niedziela, 27 lipca 2014

#1679 - MCU 04 - Thor

O „Thorze” zwykło się mawiać, że był jednym z najsłabszych filmów Marvela wchodzących w skład Pierwszej Fazy. Tymczasem mnie się bardzo spodobał. Lżejszy niż „Iron Man”, z całkiem ciekawie zarysowanym wątkiem przewodnim, niezłymi postaciami drugoplanowymi i po raz pierwszy w historii kinowego uniwersum – interesującym antagonistą. Obok „Captain America” to mój ulubiony obraz z MCU. 



Jako, że od jego premiery minęło już sporo czasu i Internet jest przesycony jego recenzjami, niniejszy tekst będzie miał bardziej rozważaniowo-publicystyczną formę. No i oczywiście trafią się spoilery ciężarów lekkich, średnich i półlekkośrednich, więc standardowo ostrzegam wszystkich, którzy z filmem nie mieli dotąd do czynienia.

Przed obejrzeniem „Thora” zastanawiało mnie, jak twórcy zainstalują tę, było, nie było, mityczną postać (z całym jej mitologicznym bagażem) do uniwersum, które dotąd prezentowało bardzo spójną konwencję soft sci-fi. Okazało się, że poszli na daleko idący kompromis. W kinowej wersji Asgardczycy są, jak się wydaje, mieszkańcami jakiejś pokrewnej rzeczywistości czy wręcz odległych zakątków kosmosu, zaś ich nadprzyrodzone umiejętności mają swoje źródło w specyficznej technologii, która – jak głosi trzecie prawo Clarke’a – jest na tyle zaawansowana, że w praktyce nieodróżnialna od magii. Nigdzie jednak nie jest to powiedziane wprost, wszystkie wzmianki na ten temat mają charakter czysto spekulatywny. Najwidoczniej na tamtym etapie budowania kinowego uniwersum jego architekci nie wiedzieli jeszcze, czy chcą do niego pakować tradycyjnie pojmowaną magię, więc w sprytny sposób uniknęli jednoznacznej deklaracji stylizując Asgard wraz z przyległościami na futurystyczną wariację na temat wikińskiej mitologii. 

Trochę mi się to podoba, trochę jednak nie. Z jednej strony bowiem dostaliśmy naprawdę fajną, oryginalną i przemawiającą do wyobraźni kreację świata przedstawionego. Z drugiej natomiast… jestem rozczarowany. Dziś wiemy już, że prawdziwe jest wyjaśnienie kosmiczno-technologiczne, co mnie drażni, bo magia w komiksowym Marvelu zawsze pełniła stosunkowo dużą rolę, może nie tak jak nauka, ale jednak. Jest to dotkliwe szczególnie w świetle faktu, że zapowiadana jest kinowa adaptacja komiksu „Doctor Strange” i już na tym etapie padają pierwsze wzmianki o tym, że umiejętności tytułowego bohatera (w komiksie magiczno-mistyczne) będą miały podłoże fantastycznonaukowe. Nie zrozumcie mnie źle, uwielbiam science-fiction, ale pewnych rzeczy nie powinno się zmieniać, szczególnie jeśli te zmiany dotykają samych fundamentów postaci. To tak, jakby możliwości zbroi Iron Mana tłumaczyć tym, że jest zasilana energią magiczną – nie dość, że głupie, to jeszcze stawia na głowie całą mitologię postaci. W dodatku usunięcie pierwiastka nadprzyrodzonego zubaża w moim mniemaniu uniwersum. Poza tym bardzo lubię postać Stephena Strange’a i zaczynam mieć pewne obawy, co do jego debiutu w MCU. No nic, pozostaje mi tylko zaakceptować przyjęte przez twórców założenie i mieć nadzieję na to, że uda im się zrobić z tym coś ciekawego.

Inną, często poruszaną sprawą jest zaskakująca różnorodność etniczna mieszkańców Asgardu, którzy mitologicznie powiązani są z dość jednolitymi rasowo Skandynawami. Jeszcze przed premierą wiele osób krytykowało obsadzenie w roli Heimdalla czarnoskórego Idrisa Elby. Przyznam, że i mi z początku wiało to nadgorliwą polityczną poprawnością (a wszyscy wiemy, od czego gorsza jest nadgorliwość), ale w toku lektury filmu jakoś mi to nie przeszkadzało. Przede wszystkim – stosunek Asgardczyków do ziemskich średniowiecznych Wikingów w MCU pozostaje mocno niejasny i nie do końca wiadomo jak wyglądały ich kontakty. Po drugie, jeśli przyjąć hipotezę, że pobratymcy Thora stanowią jakąś lepiej rozwiniętą wariację na temat homo sapiens, to nie widzę powodów, by ograniczali swoją pulę genową tylko do białych, niebieskookich blondynów, wszak wiadomo, że krzyżówki etniczne wzmacniają geny. Po trzecie – w sequelu zasugerowano, że skośnooki Hogun jest nie Asgardczykiem, tylko Vanirem, więc różne grupy etniczne mogą odzwierciedlać różne nacje gnieżdżące się w gałęziach Yggdrasilu. I wreszcie, po czwarte – skoro kupiliśmy Asgardczyków będących szarymi ludzikami z kosmosu, to mitologiczni wikingowie o różnych kolorach skóry tym bardziej nie powinni stanowić problemu.



Loki… Loki stał się ulubieńcem widzów, pieszczoszkiem fangirls i, jak się zdaje, jedynym do tej pory interesującym złoczyńcą wykreowanym przez architektów kinowego uniwersum Marvela. Dotychczas antagoniści w poszczególnych filmach byli strasznie sztampowi i słabo pomyślani, a ich potencjał wyczerpywał się czasami już w trakcie filmu, w którym zadebiutowali. Na ogół byli też nieznośnie przerysowani, niemal jakby zostali wymyśleni na potrzeby kreskówek „Looney Tunes”. Śmiem twierdzić, że niektóre serie „Power Rangers” miały ciekawszych, lepiej pomyślanych złoczyńców, niż taki na przykład „Iron Man 2” czy „Hulk”. Loki tymczasem jest naprawdę ciekawy. To znaczy, wciąż nie jest jakimś majstersztykiem charakterologicznym, ale w jego przypadku odpowiednio wyważono wszystkie składowe, dzięki czemu stworzono postać, którą można polubić, zrozumieć i się z nią do pewnego stopnia utożsamiać. Loki zdobywa sympatię widza już od samego początku. Jest inteligentny, charakterny, błyskotliwy i ma poczucie humoru. Z czasem, gdy (wraz z nim) dowiadujemy się, że nie jest rodzonym synem Odyna, a zatem całe jego życie było de facto kłamstwem, rozumiemy jego motywacje i jesteśmy w stanie się z nim identyfikować, ponieważ mu współczujemy. 

Takie przywiązanie sympatii widza do antagonisty występuje chyba po raz pierwszy w filmach Marvela. Dotychczas ten zły był przeciwieństwem, antytezą głównego bohatera. Widzieliśmy to w obu „Iron Manach” – naukowiec-idealista przeciwko naukowcom-egoistom. W „Hulku” naukowiec chcący okiełznać i unieczynnić niszczycielską potęgę, którą zawładnął walczy z wojskowym, który tej potęgi pragnie, by uzyskać militarną przewagę nad swoimi wrogami. W „Captain America” z kolei patriota z nizin społecznych walczy z elitarnym nazistą. I tak dalej. Schemat „wróg to heros w krzywym zwierciadle” jest dość powszechny i atrakcyjny nie tylko we współczesnych filmach superbohaterskich, ale i w całej kulturze popularnej – jest też zresztą dość silnie obecny w amerykańskich komiksach. Odnoszę wrażenie, że to jest właśnie najsilniejszym punktem Lokiego – w przeciwieństwie do pozostałych antagonistów z MCU ma on największą autonomię charakterologiczną w stosunku do protagonisty. Jasne, w wielu przypadkach jest przeciwieństwem Thora, ale oglądając film nie ma się wrażenia, że stworzono go przez prostą inwersję.

Strasznie podobało mi się w tym filmie nagromadzenie smaczków zarówno komiksowych, jak i takich, które potwierdzają przynależność Thora do szerszego uniwersum. Znajdziemy tu i wspomnienie o Starku, i napomknięcie o losach Bruce’a Bannera, i koszulę Donalda Blake’a, i standardowe cameo Stana Lee, i Hawkeye’a… No dobra, tego ostatniego się trochę uczepię. Kiedy w „Iron Man 2” debiutowała Black Widow, otrzymała długi, urozmaicający fabułę wątek i spełniła ważną rolę w finale filmu. Natasha dostała tam dużo miejsca na ekspozycję charakteru, dzięki czemu mogliśmy ją poznać, zobaczyć, jaką gra rolę w fabule i wyrobić sobie o niej opinię. Clint tymczasem takiej szansy nigdy nie otrzymał. Pojawia się w filmie na trzy minuty, w czasie których nie robi absolutnie nic, tylko trzyma Thora na muszce w scenie włamywania się do zaimprowizowanej placówki, jaką S.H.I.E.L.D. wybudowało wokół Mjolnira. Wygłasza może ze trzy kwestie, które niewiele mówią nam o tej postaci, po czym znika, by pojawić się dopiero w „Avengers”. W czasie pierwszego seansu liczyłem na to, że Hawkeye pojawi się jeszcze w czasie walki z Destroyerem, ale się niestety tego nie doczekałem. 


Podobały mi się postacie nie tylko z pierwszego planu, ale również drugoplanowe. Stażystka kradła dla siebie wiele scen, ale nieźle wypadłą również kreacja Natalie Portman, co jest o tyle dziwne, że na ogół nie lubię postaci typu „zdziwaczały naukowiec głoszący bzdurne tezy, które okazują się prawdą”. O Lokim już wspomniałem został sam Thor – rubaszny, ewoluujący w trakcie trwania filmu. Uczący się odpowiedzialności i rozwagi, wchodzący do sklepu zoologicznego w poszukiwaniu wierzchowca. Fajny bohater, godny fajnego, dobrze zrobionego filmu, do którego na pewno jeszcze nieraz do niego wrócę.

Autorem tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy. Grafika prezentowana w nagłówku pochodzi stąd.

Brak komentarzy: