16 rodzin, kontrolujących wszystkie dostępne na plancie zasoby, w zmianie tego stanu nie pomaga. Jak nakazuje poetyka gatunku, nie jest to też miejsce przesadnie przyjazne, co dość sugestywnie pokazano już w pierwszych kadrach komiksu. Poznajemy wówczas główną bohaterkę serii, Forever Carlyle, pełniącą dla swojej familii funkcję Lazari – genetycznie i technologicznie ulepszonej, „pierwszoliniowej” protektorki rodzinnych interesów, której uśmiercenie przy użyciu konwencjonalnych środków jest praktycznie niewykonalne. Niejeden mimo to będzie próbował, gdyż charakter etatu naturalnie predestynuje Eve do zajmowania miejsc najbliższych scenie wewnątrzrodzinnej intrygi, wokół której skupia się fabuła pierwszych zeszytów serii.
Znacie? Pewnie, że znacie. Było? Jasne, czytane/oglądane/grane już nie raz. Koniec świata jaki znamy, wulgarnie darwinistyczna rzeczywistość, wyraziści, niejednoznaczni bohaterowie i ich „tajemnice z przeszłości”, rodzinne spiski, klanowe spory, samurajskie miecze… Każdy, kto jest w miarę na bieżąco ze współczesnymi popkulturowymi tworami, tropy, którymi podążają autorzy serii zidentyfikuje bez trudu. A jednak czyta się to bardzo fajnie – pomysł na świat się nie rozłazi, akcja jest wartka, ale nie przeszarżowana, dialogi napisane porządnie, a fabuła zgrabnie podrzuca zalążki obiecujących przyszłościowo wątków (fundując na końcu mały cliffhanger).
Takie są właśnie komiksy odpowiedzialnego za scenariusz "Lazarusa" Grega Rucki. Nie po raz pierwszy udowadnia, że bardziej niż wynalazcą jest rzemieślnikiem, aczkolwiek w swojej dziedzinie ponadprzeciętnie utalentowanym. Ze znanych elementów potrafi układać opowieści świeże i wciągające, niezależnie od tego czy na warsztat bierze akurat realistyczny thriller szpiegowski (dobre „Queen & Country”), antarktyczny kryminał (lepsze „Whiteout/Zamieć”) czy policyjną opowieść z miasta Batmana bez udziału Batmana (rewelacyjne, pisane wspólnie z Edem Brubarkerem, „Gotham Central”). Żaden z jego komiksów, które dotychczas miałem okazję czytać, mnie nie zawiódł (mimo, iż do historii gatunku też raczej nie przejdą), a niektóre wręcz mocno rozentuzjazmowały (powtórzę: re-we-la-cyj-ne „Gotham Central”). „Lazarus” już teraz wygląda na czołowego zawodnika w tej sztafecie.
Przyczynia się do tego również graficzna warstwa opowieści. Widać, że komiks robiony jest dla przyjemności i z inicjatywy samych twórców (o czym zresztą pisze w posłowiu Rucka), nie stanowiąc dla nich, przynajmniej na razie, uciążliwego, kontraktowego obowiązku. Rysownik (Michael Lark) i kolorysta (Santi Arcas) znakomicie wyczuwają intencje scenarzysty – kadrowanie jest głównie statyczne, skupiające się na opowiadanej historii zamiast na fajerwerkach i ozdobnikach futurystycznego świata. Lark swoimi rysunkami raczej zatrzymuje konkretne momenty, fotografując kluczowe dla danego dialogu czy wydarzenia ujęcia, niż dynamicznie rozrysowuje sekwencje wypadków. Dba przy tym o szczegóły, poświęcając dużo uwagi mimice bohaterów, detalom scenografii czy cieniom padającym na twarze, postaci, przedmioty. Wysiłki rysownika mocno wspiera paleta barw wykorzystywanych przez Santi Arcasa.
Nie spodziewajcie się jednak jakichś jaskrawostek – mówimy tu w końcu o dystopijnej przyszłości, wesoło nie jest, więc i kolorystyka opiera się na przygaszonych, przyciemnionych barwach widzianych o permanentnym wczesnym zmierzchu. W tym ujęciu nawet sceny rozgrywające się w rajskiej, jak na warunki przedstawionego świata, posiadłości Jonaha i Johanny (rodzeństwa Eve) mają w sobie coś niepokojącego, niepozwalającego zapomnieć w jakiej rzeczywistości się mimo wszystko obracamy. I znów – to działa, nadając całej, bazowo jednak dynamicznej, opowieści rysę, hmm… melancholii? Refleksji? Unoszącego się w powietrzu braku nadziei? Na pewno spójności. Niby abecadło gatunku, a jednak w przekonującej i niewzbudzającej pobłażliwego uśmiechu formie udaje się relatywnie rzadko. Tutaj, póki co, wychodzi bardzo dobrze.
Nie spodziewajcie się jednak jakichś jaskrawostek – mówimy tu w końcu o dystopijnej przyszłości, wesoło nie jest, więc i kolorystyka opiera się na przygaszonych, przyciemnionych barwach widzianych o permanentnym wczesnym zmierzchu. W tym ujęciu nawet sceny rozgrywające się w rajskiej, jak na warunki przedstawionego świata, posiadłości Jonaha i Johanny (rodzeństwa Eve) mają w sobie coś niepokojącego, niepozwalającego zapomnieć w jakiej rzeczywistości się mimo wszystko obracamy. I znów – to działa, nadając całej, bazowo jednak dynamicznej, opowieści rysę, hmm… melancholii? Refleksji? Unoszącego się w powietrzu braku nadziei? Na pewno spójności. Niby abecadło gatunku, a jednak w przekonującej i niewzbudzającej pobłażliwego uśmiechu formie udaje się relatywnie rzadko. Tutaj, póki co, wychodzi bardzo dobrze.
Podsumowując więc: kawał porządnej, komiksowej roboty. Jeśli lubisz konwencję postapo, to jest to dla Ciebie rzecz do obowiązkowego sprawdzenia (niedawno wyszło zbiorcze wydanie opisywanych tu zeszytów). Jeśli nie reagujesz na nią entuzjastycznie z definicji, ale narracjami niezobowiązująco porządnymi nie gardzisz – „Lazarus” nie pozostawi zawiedzionej/zawiedzionego również Ciebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz