Swamp Thing, w Polsce nazwany Potworem z Bagien, to dziś jedna z najbardziej charakterystycznych postaci komiksu amerykańskiego. Wymyślona została przez Lena Weina i Berniego Wrightsona w 1972 roku, lecz na prawdziwą popularność przyszło jej poczekać jeszcze kilka długich lat. Jak można przeczytać w wielu różnych tekstach, seria opowiadająca o przygodach bagiennego stwora początkowo stanowiła niekoniecznie udaną mieszankę komiksu superbohaterskiego i horroru.
Fabularną podstawę stanowiły wówczas klisze znane z dziesiątek kolorowych zeszytów traktujących o posiadaczach nadludzkich mocy. A więc bardzo sympatyczny, jednoznacznie pozytywny bohater, który wskutek tragicznego wypadku przeobraża się w supersilną istotę (jak to ujął Alan Moore - na wpół humanoidalną, na wpół roślinną postać pokrytą mchem i wodorostami), której prędko przyjdzie zmierzyć się z kolejnymi upiornymi złoczyńcami. Aby, oczywiście, ratować ludzkość przed nie lada niebezpieczeństwami.
"Potwór z Bagien" nie sprzedawał się zbyt dobrze i po czterech latach został zawieszony. W 1982 roku ekranizacji komiksu podjął się Wes Craven, jeszcze początkujący, ale już powszechnie znany reżyser filmów grozy. Jego przepełnione kiczem i tandetą dzieło nie odniosło jakiegokolwiek sukcesu, ale wydawnictwo DC Comics uznało, iż premiera filmu to idealny moment na wznowienie serii. Czym prędzej wynajęli nowego scenarzystę oraz rysownika i tak oto "Swamp Thing" powrócił do świata żywych. Tyle, że już po kilkunastu zeszytach seria znowu zaczęła upadać. Wydawcy byli przekonani, iż będą musieli ponownie ją zawiesić, nie bali się więc ryzyka, jakim było oddane jej w ręce bardzo młodego scenarzysty. Zwłaszcza, że Moore, bo o nim oczywiście mowa, był świeżo po sukcesie autorskiego komiksu "V jak Vendetta", wydawał się więc twórcą bardzo obiecującym.
Brytyjczyk przyjrzał się dokładnie wydanym dotychczas zeszytom serii i na ich podstawie sporządził dwie długie listy. W pierwszej wyliczał elementy, które się mu w "Potworze z Bagien" nie podobały, a które jego zdaniem należało koniecznie usunąć. W drugiej wyliczał własne pomysły, którymi chciał komiks zreformować. Wydawnictwo propozycje Moore’a zaakceptowało, autor wziął się do roboty i tak oto powstał ten bagienny stwór, który doczekał się miana pozycji kultowej, będąc też jednym z pierwszych wyraźnych zwiastunów zbliżającej się w świecie komiksu rewolucji.
Moore całkowicie rzecz przedefiniował. Zmarginalizował elementy superhero, pogłębił psychologię, dodał wymowę egzystencjalną, wreszcie znacznie zagęścił atmosferę, czyniąc ją wyjątkowo niepokojącą. Zrobił z komiksu najprawdziwszy horror, posługujący się surrealizmem czy nawet poezją, a czasem wkraczający też na rejony zarezerwowane dla fantasy. Podstawową zmianą fabularną było uśmiercenie tytułowego bohatera. W poprzedzających scenariusze Moore’a historiach celem Potwora było – oprócz np. zaniechania zagłady świata – odzyskanie swojej pierwotnej, ludzkiej postaci. A więc kolejna klisza. W wersji Brytyjczyka nie było to już możliwe. Pierwszy napisany przez niego scenariusz, otwierająca pierwszy tom "Sagi o Potworze z Bagien" "Lekcja anatomii", dotyczyła sekcji zwłok przeprowadzanej na martwym bohaterze. Oczywiście w końcu powraca on do życia, ale właśnie dlatego, iż umarła w nim resztka biologicznego człowieka. Nie jest to już żadna hybryda, lecz najprawdziwsze monstrum, które ludzkiej postaci nigdy nie odzyska, choć ciągle bardzo by chciało. Podstawą opowieści o nim jest wynikający z tego dramat – apatia i poszukiwanie sensu egzystencji.
Bardzo chciałbym przenieść się na chwilę do 1984 roku, aby zobaczyć reakcje pierwszych czytelników zrestartowanego Swamp Thinga. Wierzę, że to musiał być nie lada szok. Za pomocą nieco eksperymentalnej narracji zanurzamy się z bohaterem w wypełniony symbolami świat snów, halucynacji, wspomnień i prawdopodobnie wszystkiego, co tylko wykreowane może zostać w ludzkim mózgu. Wbrew pozorom o jakimkolwiek mętliku czy bełkocie mowy nie ma, wszystko pozostaje jak najbardziej czytelne. Prawdziwym motorem napędowym bagiennych opowieści są jednak życiowe filozofie ich autora. Czytając "Sagę o Potworze z Bagien", ciężko nie poczuć się jak dziesięciolatek, któremu przy kominku swoje wspomnienia i fantazje opowiada stary mędrzec. Właśnie dzięki temu, że tak bardzo czuć autora opowieści, lektura komiksu jest tak niezwykła. Błyskotliwy sposób opowiadania jest być może nawet ważniejszy od samego opowiadania.
Okazuje się jednak, że Moore nie jest komiksowym bogiem, a przynajmniej nie był nim jeszcze w połowie lat 80-tych, gdyż nie obyło się bez kilku potknięć. Pierwszym jest nachalne proekologiczne przesłanie, które w pewnym momencie wchodzi na plan pierwszy. Na szczęście nie na długo, ale później pojawiają się postaci w kolorowych trykotach, które do tak specyficznej opowieści pasują jak pięść do nosa. "Sagę o Potworze z Bagien" nazwałbym pozycją inteligentnie odchodzącą od swoich korzeni, czyli od komiksu superbohaterskiego.
Niestety, pojawienie się na jej kartach Supermana i jego towarzyszy trochę ją psuje. Moore we wstępie do albumu tłumaczył się, iż było to czysto marketingowe rozwiązanie mające zwrócić na komiks uwagę czytelników innych serii. Cóż, stało się. Ważne, że później jego dzieło powraca do imponującej jakości horroru. Czasem wprawdzie zmierza w nieco innym kierunku, w stronę niemalże baśniowej przygody, ale to tylko dodaje mu uroku. Szkoda jednak, że po ledwie dwóch tomach – z czego ten drugi uchodzi za dojrzalszy artystycznie – wydawnictwo Egmont zrezygnowało z wydawania tejże serii w naszym kraju.
7 komentarzy:
Już tak nie przesadzajmy z tymi "strasznymi" superbohaterami. Seria świetna i szkoda, że Egmont (i czytelnicy?) ją zatopił.
Przychylam. Tym bardziej, że E w tym momencie wydaje takie kaszany, jak "Lucka" i "Fables"
Obstawiałbym raczej czytelników.
No jednak Egmont starał się, zawiedli czytelnicy. Może mogli to wydać za mniejsze pieniądze w standardzie Baśni, może nie powinni zwlekać z wydaniem drugiego tomu dwóch lat, trudno powiedzieć. Potwór z bagien to na tyle dobry i ważny komiks, że spokojnie powinien rozchodzić się w standarzie Obrazów grozy, skoro Sandman tak dobrze się sprzedaje. Widać czytelnicy wolą Lucyfera i Baśnie. W sumie to mam pecha z Vertigo wydawanym u nas, bo co mnie zachwyci, to prędzej, czy później przestaje być wydawane. 100 Naboi, Transmetropolitan, Y ostatni z mężczyzn, Potwór z Bagien...
Ja bym tak skory do usprawiedliwiania Egu nie był.
Egmnont, wg. mnie źle zrobił, że wydał drożej Jożina, w "ekskluzywnym standardzie" OG, zamiast puścić go w cenie normalnego polskiego trejda. Umówmy się - to nie komiks z rynkowym potencjałem rzędu "Sandmana" jednak, to nie Gaimana, który ma tłumy fanów. "ST" kupią raczej hardcorowi fani, którzy widząc jego cenę tego nie zrobią, bo skuszą się na oryginał.
E tam, przecież ostatnie "Baśnie" kosztują tyle samo co pierwszy Potwór z Bazin. Czytelnikom sie po prostu nie chciało i tyle. Im lepszy komiks tym mniejsze ma szanse na utrzymanie sie na rynku. Nie tylko u nas.
Tak przy okazji, właśnie przeglądałem komiksy Milligana na ebayu, i to fragment opisu: "Johnny Nemo Magazine 1: Milligan & Ewins. These stories are literate and very amusing, which is probably why the planned 6-issue series stopped with number 3!" ;-)
@Komediant - ostatnie "Baśnie", a pierwszy "Potwór" to nieco inne realia rynkowe, inna kondoycja branży, słowem - trochę inny świat jednak. Wina wg. mnie leży po obu stronach, jeśli w ogóle o winie można mówić. Egmont wydał nie najlepiej, a tytuł nie przyjął się na rynku.
BTW - ten tekst to przedruk starego tekstu Marcina z jego bloga.
Prześlij komentarz